<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



X.

We środę, około dziewiątej, rodzina Linowskich, doktór, panna Jadwiga i Świrski siedzieli przy śniadaniu. Panie raczyły się kawą zbożową, doktór i młodzi pili herbatę, a podleśny gorącą wodę z mlekiem. Dzień był mroźny, ale słoneczny; stary Linowski czuł się znakomicie zdrowszym, więc wszyscy byli w doskonałych humorach, wszyscy, z wyjątkiem Dębowskiego, który krzywił się, że nie pozwolono mu wrócić do miasta.
— A zatem po śniadaniu zabieracie się panie do pierogów... — rzekł Linowski. — Bardzom ciekaw, jak udadzą się pannie Jadwidze...
— Przecież ja nie będę ich piekła sama... — odpowiedziała, wskazując na siebie paluszkiem. Gest był tak ładny, że Świrski zarumienił się, niewiadomo z czego.
— Ani ty nie będziesz ich jadł, panie eksporuczniku — mruknął doktór.
— Dlaczego?... — oburzył się Linowski. — Wigilja w sobotę...
— Ale wy powinniście jechać jak najprędzej, a zatem przed Wigilją.
— Czy to konieczne?... — zapytała Linowska, a wielkie jej oczy straciły blask.
Niby w odpowiedzi, krótko zaszczekały psy podwórzowe, a na ganku rozległo się uderzanie nóg o podłogę.
— Ktoś znajomy... — rzekł Linowski, podnosząc głowę i nasłuchując.
Otworzyły się drzwi, i stanął na progu chłop szpakowaty, w wielkim kożuchu.
— Pochwalony!... — odezwał się przybysz, obcierając zmarznięte wąsy.
— Kobielak!... — zawołał Świrski i zerwał się od stołu. — Macie list od stryja?...
Chłop milczał, zakłopotany.
— Przynieśliście odpowiedź?... — zapytał Władek.
— Kiedy nie wiem, jak mam rzec?... — odparł chłop, namyślając się.
— Najlepiej prosto z mostu — wtrącił Dębowski.
— Może i tak... Ja nie oddałem listu.
— A to znowu co?... — zdziwił się Władek.
— We Świerkach, we dworze, pełno wojska... Nie dopuścili mnie... Wreszcie mówili ludzie ze wsi, że pan dziedzic, niby pan Świrski starszy, zachorował...
— Stryj zachorował?... — odezwał się Kazimierz zmienionym głosem.
— A cóż we dworze robi wojsko?... — zapytał Dębowski.
Chłop oglądał się... wahał...
— O, mój Walenty, nie marudźcie!... — wtrąciła pani Linowska. — Siadajcie... naleję wam herbaty... Tu wszyscy swoi, mówić można.
— Ha, kiedy można... Sałdaty i strażniki przyszli aresztować pana naczel... niby panicza Świrskiego...
Panna Jadwiga zbladła i podniosła oczy na Świrskiego, który, pod jej spojrzeniem, znowu zarumienił się.
— Pan doktór — rzekł młody chłopak — już mnie uprzedził, że jestem poszukiwany. — I uśmiechnął się.
— Ależ, panie... oni rozstrzelali kolegę pańskiego... — szepnęła Jadwiga.
— I my potrafimy umrzeć!... — odezwał się Władek, kładąc rękę na piersi, niby aktor.
Doktór spojrzał na panią Linowską, która rzekła półgłosem:
— A niech już sobie jadą... choćby i zaraz!...
— Wyjechawszy stąd o jedenastej, na czwartą byliby w Grudzie, a o wpół do piątej nawet zagranicą, gdyby okazała się potrzeba — dodał doktór.
— Jednego mogłabym ukryć, nawet przed najściślejszą rewizją... Ale trzech nie potrafię!... — zwróciła się pani Linowska do męża.
— O jedenastej wyjeżdżacie!... — rzekł Dębowski, patrząc na zegarek.
— Jak trzeba, to trzeba... — odpowiedział Linowski, ciężko podnosząc się od stołu.
Władek bladł i rumienił się, ale patrzył na ojca.
— Pan jedzie z nimi?... — zapytał Dębowski Świrskiego.
— Nie!... Ja pójdę z Kobielakiem na wieś — odparł Świrski i wykonał ruch, jakby miał zamiar pożegnać się.
Linowska szybko zbliżyła się do niego, a ująwszy za rękę, rzekła stanowczym głosem:
— Nigdy!... Powiedziałam, że jednego potrafię schować przed rewizją i — schowam. Pan zostaniesz u nas tak długo, dopóki nie wyjaśni się pańska sprawa, albo dopóki nie otoczą nas tak, że trzeba będzie uciekać.
Zmusiła Świrskiego, że znowu usiadł, i chciała nalać herbaty Kobielakowi. Ale ręce jej drżały, więc wyręczyła ją panna Jadwiga, choć i tej szło niesporo.
— Za przeproszeniem państwa — odezwał się Kobielak — panicz Świrski powinien się schować na ten czas...
Obecni zwrócili się do niego.
— Bo we wsi mówili — ciągnął chłop — że w partji Zajączkowskiego to panicz rozkazuje, a Zajączkowski tylko spełnia przykazy... Ja się z tego roześmiałem, ale we wsi powiedzieli, żebym się nie śmiał, bo strażniki mówią, że gdyby złapali panicza, to byłoby źle...
— Powtórzcie, co mówią... powtórzcie!... — uśmiechnął się Kazimierz.
— Kiedy pan sam chce, to powtórzę, choć ony głupie są... Ony, niby strażniki, mówią, że sąd wojenny powiesiłby panicza na najwyższej szubienicy...
Pannie Jadwidze o mało nie upadła szklanka z herbatą.
— Powariowali!... powściekali się!... — zawołał Władek.
— Ony tak mówią — ciągnął chłop — bo ony myślą, że panicz radzi Zajączkowskiemu...
— Aha!... — wtrącił Dębowski. — Więc z Zająca już po kilku dniach zrobił się Zajączkowski.
— To nie Zając, panie, to wilk!... — prawił Kobielak. — Przecie niema dnia ani nocy, ażeby nie robił wojny... Wczoraj w Mokradłach napadli gminę i monopol... Zabrali pieniądze... zniszczyli wszystkie papiery i wódkę, a najgorzej, że poranili kozaków. Kozacy wyjechali łapać ich do Mokradeł, oni zaś furami naprzeciw i napadli kozuniów niedaleko Sosnowicy... A onegdaj to znowu Żydów na szosie zaczepili, zabrali ze sto rubli i jeszcze chcieli ich wieszać...
— W tym Zającu, czy Zajączkowskim, zawsze siedział rozbójnik — wtrącił Świrski.
— Nie można lada komu dawać broni i wypuszczać bez surowego zwierzchnictwa... — odezwał się Dębowski. — Nawet żołnierz regularny łatwo zostaje maruderem, a później rozbójnikiem, nie dopiero jakiś tam amator partyzancki!
Tymczasem stary Linowski strzelał z palców i patrzył w zamarznięte okna.
— Więc mówi doktór, że musimy jechać do Grudy?..
— I to zaraz, o jedenastej!... — odpowiedział Dębowski.
— A pan Kazimierz — zwrócił się podleśny do Świrskiego — a pan Kazimierz nie mógłby to z nami pofrunąć w tamtą stronę?... Tam nikt nie posądzi o stosunek z rozbójnikami czy partyzantami... Zresztą granica pod bokiem. Dwa razy dziennie można być w Galicji i zpowrotem...
— Za przeproszeniem... — odezwał się Kobielak — pan podleśny dobrze mówi. Powiesić to oni panicza nie powieszą, choćby złapali...
— Nie złapią mnie... — szepnął Świrski.
Panna Jadwiga spojrzała na niego z nieopisanym żalem.
— Panie Kazimierzu — wtrącił Dębowski — słuchaj Kobielaka, bo przez jego usta mówi chłopski rozsądek... głos natury... Nie szukaj guza, kiedy możesz go uniknąć...
— Panie doktorze, tyle razy już tłomaczyłem się: dlaczego Władek musi jechać do jakiegoś bezpiecznego kąta, a ja — jeszcze nie mogę... Kiedy Władek wyjedzie, mnie jeden ciężar spadnie z serca, ale zostaną jeszcze trzy: Starka... Chrzanowski... Lisowski... Dopóki ich nie znajdę, dopóki ich nie wyprawię, nie mogę ruszyć się stąd. Nie wolno mi...
Stary Linowski, słuchając tego, podniósł ramiona i rozłożył ręce... Ale doktór nie dał za wygraną...
— Naprzód nie ma pan pewności, że owi trzej młodzieńcy nie uciekli, bo u nas już nie mają nic do roboty. A następnie, przypuściwszy, że ich aresztowano, co zyska wtedy nasz kraj i rewolucja w Rosji, gdybyś za swoimi kolegami i pan poszedł do kozy?...
Świrski potrząsnął głową i rzekł:
— Mnie do kozy pójść nie wolno... prawda, Władku?... Ale i nie wolno mi porzucać ludzi, których namawiałem... poniekąd kształciłem... którzy zresztą na moje wezwanie poszli...
Głos załamał mu się i umilkł.
— Więc niech nas kobiety rozsądzą — odezwał się z gniewem doktór. — Pani Linowska dobrodziejko: czy Świrski ma zostać, czy jechać do Galicji?...
— W imieniu jego matki, powiedziałabym: jedź, synu, bo tu dziś nic nie zrobisz!... A jeżeli chce być w kraju, proszę, ażeby został u nas... Już ja go przechowam.
— I my wszyscy!... — odezwał się Kobielak. — Prędzej strażnicy wyłapią wiewiórki z naszych lasów, aniżeli znajdą panicza, jak się między chłopów dostanie...
Dębowski niecierpliwie machnął ręką.
— No, a teraz panna Jadzia ma głos!... Powinien Świrski zostać?...
Panience oczy jakby powiększyły się. Splotła ręce i ledwie dosłyszalnym głosem odpowiedziała:
— Pan Świrski musi zostać, dopóki jego koledzy...
Nie dokończyła i wybiegła z pokoju.
— Władek — syknął doktór — idź do stajni i każ zaprzęgać... A Kobielak niech sprowadzi swego konia, to odwiezie mnie do Hut... Cholera z temi apostołłłłkami... z temi uświadomionemi działaczkami!...
Kobielak podniósł się z krzesła i podziękował pani Linowskiej za traktament. Dębowski zirytowany zaczął kręcić się po pokoju, a znalazłszy swoją bobrową czapkę, wybiegł z pokoju razem z Władkiem.
Gdy znaleźli się na dziedzińcu i chłód ich ogarnął, rzekł doktór:
— Świrski zgubiony... Stryj, o ile mógł, przewracał mu we łbie... rewolucja jeszcze lepiej przewróciła mu we łbie, a teraz panny dorżną go...
— A ja mam dobre przeczucia i wiem, że wszystko skończyłoby się jak najlepiej, gdyby...
— Utrzyj psu nos przeczuciami!... — odparł doktór. — A cóżto za gdyby?...
Władek spochmurniał.
— Pan doktór żartuje, a według mnie jest to najgorsze, że... Kazio nie ma pieniędzy...
Doktór zatrzymał się obok zamarzniętej studni z żórawiem.
— Nic nie ma?... — zapytał. — Więc z czemże wybieraliście się na wojnę?
— Kazio w piątek rozdał prawie wszystkie pieniądze — odparł wciąż obrażony Władek, stojąc bokiem do Dębowskiego.
— Ładnieby wyglądał — mruczał doktór. — Bo przecież chłopi i nawet Żydzi ukryją go, to pewne, ale... albo musi im grozić, albo musi płacić... Dobrze, żeś mi o tem powiedział...
— Więc pan doktór...
— No, pieniędzy mu nie dam, bo sam ich nie mam, ale zaciągnę pożyczkę w Hutach, zresztą powiem Weintraubowi...
— Kochany... złoty pan doktór!... — zawołał Władek.
— Idź do stajni... idź... i każ zaprzęgać...
W kwadrans później Linowska, usiłując hamować łzy, pakowała rzeczy męża i syna, a panna Jadwiga w mały koszyczek układała zapasy żywności na drogę.
A tymczasem czterej mężczyźni odbyli w pokoju Linowskiego krótką naradę, której ostateczny wynik tak sformułował Dębowski:
— Uważaj, panie Kazimierzu, co ci będę mówił, bo od tego odstąpić nie wolno, rozumiesz?...
— To zależy... — wtrącił Świrski.
— Przepraszam... tu niema żadnego zależy... Do pańskiej gry angażuję się ja, o co mniejsza, ale i angażuje się pani Linowska, której narażać nie mamy prawa.
— Ależ wolałbym umrzeć!... — przerwał z wybuchem Świrski.
— Proszę cię, Kaziu, wysłuchaj!... — szeptał Władek, ściskając przyjaciela za rękę.
— Panie Kazimierzu — odezwał się Linowski — od piątku jesteś dla nas niby drugim synem... Nie obrażaj się, że cię chce usynowić biedny podleśny...
Tu Świrski nagle pochylił się i pocałował w rękę Linowskiego, któremu oczy zaszły łzami. Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie doktór wytarł okulary i mówił niezwykle łagodnym, jak na niego, tonem:
— Nie czas rozczulać się... Tylko wiedz o tem, panie Świrski, że kiedy dostałeś się pomiędzy nasze serca, obchodzi nas nietylko twoje bezpieczeństwo, ale i twój honor... Wierzysz?...
— O... tak...
— No, więc posłuchaj i usłuchaj... Jak powiedziała Linowska, musisz zostać tutaj, a przynajmniej tu mieć główną kwaterę. Tej okolicy musisz się pilnować, bo tu i ukryjesz się najłatwiej, i tu możesz odbierać wiadomości...
— Od kogo tam!... — szepnął Świrski, wzruszając ramionami.
— Choćby ode mnie — mówił Dębowski. — Naprzód wystawisz mi kwit na sto rubli, a ja ci je przyszlę od Weintrauba, a może jeszcze z Żelaznych Hut. Następnie dam ci wiadomość o tych trzech Robinsonach czy Rinaldinich: o Starce, Chrzanowskim i Lisowskim... (Nieźle jeszcze pamiętam nazwiska, co?...). Dam ci znać, czy nie siedzą w kozie, albo czy nie wiedzą czego o nich wasi koledzy... Jeśli siedzą w kozie, trzeba im wyrobić jakieś ulgi: tytoń... lepsze jedzenie i tak dalej, na co ty, kochanku, dasz pieniędzy...
— Rozumie się!... — wtrącił Świrski.
— Doskonale! Następnie dam ci wiadomość, jak mnie twój stryj przyjmie...
— Pan będzie u stryja?... — zawołał Świrski. — Ach, jaki pan dobry!...
— Paradny sobie ten młody szlachcic!... Przecież twój stryj musi dostarczyć pieniędzy na rozmaite nasze przedsięwzięcia, i nie wątpię, że zrobi to z impetem, właściwym rodzinie Świrskich...
— Ja myślę!... — mruknął Linowski.
— A teraz słuchaj mnie, panie Kazimierzu — ciągnął doktór. — Ja ci ręczę słowem, że twoich kolegów nic nie spotka, choćby wpadli do kozy... Ja ci ręczę, że w onej kozie będą mieli opiekę, rozumie się, za twoje pieniądze, a nawet choćby ich zesłano, także będą mieli opiekę i także za twoje pieniądze... Ale wzamian daj mi słowo, że — gdy ci powiem: wszystko jest dobrze! ty, jakeś Świrski, wyjedziesz do Galicji i tam posiedzisz — miesiąc. Czy powrócisz do kraju, czy wyjedziesz do Rosji, aby wojować na współkę z nieistniejącą armją rewolucyjną, to już nie należy do mnie. Ale miesiąc musisz przesiedzieć w Galicji i ochłonąć... Mam twoje słowo?...
Świrski pomyślał i podał mu rękę.
— Ma pan rację — rzekł — jestem głupi i powinienem wrócić do sztuby...
— Do uniwersytetu, kochany panie! — rzekł doktór. — I ja od karabina powróciłem do szkolnej ławy, a jakem się uczył!... jak mi się chciało uczyć!...

Doktór wyszedł z pokoju, a w kilka minut później wbiegła zaczerwieniona od mrozu służąca, mówiąc:
— Paweł już zaprzęga i kazał spytać, co pójdzie do sanek?
Pani Linowska chwyciła się oburącz za głowę.
— Bójcie się Boga — zawołała — ależ ja jeszcze nie skończyłam pakować!...
— A ja idę przebrać się — rzekł Linowski. — Jak trzeba, to trzeba...
— Prędzej śmierci spodziewałabym się, aniżeli takich świąt... — szepnęła Linowska. — Każdej Wigilji bywało u nas po kilkanaście osób, a dziś nawet mąż i chłopak wyjeżdżają!...
Świrski zarumienił się, a Władek szybko wtrącił:
— Mamusia nazywała mnie babą, kiedy niepokoiłem się o tatkę, a dzisiaj sama babieje na myśl, że na Wigilję trzeba będzie mniej ryb ugotować...
— Nie o ryby mi chodzi, ale o tę drogę waszą, która wcale nie jest bezpieczna...
— Dla tatki i dla mnie?... — zaśmiał się Władek. — Tatko ma ze dwadzieścia strzałów, a ja ze sto. Wreszcie kto nas może napaść?
— Choćby ten Zając, czy Zajączkowski, o którym wszyscy mówią.
— Zajączkowski nic Władkowi nie zrobi, za to ręczę — wtrącił Świrski.
— A czy niema innych bandytów? — zapytała Linowska.
Świrski pomyślał i szepnął do Władka:
— Twój brauning w pokoju, tam?... Obejrzę go. — I wyszedł.
Tymczasem dwie silne dziewczyny wniosły do pokoju ogromny kosz i walizę, do której pani Linowska zaczęła układać bieliznę z komody i garderobę z szafy.
— Daję wam — mówiła do syna — trykotowe kaftaniki i resztę... Proszę cię, pilnuj ojca, ażeby nigdy bez trykotów nie chodził. I ty także...
— Rozumie się! — wtrącił Władek. — Przecież, kiedyśmy szli pod Słomianki, wziąłem trykoty na siebie i do rańca...
— Ach, te Słomianki nieszczęśliwe!... — westchnęła matka. — Spodziewam się, że już drugi raz takiego głupstwa nie zrobisz...
— Naturalnie, że, jak będzie spokój, wstąpię na uniwersytet, albo do politechniki... Ale jeżeli wybuchnie rewolucja i wojna z Niemcami...
— Jeszcze pleciesz o rewolucji?... Ileż razy mówił ojciec, a teraz i poczciwy doktór, że to nie jest żadna rewolucja, tylko zamieszki...
— Ale te zamieszki odciągają wojsko z głębi Rosji do nas i pozwalają organizować się rewolucjonistom... Moja mamusiu, to dopiero początek początku!... I ja tylko dlatego wyjeżdżam do Galicji i gotów jestem wziąć się do nauki. Ale kiedy wybuchnie prawdziwa rewolucja... kiedy wkroczą Prusacy, których będziemy musieli wyrzucić stąd i jeszcze pójść do nich...
Mówiąc to, Władek wywijał pięściami, oczy iskrzyły mu się, a twarz silnie poczerwieniała.
— I tybyś poszedł?... — spytała Linowska, splatając ręce.
— Ja?... — zdziwił się Władek. — Przecież gdybym nie poszedł, mamusia sama wyparłaby mnie się, a tatko chyba plunąłby mi w oczy...
— Mój Boże!... mój Boże!... — szeptała Linowska. — Jakie szczęście, że nie będzie tej waszej rewolucji... Proszę cię, nie myśl o głupstwach... Zosi i dzieciom posyłam dwa pierniki i trochę makagig... Pamiętaj, powiedz im, że to mojej roboty... Sewerynowi daję trzy butelki miodu i dwie nalewki wiśniowej, pięcioletniej... Tylko ojciec niech żadnego trunku nie bierze do ust... Dębowski jak najsurowiej zakazał... O, ojca bardzo pilnuj, ażeby nie męczył się, nie zaziębił, dużo sypiał, na noc niewiele jadał...
Ciepło odziane i ciężko stąpające dziewuchy znowu weszły do pokoju, niosąc butelki i paczki z rozmaitemi śpiżarnianemi produktami.
— Zostawcie to, ułożę sama... — rzekła pani Linowska. — Biedny ten Świrski, jeżeli go już ściga policja... Gdyby tak ciebie... o Jezu!... nie pozwoliłabym ci jechać...
— Więc wolałaby mamusia, ażeby mnie w domu aresztowali?...
— Nie gadaj głupstw, proszę cię... Naturalnie, że wkońcu wysłałabym cię do Grudy, ze względu na bliskość Galicji; ale pojechałbyś z jakim chłopem i przebrałabym cię za dziewczynę...
— Co też mamusia mówi!... — oburzył się Władek. — Ja za dziewczynę!... Piękna dziewczyna z brauningiem i stoma nabojami... Jakbym zaczął do nich kropić!...
— W imię Ojca i Syna... — przeżegnała się Linowska. — Władek, co ty pleciesz? Czy ty nie wiesz, co robią takim, którzy do policji strzelają?... Władek!... Wolałbyś odrazu zabić mnie i ojca... Boże miłosierny, ten Jędrzejczak może zostawił rodziców, a oni zapewne i nie domyślają się, co spotkało ich syna...
— Każdego może spotkać to samo. Świrskiego... mnie...
— Boże!.. — wołała matka, chwytając go za szyję. — Gdybyś ty miał... gdyby ciebie...
— Mamusiu — rzekł Władek, uwalniając się z jej objęć — wy oboje z ojcem nie tak uczyliście mnie... A gdyby Ojczyzna zażądała od was mojej śmierci?...
— Co mówisz?... przecie ty bluźnisz... przecie Ojczyzna to matka... słyszysz: matka, więc jakimże sposobem mogłaby żądać od rodziców śmierci dziecka?...
— A przypomnij sobie, matusiu, wszystkie nasze bitwy od stu kilkudziesięciu lat. Te Raszyny, Somosierry, Olszynki, Ostrołęki. Żyżyny, Fajsławice... Przecież w każdej z nich ginęli synowie jakichś matek i może tylko dlatego jesteśmy w niewoli, że niezbyt wielu chciało ginąć...
Pani Linowska oparła łokcie na stole, ukryła twarz w rękach i cicho szlochała.
— Co on mówi!... co on mówi!...
Władek objął ją za szyję i szeptał:
— To ty co mówisz, matuniu?... Przecie tyś mnie tego uczyła... wy oboje... A dziś, gdy ukazuje się ledwie cień ofiary dla Ojczyzny, już chciałabyś mnie powstrzymać...
— Ja? — zapytała Linowska nieswoim głosem. Podniosła się, otarła oczy i znowu zaczęła pakować.
— Ale mamuchna nie gniewa się na mnie? — rzekł po chwili, przymilając się, Władek.
— Powinnabym, ale nie będę, jeżeli obiecasz mi jak najczęściej pisywać listy...
— A to dobre! Rozumie się, że będę pisywał...
— Codzień?...
— O, zaraz codzień... Daj Boże, ażeby z Grudy okazja trafiła się choć raz na tydzień...
— Ale ja proszę ciebie, ażebyś pisał codzień... parę wierszy... To tak łatwo. Weź arkusz papieru i codzień zanotuj choćby kilka wyrazów... To a to zdarzyło się nam... to robiłem... to myślałem... ojciec był w takiem a takiem usposobieniu... z tym a z tym widziałem się... Ty nie wiesz, jak nudno w Leśniczówce, szczególniej gdy wszyscy wyjadą, więc mógłbyś osłodzić matce samotność i pisać, jak ci powiedziałam... Przecież wiele nie wymagam... kilka wyrazów... dwa... trzy wiersze... A gdy się trafi okazja, wyszlesz to...
Tak mówiła, uśmiechając się, a z oczu płynęły jej ciche łzy.
Zapukano do drzwi i wszedł Świrski, wysoki, jak zwykle wyprostowany, chowając coś poza plecami.
— Już gotów?... Dziękuję ci, Kaziu, i przepraszam!... — rzekł Władek. Odebrał od Świrskiego ukrywany przedmiot i rozpiąwszy marynarkę, opasał się czarnym rzemieniem, z którego ciężko zwieszała się pochwa rewolweru.
— Zawsze to samo!... — westchnęła Linowska, z desperackim ruchem ręki. Zawsze pali się w tej dziecinnej głowinie...
— Dziecinnej!... — przedrzeźniał ją Władek. — W życiu naszego pokolenia każdy miesiąc znaczy rok. Czy wreszcie wolałaby mama, ażebyśmy pojechali z tatkiem bez żadnej broni i wszystkie te pakunki z miodami, nalewkami, makagigami a nawet... nasze trykoty oddali pierwszemu lepszemu złodziejowi, któryby nas zaczepił?
— Ale czy ty masz medalik, który ci dałam, kiedyś wyjeżdżał do szkół?...
Władek milczał, zmieszany.
— Widzisz, i nic mi nie powiedziałeś, choć sam wiesz, że na tę podróż trzeba ci najlepszej broni...
Odpięła sobie kołnierzyk, zdjęła złoty medalik na czarnym jedwabnym sznureczku i zarzuciła go na szyję synowi.
— To Matka Boska Częstochowska — mówiła półgłosem — poświęcona u Matki Boskiej Ostrobramskiej... Wielu cudów... wielu łask doznałam od Niej... Teraz niech ciebie ratuje...
— A ty, mamusiu, zostaniesz bez opieki?... — spytał Władek.
— Matka Bolesna i tak będzie czuwała nad matką smutną...
Władek ucałował jej obie ręce, oczy, usta i rzekł:
— Dość tego!... Gdybym tak dłużej rozmawiał, naprawdę zostałbym babą, za co mamusia pierwsza wyśmiałaby mnie i wykrzyczała... Prawda, mamo? Chodźmy, Kaziu, obejrzeć konie.
Właśnie przed dom zajechały duże sanki, ciągnione przez parę tęgich siwków. U dyszla wisiał głośny dzwonek.
— A odwiążże mi to zaraz, do paralusza!... — wołał doktór. — Cóżto, chcesz tym dzwonem z całej gubernji zwabić złodziejów?
Paweł leniwie zlazł z kozła i śmiejąc się, odpowiedział:
— Umyślnie przywiązało się takie wielkie dzwonisko, ażeby psiekrwie bojały się, a wielmożny pan myśli, że chciałbym ich zwabić.
I powoli odwiązał dzwonek, rzeczywiście imponujących rozmiarów.
Dziewuchy wyniosły na ganek kosz, walizkę i pudełko, na widok czego furman zaczął skrobać się w głowę, myśląc, gdzie to wszystko pomieści?
Doktór naglił o pośpiech, na ganku ukazał się stary Linowski w swojej lisiurce, na której szarem tle wyraźnie odbijał zielony sznur rewolweru.
— Jedziemy, jak do powstania — śmiał się Władek.
— Dam ja ci powstanie... — rzekł Dębowski. — A tymczasem ubieraj się, bo szkoda czasu...
— Aj, do licha!... — zawołał Linowski — na śmierć zapomniałem prosić o urlop... To dopiero awantura!... Oczywiście, tracę pamięć...
— Bądź spokojny o pamięć i urlop. O twoim wyjeździe już mówiłem z dyrektorem...
— I zgodził się?... — zapytał z dziecinną ciekawością Linowski.
— Za to, co zrobiłeś dla nich, na cały rok daliby ci urlop z pensją i gratyfikacją — odparł Dębowski.
— Istny palec Boży!... — mówił jakby do siebie podleśny. — Ocaliłem trochę pieniędzy fabryce... zdobyłem sobie dobrą kreskę u zarządu i kto wie, czy nie uratowałem paru chłopaków od kozy, a może i od szubienicy. A to wszystko za parę dni choroby, nietyle ciężkiej, ile śmiesznej.
— No, no... już daj spokój filozofji, a zabieraj się do podróży — przerwał Dębowski.
— Więc siadajmy...
— Ależ na Boga, stójcie!... — zawołała Linowska. — Zapomniałam o najważniejszych rzeczach...
— Cóżto za ważności? — spytał doktór.
— Nie dałam kociołka na herbatę... Franusia, biegnij do kuchni i przynieś ten mniejszy imbryk blaszany... Po drugie — całkiem zapomniałam o opłatkach dla Zosi i was wszystkich...
— Opłatki do proszków?... — zapytał doktór.
Linowska ze zgrozą popatrzyła mu w oczy i wzruszyła ramionami. Potem wbiegła do mieszkania i po chwili wyniosła stamtąd żelazny imbryk, tudzież pudełeczko z opłatkami.
— Siadajcie... siadajcie i jedźcie... O, już i mój Kobielak żegluje... zdaje się, niepodkutemi saniami...
— Bądź zdrowa, Haniu... do widzenia!... — rzekł Linowski, tuląc do piersi żonę.
— Władku — mówił Dębowski półgłosem — jeżeli masz trochę rozsądku i władzy nad samym sobą, ucz się... ucz się i jeszcze raz ucz się... Teraz wojny wychodzą z mody, a miejsce ich zajmuje rozum i praca... Wiek nie upłynie, kiedy zwycięstwa będą odnosili tylko ci, którzy lepiej i wytrwalej potrafią pracować... Zrozumiano?...
— Zrozumiano!... — odpowiedział wesoło Władek — a w każdym razie nie powstydzi się mnie pan doktór.
Potem, wziąwszy pod rękę Świrskiego, szepnął mu do ucha:
— Ze Lwowa, jeśli będzie rewolucja, przyprowadzę ci partję... ale pamiętaj, zrobisz mnie swoim adjutantem, jak Napoleon Murata...
— A czy jesteś pewny, że się jeszcze spotkamy?... — zapytał go ze spokojną twarzą Świrski.
— Jestem tak pewny twojej gwiazdy, jak tego, że zwycięży rewolucja — odparł Władek.
— Rewolucja zwycięży, ale człowiek... Człowiek jest rzeczą bardzo kruchą! — odpowiedział w zamyśleniu Świrski. Ale pogodny spokój nie opuścił go ani na chwilę.
— Siadajcież nakoniec marudy! — wołał niecierpliwie Dębowski.
Podleśny już zajął miejsce w saniach, Władek żegnał się ze służbą.
— Jeszcze słówko!... — zawołała panna Jadwiga. — Panie Linowski, oto flaszeczka bromu...
— Czy pani, obok polityki, zajmuje się i medycyną?... — zapytał Dębowski.
— Wyręczam doktorów, którzy zapominają, że chorym potrzebne są lekarstwa na drogę — odcięła się panna Jadwiga. — Mam także interes do pana, panie Władysławie. Oto paczka książek: elementarze... broszurki o rolnictwie... jeografji... astronomji... Niechże pan odda to w dobre ręce... Gdyby każdy inteligent nauczył choć trzech ludzi czytać i pisać, liczba analfabetów zmniejszyłaby się w naszym kraju...
— ...I teraz, i zawsze, i na wieki wieków amen!... — wtrącił Dębowski.
— Cóżto ma znaczyć? — zapytała pogardliwym tonem Jadwiga.
— Pani cytuje aforyzmy ze wzorów kaligraficznych, a ja z Godzinek...
— Ruszaj!... — rzekł Linowski do Pawła.
— Władziu!... Właduchnu!... — zawołała bardzo wzruszona Linowska.
Chłopak zeskoczył z sanek i odszedł z matką o kilka kroków dalej.
— Przyrzeknij mi... przyrzeknij... że spełnisz moją prośbę... — mówiła, z trudnością hamując łzy.
— Wszystko zrobię, co mamusia każe — odpowiedział cichym głosem.
— Słuchaj... Wiem, że już się nie modlisz... trudna rada. Starzy żartują z opłatków, młodzi z pacierza... Ale proszę cię... błagam!... — szeptała. — Rano i wieczór mów tylko te wyrazy: „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko...“ Pamiętasz tę modlitewkę?... A jeżeli kiedy będzie ci bardzo źle... bardzo ciężko... powiedz: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu...“ Zapamiętasz?...
— Tak.
— I będziesz odmawiał... to przecie tak mało!...
— Będę...
Stali obok Świrskiego, który wszystko słyszał.
— I pan, panie Kazimierzu, będziesz odmawiał te modlitwy?... Proszę o to w imieniu pańskiej matki...
— Jeżeli pani każe...
— Siadaj, Władek!... — krzyknął już rozezłoszczony doktór.
Władek ucałował matce rękę, uścisnął Świrskiego, ukłonił się doktorowi i pannie Jadwidze i skoczył do sanek.
— Ruszaj!... — odezwały się dwa głosy.
— Z Bogiem! — zawołała Linowska.
Sanki ruszyły i niebawem znikły wśród lasu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.