<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.

W niedzielę rozdrażnienie Linowskiego ustąpiło stanowczo. Oczy straciły blask niezdrowy, zniknęły wypieki, puls wyrównał się, zmiękł i zwolniał. Chory zaczął ziewać i powiedział, że ogarnia go senność. Żona dała mu świeżą bieliznę i powlekła pościel.
— Ach, jak mi tu dobrze!... — mruknął pacjent, przeciągając się.
W kilka minut zasnął, a panna Jadwiga oświadczyła Świrskiemu i Władkowi, że już nie potrzebuje ich pomocy.
— Ale ty nie odjedziesz?... — zapytał z niepokojem Władek kolegę. — Zmiłuj się, zostań, choć do przyjazdu Dębowskiego, który będzie tu lada chwilę...
— Coprawda, nie mam nic lepszego do roboty — odpowiedział Świrski i obiecał zostać bodajby na całe święta.
— Akurat!... A twój stryj?...
— Wytrzyma!... — rzekł Świrski. W rzeczy samej nieprzyjemnie było mu myśleć o powrocie do domu i rozmowie ze stryjem, przed którym już nie wypadało ukrywać ani dziecinnego spisku, ani nieszczęśliwej wyprawy na... Linowskiego!...
Świrski teraz dopiero zaczął przypatrywać się gospodarstwu podleśnego, które go zdziwiło. Przy domu rozciągał się, dziś zasypany śniegiem, ogromny ogród owocowy, jarzynowy i kwiatowy, a w nim pasieka z kilkudziesięciu pni. Stodoła, obora, stajenka, chlewy i kurniki były doskonale utrzymane i wypełnione. Obok domu stała oddzielnie kuchnia, a zarazem mieszkanie służby.
Nareszcie dom państwa podleśnych był tak wielki, że mieścił na górze i na dole z dziesięć pokoi, wygodnych i umeblowanych przyzwoicie, choć poprostu.
— Mój drogi — rzekł Świrski — ależ wy jesteście ludzie zamożni!...
— Choć mój ojciec bierze niewielką pensję? — zapytał Władek, rumieniąc się. — Widzisz, jest tak. Naprzód od zarządu dostaliśmy trzydzieści morgów, prawo zbierania płodów leśnych i trzymania takiej menażerji, jaka nam się podoba... Następnie matka moja wniosła ojcu pięć tysięcy rubli posagu, który, coprawda, został nietknięty do dziś dnia. Ale najważniejsze to, że matka jest znakomitą gospodynią... Przecie do nas już od sześciu lat zjeżdżają się na naukę gospodarstwa wiejskie panienki... takie sobie skromne: córki rządców, dzierżawców i mniej zamożnych dziedziców... W tym roku mieszka ich u nas cztery, tylko wyjechały na święta... No i płacą matusi... niewiele, ale płacą...
I w dalszym ciągu zaczął pokazywać Świrskiemu rozmaite urządzenia wewnętrzne. Więc dwa pokoiki, zajęte przez panny, gdzie stała spora szafka książek, maszyna do szycia, krosna, kołowrotek... Potem zaprowadził go do wielkiej izby za kuchnią, gdzie były przęśnice i warsztat tkacki. Tu dziewczęta z sąsiedniej wsi uczyły się bezpłatnie szyć i tkać, a także czytania, pisania i najłatwiejszych rachunków.
— A czego się uczą panienki?... — zapytał Świrski.
— Wszystkiego: tkactwa, przędzenia, szycia, gotowania, hodowli wszelkiego zwierza domowego, które beczy, ryczy, chrząka, gdacze i kwacze, a nareszcie chodzenia około ogrodu i pasieki...
— Bój się Boga, na cóż im tyle wiadomości?... — zawołał Świrski.
— Właśnie na to, ażeby były gospodyniami, jak mamusia, i ażeby umiały inne uczyć...
— Ale gdzież pani Linowska nauczyła się tego?
— Mój kochany... mamusia to jest cud!... Jak się trochę uspokoi, a ty lepiej ją poznasz, zaraz ci powie: mężczyźni zmarnowali Polskę, a baby ją odkupią...
Koroną gospodarstwa pani Linowskiej była śpiżarnia. Tam stały beczułki i kamienne garnki z powidłami, miodem, borówkami, marynowanemi rydzami i grzybami... Tam słoje konfitur, butelki soków, gąsiory starych wódek, pitnych miodów i nalewek. Tam wisiały wieńce grzybów suszonych i śliwek na rożenkach. Tam wreszcie czekały na swoją kolej doskonałe wędliny pani Linowskiej, sławne w całej okolicy...
— Wiesz, mój drogi — rzekł Świrski — że my ze stryjem, choć mamy sto razy więcej od was ziemi i pieniędzy, o takiej spiżarni nie śmielibyśmy marzyć!...
— Zato musi być koło was z kilkanaście śpiżarni, przypuśćmy... cokolwiek mniejszych od naszej...
Obaj zaczęli się śmiać i rzucać na siebie bryłami śniegu. Nagle Świrski sposępniał i rzekł, że pójdzie położyć się.
Istotnie poszedł na górę, położył się, ale nie myślał o spaniu. Był zadowolony, że w chorobie Linowskiego nastąpiło przesilenie; zachwycał się gospodarstwem pani Linowskiej; podziwiał jej energję, ale, wśród zadowoleń, zachwytów i podziwów, czuł w sercu niepokój, niesłychanie malutki, niewiększy od ukłucia szpilką, a jednak dokuczliwy.
„Co to może być?... skąd to może być?... — zapytywał siebie. — Prawda, zrobiło się świństwo z tym napadem na Linowskiego... pani spogląda na mnie, mimo całej uprzejmości, jak na zdechłego psa... No, ale choroba kończy się, a już moją rzeczą będzie wypłacić się tak, ażeby nie żałowali nieszczęścia...
Głupstwo też zrobiłem, żem posłuchał tego bydlaka Vogla i wyprowadziłem chłopców, licho wie poco, do lasu... No, ale przespacerowali się na świeżem powietrzu i zostali na zawsze zwolnieni... Już ja ich drugi raz nigdzie nie poprowadzę!...
Może wypadałoby pojechać teraz do miasta?... Poco?... Studenterja rozbiegła się na święta... mieszczanie wrócili do warsztatów... Ci chyba krzywdy nie mają... dostali po sześć rubli zgóry na chłopa, a nie wydali nawet na furmanki...
W dodatku poznałem niesłychany dom i nadzwyczajną gospodynią... Namówię stryja, ażeby tu kiedy przyjechał. A gdyby tak staremu Linowskiemu wydzierżawić folwarczek, a panią poprosić o urządzenie podobnego ładu u nas, rozumie się, za odpowiedniem wynagrodzeniem?... Ośle jakiś, zwymyślają cię i starzy, i młody, i zerwą wszelkie stosunki... Nie będzie łatwo wynaleźć dla nich prezent...“
Tak myśląc, starał się rozweselić, uśmiechał się, a jednak czuł, że coś mu dolega...
„Oprócz Linowskiego — mówił do siebie — krzywdy nie zrobiłem nikomu... Owszem, odciągnąłem ich od napadu na kasy, co niejednego mogłoby zaprowadzić na szubienicę... Który z nich zechce wojować w taki sposób, może połączyć się z Pędzelkiem; inni nie stracą, zaczekawszy do wybuchu rewolucji w Rosji...“
Nagle zerwał się z łóżka... Już wie, co go dręczyło!... Przypomniał sobie odczyt, na którym on sam, nie kto inny, publicznie wykładał, że dowódca jest, jak człowiek pojedynkujący się, a jego oddział to niby broń, której nie wolno porzucać na drodze!...
„Zrobić dobry plan i wykonać bez wahania, bez względu, co będzie kosztował, oto zasadnicze obowiązki wodza...“ Czyliż to nie jego słowa?... I czy nie przy każdej sposobności powtarzał kolegom, że wojsko regularne różni się od band rozbójniczych nietylko szlachetnemi celami, ale poświęceniem żołnierzy, rozwagą wodza i — nieograniczoną solidarnością obu stron? Czem jest wojsko bez dowódcy?... Chaotyczną kupą ludzi... A czem bez wojska staje się dowódca, jeszcze taki, który podkomendnych opuścił w lesie i... odjechał pielęgnować chorego?...
Zkolei przypłynął nowy prąd myśli. Z jakiej racji Świrski oskarża się tak niesłusznie?... Czy nie powiedział Voglowi, że pod żadnym pozorem nie obowiązuje się nietylko zdobyć kas, ale nawet napadać na nie, ponieważ nie ma sił odpowiednich?... A czy równie jasno nie oświadczył kolegom, że wyjście do lasu jest dopiero próbą, w której można brać, a można nie brać udziału?... Jeżeli zaś uwolnił ich bez wielkiej ceremonji, czyliż nie oszczędził kompromitacji tym, którzy nie przybyli na stanowisko?...
Prawda, że w lesie działał bez namysłu, pod wpływem współczucia; ale czy ono nie wskazało mu drogi najwłaściwszej? „Nic z was nie będzie, więc — możecie się rozejść!...“ oto sens jego zachowania się wobec zebranych. On nie rzucił broni, tylko pozbył się drewnianego pałasika, który los podsuwał mu zamiast rzeczywistego oręża...
— Gdybym mógł przewidzieć zakończenie, nie wdałbym się w podobną awanturę! — rzekł Świrski do siebie.
Już nie czuł wyrzutów, ale niesmak i gniew niewiadomo na kogo.
Tak medytował Świrski, ale z dumań swoich nie zwierzał się Władkowi. Ciągle byli razem, bądź chodząc po lesie, bądź oglądając nowe szczegóły gospodarstwa pani Linowskiej, ale Władek nawet nie przeczuwał walki, toczącej się w sercu przyjaciela. Tylko w poniedziałek po obiedzie Świrski odezwał się tonem rozdrażnionym:
— Może pojechalibyśmy do Słomianek?...
— Owszem — odparł Władek i kazał zaprząc konia.
W pół godziny stanęli na miejscu i od gajowego, który był wtajemniczony, dowiedzieli się, że w piątek wieczorem wszystko odbyło się dobrze. Zebrani rozjechali się, jedni w stronę miasta, inni w kierunku Żelaznych Hut.
— Broń oddali?... — zapytał Świrski.
— Nie wszyscy — odpowiedział gajowy. — Studenci oddali, ale trzech z miasta to wzięli ze sobą brauningi i karabinek...
— Kto wziął karabinek?... — przerwał z gniewem Świrski.
— Taki wysoki... tęgi... Pan naczelnik z nim najwięcej gadał... (Gajowy Świrskiego tytułował naczelnikiem).
— Czy nie Zając?... — wtrącił Linowski.
— On... on!... — odpowiedział zamyślony Świrski. — Tylko... poco on wziął... do czego zresztą nie miał prawa?...
„A co zrobić z pozostałą bronią?... — zapytał samego siebie. — Trzeba jak najprędzej darować ją Voglowi albo Pędzelkowi i zatrzeć materjalny ślad związku Rycerzy Wolności... Nieszczęśliwych rycerzy jeszcze nieszczęśliwszej wolności...“
W drodze do Leśniczówki Władek już był wesoły, Świrski wciąż zamyślony.
— Muszę — odezwał się — napisać kartkę do stryja... Nie znajdziesz jakiego posłańca?...
— Sprowadzimy ze wsi Kobielaka, albo Nowackiego — odrzekł Władek. — To nasi...
Po powrocie na Leśniczówkę Świrski przygotował list do stryja, zawiadamiający, że przyjedzie dopiero za parę dni. Tymczasem sprowadzono Kobielaka, który przed godziną wrócił z miasta powiatowego i przywiózł nowiny.
— Po drodze spotkało mnie jakichś dwu i kazali się podwieźć do lasu żabiańskiego. Mówili, że w gubernji coś się stało i że niedługo dowiemy się ciekawych rzeczy. Najwięcej obeszło mnie, że wspomnieli o panu Świrskim... ale bałem się ich wypytywać, bo czy to człowiek wie, na kogo się natknie?
Ani Świrski, ani Władek nie zainteresowali się opowiadaniem chłopa. Nieznajomi mogli rozmawiać o stryju Świrskiego, a w mieście X. mogło zdarzyć się nowe zabójstwo, co już nie dziwiło nikogo.
Nareszcie we wtorek po południu przyjechał niecierpliwie oczekiwany doktór Dębowski. Wszyscy wybiegli naprzeciw niemu z wymówkami, że tak długo kazał czekać na siebie, choć telegram o chorobie Linowskiego wysłano w sobotę.
— Dopiero w Żelaznych Hutach dowiedziałem się, że Józef naprawdę chory — odpowiedział doktór. — A do waszego telegramu nie przywiązywałem wagi, gdyż umówiliśmy się jeszcze w piątek z Józefem, że wezwie mnie telegraficznie... Ja także — szepnął pani Linowskiej — przywiozłem około trzydziestu tysięcy rubli do Hut, ale bez wypadku. Cóżto się stało mężowi?...
Pani Linowska w niewielu słowach opowiedziała historję napadu w lesie i dziwnego zachowania męża, który wyglądał, jakgdyby (Boże, odpuść!) miał bzika, albo był pijany...
Dębowski targnął się za brodę.
— Aha!... czekaj-no pani dobrodziejka... zaraz się to wyjaśni...
Pobiegł do pokoju Linowskiego i po krótkiem przywitaniu zapytał:
— Słuchaj-no, stary, a coś ty zrobił z wódką, którą ci dałem na drogę?...
— No... wypiłem... — odparł zdziwiony, ale już całkiem przytomny podleśny. — Cóż? miałem wylać?...
— Bój się Boga!... — stęknął doktór — toż to była pięćdziesięcioletnia starka, którą pije się po kropelce... Masz głowę, jak żelazna kufa!... Ale nie dziw się, że ci trochę padło na mózg i żeś wyrabiał brewerje...
— Wiesz, kolego... prawda!... A ja myślałem, żem zwarjował... Bo pomyśl: napada mnie banda, a na czele jej kto?... mój Władek... Czy nie można było zwarjować?...
Dębowski przerwał mu i wziął się do badania. Po kwadransie oglądań i opukiwań powiedział, że jest wszystko dobrze, ale że podleśny powinien na parę tygodni wyjechać z domu, najlepiej z Władkiem i najlepiej do zięcia Linowskiego, który trzymał dzierżawę nad granicą austrjacką.
— Dlaczego ja mam wyjeżdżać i jeszcze przed samemi świętami?... — zdziwił się podleśny.
— Dla tych powodów: naprzód, że ja ci tak radzę... powtóre, że musisz odpocząć, zaś w tych stronach niema spokoju, a po trzecie — ażeby Władka nie capnęli do kozy. Zrozumiałeś?...
— Jezus!... Marja!... za cóż Władka?... — krzyknął Linowski, a w oczach znowu zamigotało mu przerażenie.
— No!... no!... — wesoło przerwał Dębowski, klepiąc go po ręku. — Nie masz się czego niepokoić, choćby chłopca, razem ze Świrskim, wzięli na parę dni do kozy... Dlaczegóż on miałby być gorszy od swoich kolegów, a choćby i od nas, starych?... U nas przecie każde pokolenie musi odsiedzieć w kozie...
— Dobrze... niechby posiedział... jeszcze ze Świrskim... Ale za co?...
— Mój drogi, ja przedewszystkiem nie twierdzę, że będzie siedział... Tylko, że w niedzielę aresztowali kilku siódmoklasistów, pewnie za jakieś głupstwo, więc zaraz pomyślałem, czy i twój nie wplątał się... Ale może z tego nic nie być...
— Parę tygodni niechby posiedział — mruknął Linowski, machając ręką. — Owszem, w zimie może nawet byłoby znośniej, aniżeli w lecie. Ale, że dziwne w naszym kraju stosunki, to dziwne!... My robiliśmy powstanie bez wiedzy, wbrew naszym ojcom, a teraz synowie coś przędą w sekrecie przed nami...
— Niedojrzałe społeczeństwo! — odpowiedział w zamyśleniu Dębowski. — Chłop nie czuje wspólności ze szlachcicem, ani mieszczanin z chłopem... Syn odrywa się od ojca, a wnuk od dziada... Jesteśmy pocięci na kawałki, wzdłuż i wszerz, jak biedna glista ziemna, którą łobuzy przygotowują do osadzenia na haczyku wędki... Więc wyjedziesz do zięcia z Władkiem?...
— Jeżeli potrzeba, to wyjadę... — odparł już weselej Linowski.
— Więc teraz śpij, a ja pójdę co przekąsić...
Jakby na komendę ukazała się pani Linowska, z zapytaniem: co będzie jadł pan konsyljarz? Dębowski poprosił o piwo ze śmietaną.
— Będzie za kwadrans... — odpowiedziała gospodyni.
— A ja tymczasem pogadam z paniczami — rzekł doktór i wyszedł do chłopców, rozmawiających na podwórzu.
— Przejdźmy się — rzekł, uścisnąwszy im ręce na powitanie.
Obaj młodzieńcy spostrzegli, że Dębowski, zazwyczaj wesoły i żartobliwy, wygląda ponuro, więc zaniepokoili się o zdrowie Linowskiego.
Szli w stronę lasu. Gdy minęli ogród, Dębowski zatrzymał się na śniegu i spytał:
— Słyszeliście co z miasta, albo ze szkoły?...
— Nic... ani słówka...
— W takim razie, moi panowie, przywożę wam niespodziewane i złe wiadomości.
Chłopcy spojrzeli na niego ciekawie. Dębowski przetarł chustką okulary i rzekł nieco zmienionym głosem:
— Zatem nie wiecie, że... Jędrzejczak rozstrzelany?...
Usłyszawszy to, Władek Linowski zarumienił się i uśmiechnął, potem zbladł, i usta ułożyły mu się jakby do płaczu. A nareszcie uczuł, że drżą pod nim nogi i mąci mu się w głowie.
Świrski zachował się spokojniej. Nie wątpił, że Jędrzejczak — nie żyje... Ale niedość rozumiał, co się z nim stało?
— Jędrzejczak zastrzelił się, czy go zastrzelili?... — spytał doktora. — A może to awantura partyjna?... — dodał, blednąc. Przypomniał sobie, że w piątek przed wyjazdem do Słomianek niektórzy koledzy traktowali Jędrzejczaka, jak odstępcę, i... zląkł się. Może go który z kolegów zabił?...
Dębowski przypatrywał im się ze współczuciem. Wreszcie rzekł powoli i dobitnie:
— Jędrzejczak nie zastrzelił się, tylko — został rozstrzelany. W niedzielę rano... pod starą rajtszulą...
— Za co? — wyszeptał Świrski.
— Posądzono go, że należał do zabicia dwu strażników — odrzekł doktór i opowiedział historję aresztowania, tudzież stracenia Jędrzejczaka.
Obaj chłopcy odzyskali zimną krew.
— No, przynajmniej mężnie umarł!... — odezwał się z fanfaronadą Władek.
— Ale tego nie można darować!... — wtrącił Świrski. — Za taką zbrodnię ktoś musi zapłacić...
— Uspokój się pan, już zapłacił... — rzekł Dębowski. — Kiedy oficerowie wracali z egzekucji, ktoś rzucił bombę i trafił... pułkownika Miednikowa...
— Przecież to był uczciwy człowiek!... — zawołał Świrski.
— Otóż widzi pan... Chciano niby zapłacić komuś, a naprawdę do niesprawiedliwości dodano drugą niesprawiedliwość, do nieszczęścia dorzucono drugie nieszczęście... Miednikow, on jeden bronił Jędrzejczaka, i właśnie jego zabili!... Ma pan naukę, że nie należy śpieszyć się z zemstą...
— Wypadek!... — mruknął Świrski. — Ciekawym, kto rzucił bombę?...
— Może Starka?... — odezwał się Władek.
— Podobno jakiś czeladnik kowalski Zając... — rzekł Dębowski.
— Słyszałeś?... — zawołał Świrski.
— Znaliście go?...
— Był z nami w piątek w lesie... — szepnął Władek.
— Krwawa bestja!... — dodał Świrski.
— Jeszcze wam wszystkiego nie powiedziałem — ciągnął doktór. — Po zabiciu Miednikowa zrobiono rewizję u niektórych uczniów siódmej klasy waszej szkoły... Wogóle nie znaleziono nic, w każdym razie aresztowano jakiegoś Starkę, Lisowskiego i Chrzanowskiego.
— Psia krew!... — syknął Świrski. Władek pobladł.
— I to jeszcze nie wszystko — mówił doktór. — W poniedziałek, nad wieczorem, przeprowadzano tych trzech uczniów z koszar do ratusza, prawdopodobnie w tym celu, ażeby ich dziś — jutro uwolnić... Asystował strażnik i dwóch żołnierzy pieszych. Nagle na targu kilku ludzi napadło konwój. Ranili strażnika, pozabijali żołnierzy i odbili owego Starkę, Lisowskiego i Chrzanowskiego... Rezultat zaś jest taki, że na wszystkie strony rozesłano pogoń: więc, gdy chłopaków złapią, wypuszczą ich nieprędko. W dodatku wydano rozkaz aresztowania jeszcze paru innych, a między nimi i pana... panie Świrski...
— Mnie nie wezmą żywcem!... — rzekł spokojnie Świrski.
— Panie... jakże ci na imię?
— Kazimierz... — wtrącił Władek.
— Panie Kazimierzu... — mówił Dębowski śpiewającym głosem — kochany panie Kazimierzu, nie bądź... to jest... nie zróbże nowego głupstwa. Bo i tych, które już porobiono, jest dosyć... jest zanadto.
To powiedziawszy, doktór ucałował Świrskiego w oba policzki.
— Więc cóż robić?... — spytał zirytowany chłopak. — Kolegów, którzy mi zaufali, aresztują... ścigają... rozstrzeliwają, a ja mam z założonemi rękoma patrzeć na to?...
— Władek i pan, według mego zdania, powinniście wyjechać zagranicę. Na jakiś czas, rozumie się. Gdy wszystko ucichnie, powrócicie.
— Władek niech jedzie, ja nie mogę. Przecież to ja tych ściganych wciągnąłem do spisku!... — odparł Świrski.
— Doskonale... — mówił doktór. — Więc i im ułatwisz wyjazd zagranicę i, o ile który będzie potrzebował, pomożesz do utrzymania się... do nauki. Dla pana to nie nowina, panie Świrski!... Ciągle pomagałeś kolegom.
— Owszem, co do nich... Ale sam nie wyjadę.
— Mówmy otwarcie. Dlaczegóż to?...
— Lada dzień... lada tydzień wybuchnie rewolucja w Rosji, której my mamy obowiązek pomagać — odpowiedział Świrski.
Doktór schwycił go za obie ręce i potrząsając niemi, mówił:
— Ani w Rosji nie będzie rewolucji, ani my nie mamy obowiązku pomagać jej.
— Ciekawym?...
— Naprzód — ciągnął doktór — w Rosji nie będzie rewolucji w znaczeniu europejskiem, w formie wybuchu, gdyż tamtejsi rewolucjoniści nie mają sił.
— O, za pozwoleniem!
— Za pozwoleniem!... Dowiedli tego przed rokiem, w Moskwie... wywoławszy wybuch, który kosztował mnóstwo ofiar, a był błędem, grubym błędem... Tam niema armji rewolucyjnej, tam jest tylko garstka zdecydowanych na wszystko, którzy umieją poświęcić się, ale nie umieją robić planów na dalszą metę, a bodaj czy wiedzą, czego chcą.
— Co pan doktór wygaduje?...
— Mówię, jak przyjaciel wolności naszej i rosyjskiej, o której partje rewolucyjne stanowczo zapomniały... Do ogłoszenia manifestu październikowego można było burzyć się... stawiać barykady... zabijać i ginąć... Ale po manifeście październikowym należało zmienić taktykę.
— I co robić, według pana?... — spytał impertynencko Świrski.
— Przedewszystkiem, jak najpiękniej podziękować za manifest, czego nie zrobiono, a następnie — wziąć się do wykonywania zasad manifestu... A więc do zaprowadzenia: wolności osobistej, wolności wyznaniowej, wolności słowa, wolności zebrań i stowarzyszeń... A więc do wybierania na posłów ludzi możliwie najlepszych i najmędrszych. Słowem, należało wziąć się do pracy cywilizacyjnej, budującej, nie zaś burzącej.
— Mówi pan, jak burżuj...
— Myli się pan. Mówię, jak człowiek, który nietylko wolność kocha, ale dla niej pracował... I nietylko dla wolności pracował, lecz nad nią przez wiele... wiele lat rozmyślał, co nie wszyscy umieją...
— Kaziu — nieśmiało odezwał się Linowski — trzeba zastanowić się nad tem, co mówi pan doktór... On bił się, o czem my dopiero marzymy...
— Przepraszam... — zabrał głos Świrski. — Więc pan, panie doktorze, mówi, że my nie mamy obowiązku pomagać Moskalom w walce o wolność? Czy może pan objaśnić...
— Na czem opieram to przekonanie?... Naprzód na tem, że dzisiejszy zamęt, który bynajmniej nie jest rewolucją, jest — niepotrzebny.
— Przypuśćmy. Ale jest — wtrącił Świrski.
— Oto powód! — zawołał doktór. — Kiedy my, prawda że nie wporę, walczyliśmy za ich i za naszą wolność, wówczas jedna część rosyjskiej opinji potępiała nas bez miłosierdzia, a druga, lepsza i rozsądniejsza, dowodziła, że błądziliśmy, walcząc, że zaszkodziliśmy sprawie wolności. Bóg zapłać za dobrą radę! Dziś zmieniły się role... Dzisiaj my, Polacy, mówimy, że należy skończyć z fermentem rewolucyjnym, a wziąć się do roboty nad wolnością. Tak, panie, gdyż wolność, jak wszystko na tym świecie, nietyle zdobywa się walką, ile mądrością i pracą... My, powtarzam, nie mamy interesu w ruchawce, tylko w pracy kulturalnej: w szkołach, fabrykach, folwarkach, warsztatach, sejmikach, kościołach. A jeżeli ruchawka szkodzi naszym interesom, dlaczego ją podtrzymywać? Czy to nie szaleństwo i zbrodnia?
— Więc, według pana, powinniśmy opuścić sprzymierzeńców?
— Odtrącając akt konstytucyjny, oni nas opuścili, nie my ich... Zresztą Rosja w porównaniu z nami jest tak ludna i tak silna, że, o ile potrzebuje rewolucji, sama da sobie radę. Kto z naszych pragnie wojować, niech idzie tam; ale niech zostawi w spokoju kraj, który nie chce walki.
— Pańska teorja naraziłaby nas na nienawiść całej Rosji liberalnej!... — przerwał Świrski.
— My Rosji liberalnej sto razy więcej usług oddamy w parlamencie, aniżeli gdy będziemy zabijali z poza węgła sołdatów, albo takich Miednikowych... Finlandja nie urządzała ruchawki, ale jej wolność jest tym płomykiem, od którego łatwiej zapalą się swobody rosyjskie, aniżeli od waszych bomb i brauningów... Mojem zdaniem, powinniśmy naśladować Finlandję, nie Kaukaz. W rzeczywistości zaś, jeżeli tak dłużej potrwa, staniemy się poprawną edycją Kaukazu. Rosji nie pomożemy, a sobie zgotujemy piekło...
— Jakim sposobem?... — zapytał Świrski.
— Bardzo prostym. Rząd, zdusiwszy niby rewolucję, może, co najwyżej, nie dać Rosji tych, czy owych swobód; ale nad nami będzie się mścił... On przecie swemu narodowi nie będzie narzucał obcych wierzeń, obcego języka, obcych urzędników i instytucyj, jak zrobił u nas... My, popierając rewolucję rosyjską, postawilibyśmy na kartę byt narodowy, porządek społeczny. Czy więc mogą uczciwi Rosjanie żądać od nas podobnej ofiary?... I jeszcze dlaczego?... Dla podtrzymania ruchu, który samejże Rosji szkody przynosi.
— Mnie się zdaje, Kaziu, że pan doktór dobrze mówi... — wtrącił znowu Linowski.
— Nie czuję tego!... — odpowiedział Świrski, wstrząsając głową.
— Więc co pan chcesz robić?... — zapytał doktór. — Bo przypominam, że na coś trzeba się zdecydować, i to prędko. Przecie szukają pana!...
— Niech szukają! — odparł z zaciętością Świrski. — A ja zrobię to, co powinien robić każdy Polak, gdy zbliża się dzień wolności...
Dębowski wyrzucił do góry obie ręce i zacisnął pięści.
— Dzień wolności!... dzień wolności!... — wykrzykiwał doktór z gniewem. — Ja zaś, jeżeli mamy bawić się w metafory, ja wcale nie widzę dnia... zaledwie świt, i to jeszcze krwawy... A jaki po nim dzień nastąpi — djabli wiedzą... Zresztą, zrobisz pan, jak ci się podoba, byleś Władka nie ciągnął za sobą...
— Władek powinien jechać z ojcem, choćby do Galicji... — odpowiedział Świrski.
— A pan nie możesz tam pojechać?... Chcesz pomagać rewolucji rosyjskiej, na zdrowie!... Ale pierwej musi ona wybuchnąć, na ten zaś wybuch daleko łatwiej zaczekać w jakimś bezpiecznym kącie, aniżeli tutaj, gdzie lada chwilę mogą cię złapać i ciupasem odesłać do najbliższego więzienia. Nie rozumiem zaś, co na tem zyska wolność, jeżeli i na pańskiej skórze będą się pasły wszy...
— Powtarzam panu, że mnie ciupasem nie odeszlą!... — przerwał Świrski.
— A ja powtarzam panu, że jeżeli ci się podoba, możesz sobie kark skręcić... Tylko nie opowiadaj później, że ci brakowało przestróg i dobrej rady!...
— O przestrogi zawsze łatwo... szczególniej spóźnione... — mruknął Świrski.
Doktór popatrzył na niego ze złością, nasunął mocniej czapkę i — prędko poszedł do domu.
— Wszyscy mądrzy, kiedy im nic nie grozi... — rzekł Świrski do Władka. — Ale dlaczego ci mędrcy... ci... ludzie doświadczeni... nie występowali z podobnemi radami na wiecach, gdzie można było dostać pięścią, albo i nożem?... A ja wówczas radziłem... wówczas, kiedy naprawdę był dopiero świt dzisiejszego stanu...
— No, na wiecach starzy nie mogli przemawiać, bośmy ich tam nie wzywali... — wtrącił Władek.
— A dzisiaj za późno, kiedy już rozpalił się krwawy świt!... — przerwał Świrski ze złym śmiechem i także zawrócił w stronę domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.