<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

Linowski najgorzej miał się w sobotę, po powrocie z Żelaznych Hut: chwilami nie wiedział, że jest w domu, nie poznawał otaczających, krzyczał, że nie odda pieniędzy rabusiom. A że lekarz fabryczny wyjechał na kilka dni do Warszawy, a Dębowski, pomimo telegramu, nie przyjeżdżał, więc kuracją podleśnego zajęła się jego małżonka.
Położyła mu na karku synopizm, na głowie zimny okład, dała mu gorzkiej soli, kwiatu pomarańczowego, kropli laurowych, i w rezultacie ku wieczorowi chory — zaczął się uspakajać.
Nie mówił już o napadzie i pieniądzach, wiedział, gdzie jest, poznawał osoby otaczające, nawet dziękował Świrskiemu za przywiezienie go do domu. Ale niepokój jeszcze go nie opuszczał. Podleśny nie chciał się rozebrać, nie kładł się na łóżku, tylko na kanapie, wstawał, chodził po pokoju, wyglądał na dwór... Stosunkowo czuł się najlepiej i najbezpieczniej, gdy, leżąc, mógł trzymać za rękę syna, albo Świrskiego.
Biedny Władek, patrząc na ojca, w ciągu doby pobladł; oczy mu podsiniały, nos jakby wydłużył się. Zato matka, pani Hanna Linowska, prędko odzyskała energję.
Co pół godziny wpadała do pokoju męża, a potem biegła do kuchni, do śpiżarni, do obory, do pokojów gościnnych, wszystko widziała, wszędzie wydawała rozporządzenia krótkie i jasne, pomimo że z piątku na sobotę przez całą noc nie zmrużyła oka, nawet nie oparła głowy na poduszkach. Spostrzegłszy zaś, że Władek szlocha w kącie, zgromiła go:
— Nie bądź babą!... Zesłał Bóg na ojca chorobę, ale nie bój się, jeszcze godzina jego nie nadeszła...
— Ale poco ja... poco ja tam, w lesie... zawołałem na ojca?... On z tego rozchorował się!...
— Mówię ci: nie bądź babą!... — strofowała go matka. — Twój ojciec nie takie głupstwa przechodził... Wreszcie nie z tego on zachorował, że zastąpiliście mu drogę, ale że coś padło na niego i tyle... On akurat zląkłby się waszych rewolwerów... Głupi ty, Władziuś!
Tak uspakajała syna, ale gdy mrok zajrzał w okna, zamknęła się w swoim pokoiku i długą chwilę klęczała przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej... Gdy zaś nad wieczorem podleśny nieco uspokoił się, rzekła z naiwną prostotą:
— Wiedziałam, że tak będzie!... Nasza Królowa najlepszy doktór...
I znowu pobiegła do swoich zajęć i znowu, co pewien czas, zaglądała do pokoju męża.
Świrski był dziwnie nastrojony. W ciągu nocy z piątku na sobotę i przez połowę soboty zdawało się, że całkiem zapomniał przeszłości. Jego stryj, Świerki, szkoła handlowa, koledzy, spisek, a nareszcie piątkowa wyprawa, nie istniały dla niego. Kandydat na jednego z wodzów rewolucji całą uwagę, uczucia i pragnienia przykuł do chorego Linowskiego i prawie nie mógł oderwać się od jego oczu, ciągle otwartych, w których widać było przerażenie. Świrskiego nie to dziwiło, że Linowski często zrywa się, ale raczej, że człowiek, mający tak osobliwy wzrok, nie ucieka z domu napół odziany, nie biega po lesie i nie krzyczy wniebogłosy...
— Umrze... czy zwarjuje?... — zapytywał siebie Świrski i czuł zimno w piersiach.
W sobotę około drugiej przyjechała do Leśniczówki panna Jadwiga, nauczycielka z pobliskiej osady, a za nią niejaki pan Klemens, administrator sąsiedniego majątku.
Panna Jadwiga zaczęła rozmowę od tego, że gdyby każdy człowiek inteligentny bodaj godzinę na dzień poświęcił uczeniu analfabetów, w kraju bardzo prędko wszyscy umieliby czytać i pisać... Zmiarkowawszy jednak, że Linowski jest ciężko chory, ubrała się w perkalowy szlafroczek i wzięła się pomagać gospodyni domu. Więc najpierwej zaczęła coś szyć na maszynie, później wybiegła do spichrza i pracującemu tam stolarzowi dała książkę do czytania, tudzież kajet z zadaniami arytmetycznemi, a wróciwszy stamtąd, zorganizowała opiekę nad pacjentem. Według jej rozporządzenia, każdy z obecnych miał trzy godziny zrzędu czuwać przy chorym. Naturalnie sama rozpoczęła służbę, a razem z nią pan Klemens, który ciągle miał coś jej do powiedzenia, ale nigdy nie mógł dokończyć. Zapewne skutkiem tego był smutny; gdy zaś spostrzegł, że na jasnowłosą pannę Jadwigę kilka razy ciekawie spogląda Świrski, pan Klemens zaczął gryźć wąsy jak człowiek, którego męczy zazdrość. Zdawało mu się, że jego cierpienia moralne są poważniejszemi od choroby Linowskiego i że to raczej on zasługiwałby na troskliwą opiekę panny Jadwigi.
Około siódmej wieczór Władek zaprowadził Świrskiego do pokoiku na górze, gdzie stały dwa czysto zasłane łóżka, i zaproponował mu, ażeby położył się spać.
— Mój drogi — rzekł Władek, składając przed nim ręce — przepraszam cię, żeś całą noc nie spał. Ale widzisz, w takiem nieszczęściu wszyscy potraciliśmy głowy...
Świrski poczuł ukłucie w sercu. Nieszczęściu przecież to on był winien. Bo, gdyby nie urządził tej szalonej wyprawy, Linowski byłby zdrów, a jego rodzina spokojną.
A dziś on, Świrski, mieszka w domu, jada w domu i ma spać w domu, któremu zrobił taką krzywdę!... Co o nim myśli i z jakiem obrzydzeniem musi na niego patrzeć poczciwa pani Linowska, której męża on, Świrski, postawił nad brzegiem grobu, albo szpitala obłąkanych?...
Zanim odpowiedział Władkowi, że spać nie będzie, usłyszał na dole ruch i podniesione głosy kobiece. Zbiegli obaj i trafili na taką scenę:
— No, powiedzcie państwo, gdzie ja mam głowę?... — zapytywała panna Jadwiga. — Przecie wszystkim wiadomo, że na rozdrażnienie najlepszem lekarstwem są silne dawki bromu!...
— To prawda! — zawołał Świrski, dziwiąc się, że i jemu taka prosta myśl nie przyszła do głowy.
— Ależ tak!... tak!... — powtarzali Władek i pan Klemens.
— Ja napiszę do aptekarza w Żelaznych Hutach — mówiła panna Jadwiga — ale kto pojedzie?... Możeby pan Klemens?...
— Ja pojadę... — odezwał się Świrski.
— Nie znasz drogi... — wtrącił Władek.
— To możebyśmy... pojechali razem? — zwrócił się pan Klemens do Świrskiego.
Ale pani Linowska oświadczyła, że sprawę najlepiej załatwi parobek, który w chwilę później wyjechał do Hut, a w godzinę przywiózł sporą flaszkę bromu.
Panna Jadwiga nalała łyżkę lekarstwa i podała Linowskiemu.
— A jeżeli mu zaszkodzi? — zapytała z niepokojem pani Linowska.
— Ja odpowiadam!... — rzekła panna Jadwiga stanowczym głosem.
— Zaręczam!... — dorzucił Świrski.
— Przecież pan nie doktór?... — odezwał się cierpkim tonem pan Klemens.
Tymczasem chory zażył lekarstwo, mrucząc:
— Ciekawym, co teraz będzie?...
W oczach jego malowała się nieufność i trwoga.
— Ach, żeby nareszcie przyjechał Dębowski!... — szepnął Władek Świrskiemu, który także nie mógł otrząsnąć się z przykrego niepokoju.
Około północy dano Linowskiemu drugą łyżkę bromu. Chory już był spokojniejszy. Mówił, że rozumie leczniczą potęgę snu, że ogarnia go senność, lecz — że boi się zasnąć.
— Ale gdyby tak pan Świrski był łaskaw posiedzieć przy mnie... i jeszcze pozwolił trzymać się za rękę... możebym i zasnął...
— Z największą chęcią!... — odparł wzruszony Świrski.
Usiadł przy Linowskim i ujął go za rękę. Z twarzy chorego począł ustępować wyraz obawy; lecz, ile razy podleśny zamknął oczy, rzucał się, jakby chciał wstawać. Po upływie kwadransa już nie zrywał się, tylko zaciskał rękę, a jeszcze później uspokoił się zupełnie, choć od czasu do czasu przebiegały go krótkie dreszcze.
— Zaśnie!... — szepnął do siebie Świrski, czując, że i jego sen ogarnia.
Powiedział sobie jednak, że będzie czuwał i dla zabicia czasu począł marzyć. Więc znowu, po raz setny w życiu, ujrzał wielką zieloną równinę, na niej długi, aż do granic horyzontu sięgający łańcuch tyraljerów, za nimi, wtyle, małe kolumny podpór, o kilkaset kroków dalej większe kolumny rezerw i baterje dział na wzgórzach, a jeszcze dalej, ogromne masy wojsk, uszykowane w kilkadziesiąt szeregów.
— Ilu ich tu jest?... ilu ich tu jest?... — myślał. — Chyba korpus... dwa korpusy?...
Zwykle obraz tych wojsk, tych pułków... dywizyj... korpusów robił mu jak najprzyjemniejsze wrażenie, na ich widok przebiegały go dreszcze rozkoszne. Ale tym razem Świrski doznawał nieokreślonej przykrości. Ogarnął go chłód. Zielone pola zbielały: zamiast trawy leżał na nich śnieg głęboki, na którym ukazała się gromadka, może dwudziestu ludzi młodych, uzbrojonych tylko w rewolwery, źle odzianych... Ledwie kilku miało kożuchy, jeden był w cienkim paltocie, innemu z pod krótkich spodni wyglądały cholewki kamaszów...
Teraz Świrski spostrzegł, że owa wielka, doskonale uzbrojona i we wszystko zaopatrzona armja to były jego kilkuletnie marzenia. A zaś ta garstka, źle odzianych i prawie bezbronnych, to ów rzeczywisty oddział, który w piątek zebrał się pod Słomiankami. I że tę garść szkolnych kolegów, tak uzbrojonych, tak obdartych, on, Kazimierz Świrski, on sam przez parę lat namawiał, a teraz wyprowadził przeciw pułkom, dywizjom i korpusom!
I na co?... Na mróz, na głód, na śmierć, na rany, na haniebne ucieczki i straszną niewolę... Bo przecież nie na zwycięstwo!
— Co ja zrobiłem?... co ja zrobiłem?... — jęknął Świrski i — ocknął się.
Stary podleśny mocno ściskał go za rękę i już przytomnie patrząc w oczy, pytał:
— Pan jesteś dowódcą jakiejś partji?...
— Tak...
— Wy zabijaliście strażników?... rabowaliście monopole?...
— Co też pan mówi!... — oburzył się Świrski, usuwając rękę. — Nasza partja protestowała przeciw zabójstwom... miała być zawiązkiem regularnego wojska...
— I nikogo nie zabiliście?... słowo?... — nalegał Linowski.
— Ależ daję panu słowo honoru, że nie zrobilibyśmy nic podobnego, nigdy... Nawet nigdy nie mieliśmy takiego zamiaru...
Linowski usiadł na posłaniu, złożył ręce i podniósłszy oczy, szeptał:
— Chwała Ci, Boże!... chwała Ci, Boże!... To mnie truło... To mnie doprowadzało do obłędu... Bo czy pan wiesz, co myślałem?... Z początku, że jesteście rabusiami, naturalnie dla celów politycznych, a później... że to wy spełniacie zabójstwa polityczne... Mój Władek i zabójstwa... Boże miłosierny!...
— No, ale chyba teraz czuje się pan lepiej?... — zapytał podleśnego Świrski, spostrzegłszy zmianę w jego twarzy. Z oczu zniknął obłęd, z ust uciekł smutek.
— Bo ja jestem naprawdę zdrów i... pan mnie wyleczyłeś... Bo tylko zastanów się, co działo się we mnie i ze mną, kiedym pomyślał (a myśl ta nie opuszczała mnie od nieszczęsnego spotkania!), że mój Władek jest albo rabusiem, albo czemś w rodzaju sztyletnika?... Czy pan wiesz, że w sześćdziesiątym trzecim roku, jeżeli o kimś w oddziale dowiedziano się, że był sztyletnikiem, to go wypędzali koledzy, powstańcy?... A przecie większość ich to byli prości ludzie... swego chowu... Mój syn sztyletnik!... W łeb strzeliłbym sobie, gdybym się o tem przekonał!...
Była już trzecia po północy, kiedy do pokoju chorego weszła Jadwiga, a za nią pani Linowska. Obie spostrzegły w pacjencie korzystną zmianę, a panienka zawołała:
— A co?... nie mówiłam, że brom pomoże?...
— To nie wasze mikstury, panno Jadziu... to nasza kochana Matka Boska cud sprawiła... — rzekła podleśna.
— Wszyscyście pomogli... — odezwał się Linowski. — Niech wszystkim Bóg zapłaci... A bodaj czy nie najbardziej uspokoił mnie ten oto kochany pan Świrski...
I mocno uścisnął go za rękę. Ale po ustach pani Linowskiej przemknął nieznacznie gorzki uśmiech.
Teraz dopiero Świrski uczuł znużenie; poszedł, zataczając się na górę, ledwie zdjął buty i surdut, rzucił się na łóżko i zasnął twardo. Zbudził się około dziesiątej i spostrzegł, że siedzi przy nim Władek, tym razem uśmiechnięty.
— Wiesz, że ojcu jest lepiej?... — zawołał młody Linowski. — Nie masz pojęcia, jak staruszek rozczula się nad tobą!... Powiada, żeś ty go wyleczył...
Świrski uniósł się na poduszce, przetarł oczy i ziewnął.
— Ale, czy wiesz — odpowiedział — że twój ojciec posądzał naszą partję o rabunki i morderstwa?... Pięknie musieliśmy wyglądać tam... w lesie, co?...
Władek zarumienił się i spuścił głowę.
— Ja już chyba wycofam się z partji — rzekł niepewnym głosem. — Kiedy przypomnę sobie nasz spacer po lesie, aż mnie ciarki przechodzą... brrr! Śnieg po kolana... zimno... niema co jeść, niema gdzie spać... I w dodatku, Boże miłosierny! takie nieszczęście z ojcem... Ja wprawdzie w Boga nie wierzę, ale musisz przyznać, że jest coś w naturze, co jakby ostrzegało nas...
— Myślisz, że ja zostanę w związku?... — odpowiedział Świrski. — Jeżeli nawet połowa uczestników nie zebrała się na spacer do lasu, więc ilu stanęłoby w razie napadu na kasę gubernjalną?...
— No, między rzemieślnikami było kilku dzielnych... — wtrącił Władek.
— Dziękuję ci!... — wybuchnął Świrski, zrywając się z łóżka. — Szczególniej dzielny był ten... ten... Zając, który nietylko radził zagarnąć pieniądze, wiezione przez twego ojca, ale na godzinę przedtem szepnął mi, ażebyśmy rozstrzelali tych tam przejeżdżających Żydków, około mostu...
— Co?... — krzyknął Władek — on ci to mówił, kiedy odeszliście nabok?...
— On... on!... A kiedy oświadczyłem, że nie wolno zabijać ludzi bezbronnych i niewinnych, wiesz, co odpowiedział?... Że taki interes mocniej nas zwiąże, aniżeli przysięga... Bo przecież wiadomo, że kto przeleje krew, już nie ma poco wracać między burżujów...
— Niechże piorun trzaśnie tego Zajączka!... — mruknął Władek.
— Oto widzisz, z kim mieliśmy rozpocząć wojnę o wolność, równość, braterstwo i sprawiedliwość!... A teraz weź z drugiej strony — Starkę, ambitnego kandydata na dowódcę. Miał zająć się żywnością, a co zakupił?... flaszkę wódki, tuzin bułek i tuzin serdelków... Ja, jak Boga kocham, poprostu nie rozumiem: co może się dziać w podobnej mózgownicy?... Dla kilkudziesięciu ludzi, na kilka dni, tuzin bułek!...
— On tak widać zbaraniał — rzekł Władek.
— Przepraszam, ale cóż to za oficer, który już na początku baranieje, choć nie było ani cienia niebezpieczeństwa... A tak lubi krytykować innych... tak rwie się do władzy!...
— Więc co myślisz zrobić?... — zapytał Władek.
— Planu jeszcze nie mam... Najpierwej pojadę do domu i stanowczo poproszę stryja o pieniądze. Po świętach wrócę do X., zwołam zgromadzenie ogólne, złożę rachunki i podam się do dymisji.
— A jeżeli nasz związek upadnie?... — wtrącił Władek.
— Nie stanie się nic złego!... — odpowiedział Świrski, machając niedbale ręką. — Spokojniejsi wezmą się do książki, a inni wstąpią do innych partyj. Cóżto, czy już niema Pędzelka, niema Vogla?...
— No, ale co będzie z tobą?... — nalegał Władek.
— Spodziewają się rewolucji w Rosji lada dzień — mówił Świrski — więc tam pojadę i wstąpię do regularnego wojska.
— Zaczniesz od porucznika, jak Bonaparte... — szepnął Władek.
— Bonaparte od pasania świń!... — odparł niecierpliwie Świrski i zarumienił się. — Gdybyśmy nie mieli obowiązku popierania rosyjskiej rewolucji, rzuciłbym wszystko i wyjechał zagranicę. Ale dzisiaj ich wolność to nasza wolność.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.