Dzieci wieku/Tom II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Rozstaliśmy się z naszym pseudo-bohaterem w chwili nader krytycznej. Wychodząc z cudzego ogrodu, do którego się weszło nie dopełniwszy zwykłych formalności, spotkać w progu jednego z urzędników, którym jest powierzona straż tego Hesperyd schronienia — czyni zawsze wrażenie nader niemiłe. Cóż dopiero, gdy ten strażnik ma fizyognomią gorzej niż smoczą, bo lisią, gdy się kłania i mówi: — Dzień dobry — jak ćwieczkiem przybijając przywitaniem nieszczęśliwego intruza!
Walek Luziński nie należał jeszcze w tej dobie swojego życia do ludzi władających zręcznie intrygą, kłamstwem i szalbierstwem, był dumny, chciwy wszystkiego, zarozumiały niepomiernie, gwałtowny, ale przebiegły nie był wcale. To też, gdy mu w uszach zaśpiewało owe słodziuchno wymówione: — dzień dobry, wargi mu się trząść zaczęły, w głowie zawróciło, a przed oczyma poczęły latać jasne płatki, tak, że na chwilę obawiał się, czy nie padnie, brała go chętka uciekać, to było także nie do rzeczy.
Szaraczkowy, lisowaty jegomość przyglądał mu się tymczasem bacznie i tak dalece starannemu przeglądowi podał całą jego figurę — że pierścionek na palcu Walka, którego nie miał czasu, ani przytomności ukryć, wpadł mu w oczy.
Wzrok nieznajomego jegomości (który był nie kim innym, jak znanym nam już panem Mamertem Klaudzyńskim) — przywiązał się do tego pierścionka tak, iż zdawał się o właścicielu jego zapominać, twarz mu się schmurzyła, namarszczyła, ale łagodny uśmieszek wkrótce ją wypogodził. Ruszył ramionami.
— Wszak — jeźli się nie mylę — rzekł nieśmiało pan... pan Walenty Luziński? zapytał.
Słysząc swe nazwisko młody człowiek zmięszał się, ale zaprzeć się nie było podobna.
— Tak jest, wybąknął zmięszany.
— Tylko jedno pytanie, ale w interesie pańskim własnym, racz mi szanowny pan, acz nieznajomemu, odpowiedzieć szczerze. Nie żądam wiedzieć nic, jedno tylko. Wszakżeś pan tego pierścionka, który masz na palcu, w ulicy nie znalazł?!
Walek schował szybko rękę przelękniony i oczy wlepił w pytającego.
— Panie szanowny, dodał, ze słodszym jeszcze uśmiechem pan Mamert — ja nie chcę i niepotrzebuję wiedzieć od kogo pan go ma, ani zkąd, ani jak, tylko czy go pan nie znalazł?
To mówiąc, odchrząknął.
— Nie znalazłem go i jest moim, za to panu zaręczyć mogę — odparł namyśliwszy się Walek.
— Otóż tyle mi tylko powiedzieć było potrzeba, zawołał pan Mamert, ranek jest prześliczny, powietrze miłe, gdybyśmy się cokolwiek przeszli, tak tędy, gąszczami, możeby się znalazło o czem pomówić coby panu nie było przyjemnem, owszem... owszem...
— Ale najprzód winienem się panu zaprezentować, jeźli mnie z miasteczka z twarzy nie znasz, jestem Mamert Klaudzyński, pełnomocny rządca klucza Turowskiego.
To mówiąc uchylił czapki, Walek się skłonił, serce mu biło. Został tak pochwycony wirem wcale niespodziewanym wypadków, że do siebie jeszcze przyjść nie mógł. Czuł, że może popełnić jakie głupstwo przez brak krwi zimnej i doświadczenia, był jak na szpilkach. Obiecywał sobie w duszy jak najostrożniej milczeć.
Rządca prawie bezwładnego wprowadził z sobą w ciemną, zarosłą, wilgotną aleję, ogromnego, nieco w tej stronie opuszczonego ogrodu. Znał on bardzo dobrze wszystkie domowe obyczaje i wiedział gdzie może być pewnym samotności zupełnej.
Walek szedł jak na stracenie; gdyby nie ów czarodziejski pierścień, który czuł na palcu, który mu dodawał odwagi, byłby może stchórzył i najśmieszniej w świecie umknął.
Pan Mamert stanął, ujął za rękę młodzieńca, znowu się zdobył na uśmieszek i szepnął:
— Chociaż nie mam szczęścia być panu bliżej znajomym, będę mówił otwarcie. Pierścionek ten otrzymałeś pan przed chwilą od hrabianki Izy. Ja jestem przyjacielem starym i sługą tej rodziny, życzę jej dobrze, tłómaczę sobie postanowienie hrabianki, położenie pańskie, wszystko. Ale czy też pan dobrodziej dobrze rozważyłeś trudności dzisiejsze i późniejsze tego przedsięwzięcia? czy masz jakie środki do przełamania nastręczających się trudności?
Walek milczał wedle planu.
— Bo widzisz pan dobrodziej — mówił spokojnie Mamert, rzecz się niezawodnie uśmiecha, panny są bardzo majętne, pełne osobistych zalet, wysoko urodzone i skolligacone, ale pierścionek i słowo dostać, to panie dobrodzieju, może najłatwiejsze ze wszystkiego — ino co dalej? co dalej?
Walek wzdychał ale milczał, pomny na to, że milczenie jest, wedle przysłowia wschodniego, złotem.
— Hrabianka Iza parę razy już podobno dawała (jeśli się nie mylę) ten pierścionek i odbierała go nazad, gdyż obdarzony nim, sam się wyrzekam ślubnego, rozrachowawszy przez jakie ciernie i głogi iść doń było potrzeba.
Walek wprawdzie głową poruszył i nieprzyjemnie mu się zrobiło, ale zmilczał jeszcze.
— Co pan myśli dalej? zapytał Mamert.
Usta otworzyć, wydać się z czemkolwiek bądź, potwierdzić domysły, zwierzyć się narzucającemu się człowiekowi było nader niebezpiecznem.
Rządca wyczekawszy na odpowiedź, a nieotrzymawszy jej, kiwnął głową i począł cicho i łagodnie, tak, jakby cieniusieńki klinik pomalutku chciał wbić w głowę panu Luzińskiemu:
— Masz pan zupełną słuszność, że jesteś ostrożny, że mi się mało, nader mało — prawie można rzecz nieznanemu, wcale nie zwierzasz, czyni to panu zaszczyt. Na świecie, z ludźmi, nigdy dosyć ostrożnym być nie można.
Ale należy zaraz objąć położenie i osądzić. Ja te panny kocham, ja im dobrze życzę, jak skoro hrabianka Iza uczyniła postanowienie, leży mi na sercu, staremu, wiernemu słudze, by jej dopomódz, ułatwić. Nie tajno panu, jak tu pokrzyżowane są okoliczności, stosunki, jak ja szczególniej ostrożnym być muszę, a pan także.
Otóż bez namysłu, kochany panie, ja panu ofiaruję pomoc moją, a ręczę, że jej lekceważyć nie należy.
Walek spojrzał bystro.
— Powoduje mnie do tego, wywnętrzał się zawsze klinowato Mamert, — najprzód przywiązanie do tych, nieszczęśliwych istot, potem... potem...
— Pan wie — dodał, że ja rządzę ich majątkami?
Luziński potrząsł głową.
— Ja nic nie wiem, mruknął.
— Otóż ja panu to oznajmuję, tak, rządzę majątkiem hrabianek. Naturalnie, do najuczciwszego z ludzi można sobie najdziksze zrobić pretensye, idzie mi oto, abym w sumieniu będąc czysty, mógł też być o przyszłość moją spokojnym. Rozumie pan, w ten majątek się wiele włożyło, są naturalnie rachunki to, owo.
Jeźli ja panu ofiaruję pomoc moją, nawzajem mogę rachować na to, że pewną wdzięczność pozyskam.
Ostatni wyraz wymówiony był z pewnym naciskiem, ale Mamert miał do czynienia z człowiekiem tak niepraktycznym, nic dorozumieć się nieumiejącym, iż spojrzawszy mu w oczy, postrzegł, że plan cały i efekt wyrazu został chybiony.
Zamilkł, niewiedząc w co uderzyć.
— Jeźli ja panu zechcę przeszkadzać, dodał rozjaśniając myśl swoją, no... ale ja tego nie mogę chcieć i nie zechcę... gdybym wszakże zamyślał, nicby łatwiejszego nie było jak pójść do hrabiny, słówko szepnąć, a wszystko byłoby skończone i panny wyjechałyby sobie gdzieś... daleko. Ale mi ich żal. Mówmy otwarcie, zawieramy przymierze, czy nie?
— Ale ja... widzi pan... odezwał się jąkając Walek, ale ja... ja nie mogę, mnie się nie godzi, ja muszę milczeć.
— Ja będę mówił za pana, możesz tylko kiedy niekiedy głową kiwnąć, to będzie dostatecznem dla porozumienia się. Wchodzę w delikatne położenie jego.
I — widzi pan, mówił, wsuwając rękę swą pod ramię Walka, aby mu nie uciekł — widzi pan, warunki moje proste są, wcale nie ciężkie, ludzkie, uczciwe.
Pan starasz się i masz, jak się zdaje, nawet przyrzeczenie hrabianki Izy — bardzo dobrze! Drugi konkurent, o którym ja wiem, chętnieby wziął hrabiankę Emmę, która mimo przywiązania do ojca, da się do stanu małżeńskiego skłonić, połączcie panowie usiłowania wasze, porozumiejcie się wzajem, we dwóch uczynicie to łatwiej. Co do mnie, ja obu szczerze pomagać przyrzekam, a juściż nie narażając się na nic, możesz pan, którego tak wielkie szczęście spotyka — dać mi na piśmie zaręczenie, że dla mnie uczynisz to, co uczyni drugi? prawda? Spojrzał w oczy Walkowi, któremu się nareszcie wyjaśniło czoło i poczynały rozwiązywać usta.
Dopiero teraz poznawał Luziński, że szło naprawdę o umowę, która mogła przyśpieszyć i upewnić tak nadzwyczaj świetne dlań małżeństwo.
Zmiarkował, że zostawiony sam sobie rady dać niepotrafi, że jeźli mu zechcą szkodzić, on ze swą niezręcznością i porywczością raczej popsuje niż polepszy sprawę. Pilno mu było, aby ten raj dogadzający jego dumie co prędzej mu się otworzył, by on, dziecię sierota, bez rodziny, prawie bez nazwiska — pochodzenia tak skromnego, nagle stanął na najwyższym szczeblu społecznym. Tu był pewnym, że zdolnościami swemi wkrótce potrafi olbrzymie wyrobić stanowisko i zaćmić wszystkich. Na wielu przymiotach mu zbywało, ale zarozumiałością mógł by się był z kilku młodemi rówieśnikami podzielić.
Jak wszyscy ludzie jego charakteru; Luziński nagle prawie przeszedł cały w ręce człowieka, któremu przed chwilą nie ufał. Wyciągnął drżącą rękę ku panu Mamertowi, na którego twarzy nie było śladu najmniejszego wzruszenia i rzekł:
— Zgoda, na wszystkie warunki, ufam, że pan nas nie zdradzisz.
— A teraz, szepnął na ucho Mamert, nie miejsce tu jest mówić o szczegółach, mógłby nas kto podpatrzeć lub podsłuchać, wracaj pan do Bożej Wólki, z której — jeśli się nie mylę przybyłeś, nie dawaj po sobie nic poznać, pierścionek schowaj, bo się lękam, aby pan Bogusław go nie poznał. Dobry człowiek szkodzić nie będzie, ale podochocony rozpaple, coby wszystko zepsuć mogło.
Jeśli się nie mylę, albo tam jest, albo będzie, dziś pewnie będzie (dodał z naciskiem rządca) baron Helmold Kaptur, Galicyanin. On pana zaczepi na boku o sprawę, trzeba się z nim ułożyć. Tu zniżył głos pan Mamert i cichutko szepnął:
On jest pretendentem do hrabianki Emmy, rozumie pan.
Reszta później, wychodź pan tędy, grobelką, do zwierzyńca, a tam do dworu droga wiadoma. Do zobaczenia, w miasteczku, dziś wieczorem, koniecznie u Mordka Szpetnego, gdzie i baronowi należy być, ale proszę ostrożnie! aby nikt nie widział — tyłami! i milczeć. Prócz barona nikomu słowa.
To mówiąc, zamieniwszy jeszcze cichych kilka wyrazów z Walkiem, pan Mamert, wywiódł go za furtkę, puścił, a sam do parku powrócił.
Cała ta scena nie trwała długo, ale na obu artystach co ją odegrali, głębokie uczyniła wrażenie. Walek wyszedł na ocienioną groblę jakby rozmarzony i pijany, pan Mamert smutny i zamyślony począł się błąkać po parku. Widać było po nim, że głęboko ważył, dumał, rachował, że przechodził przez moment niemiły, ale nieunikniony swojego życia.
— Dalej, mówił sam do siebie, rzeczy tak stać nie mogły wyprężone, naciągnięte, wszystko ma na świecie koniec, mogło się skończyć daleko gorzej. Rozumny człowiek — finem spectat. Ci panowie są w moich rękach, a hrabianki uczynią co ja zechcę, gdy tylko z niewoli wypuścić pomogę. Nie było ratunku! Dziś lub jutro stary by zmarł, panny by się wyemancypowały, mogły by sobie dobrać takich mężów coby mnie pociągnęli do kalkulacji. Już trzeba z tego wyjść, niechcę dłużej siedzieć na tej huśtawce. Stało się... stało się.
A zresztą — dodał po namyśle pewnym — choćby się i nie stało — trzeba żebym miał zawsze ich w ręku. Jeźli się im nie powiedzie, będę ratować siebie.
Zamachnął ręką — w tej chwili cień mignął przed nim, strwożony jak gdyby go na uczynku złapano, podniósł oczy i ujrzał przed sobą stojącą z widocznie pomięszaną twarzą, hrabiankę Izę.
Położenie było trudne, ale szczęśliwe. Hrabianka widocznie domyślała się czegoś, obawiała się pana Klaudzyńskiego, przeczuwała coś.
Pan Mamert zdjął czapkę i pozdrowił ją nader uprzejmie i czule, z fizyognomią kondolencyjną — Iza wstrzymała się.
— Pan Mamert tak rano wstaje?
— Ja, hrabianko dobrodziejko, rzekł stary lis — ja muszę być rannym ptakiem, idę spać z kurami, ale wstaję z niemi. Wszystkiego trzeba dojrzeć, zajrzeć wszędzie, czeladź byle nie czuła dozoru, to się rozpuści, a sumienny człowiek jest niewolnikiem przyjętych obowiązków.
— I nawet w grodzie masz pan co do czynienia? zapytała hrabianka, wpatrując się w niego.
— Nie, ale wracając z poła, furtką około altany, ujrzałem jakąś obcą postać, o tej godzinie podejrzaną i to mnie, przyznaję się, zaciekawiło, zaniepokoiło, aż musiałem wejść.
Iza się zarumieniła nadzwyczajnie, chustką, pod pozorem lekkiego kaszlu, zakryła usta, spuściła oczy.
Mamert się uśmiechnął bardzo ojcowsko, łagodnie, z wyrazem współczucia serdecznego, który nie uszedł ukradkowego wejrzenia Izy.
— Spotkałeś pan kogo? spytała.
— Złapałem, mogę powiedzieć — odezwał się Mamert, bom go jak wilka w kniei osaczył u furtki, a przez płot zmykać nie mógł.
— Któż to był?
— E! to był sobie włóczęga! rzekł, śmiejąc się i mrużąc oczy rządca, pani go pewnie i nie zna.
— Ale któż przecie — i co tu robił? niespokojnie poczęła Iza.
Mamert obejrzał się bacznie i szepnął:
— Czy ja mogę wiedzieć po co on tu przychodził?! A panna Manetka! może to ona go ściągnęła? Może kto inny, to pewna, że kobieca sprawka, bo chłopiec młody. Ja go znam z miasta, wychowaniec doktora Myliusa.
Spojrzeli sobie w oczy, rządca spytał.
— Hrabianka go nie zna?
Izy brwi się zmarszczyły, miała we krwi pański animusz (jak to dawniej nazywano) nieco ją oburzyło, że ktoś sobie mógł pozwolić z niej żartować, a z mowy domyślała się, że Mamert ich wyszpiegował.
— Znam go! odparła śmiało.
— A a a! pani go zna! przepraszam, zawołał kłaniając się rządca, pani go zna. Może hrabianka go i teraz widziała?
— Widziałam go, ani się tego zapieram, śmiało zawołała Iza. Panie Klaudzyński, chcesz być moim przyjacielem, czy należeć do ciemiężców — mów otwarcie — mów.
Mamert uczuł się szczęśliwym, jakby go kto na sto koni wsadził — wszystkie nici i sznurki same mu się w ręce cisnęły.
— A! hrabianko! zawołał z wymówką niby boleści pełną — godziż się mnie takie zadawać pytanie? mnie! staremu słudze waszemu, nad którego pewnie nikt goręcej szczęścia ich nie pragnie?
Iza przyskoczyła, a oglądając się i kładnąc palec na ustach:
— Słuchaj Klaudzyński — rzekła tonem pańskim, dopomóż do oswobodzenia mnie, a żałować tego nie będziesz.
— Ani miejsce, ani pora mówić o tem, szepnął Mamert, pani wie, że tu u nas wszyscy podejrzani, kto wam dobrze życzy — powiem pani tylko tyle, że rzecz cała się robi, ale niech pani namawia hrabiankę Emmę, aby na barona Helmolda łaskawszem rzuciła okiem. To się inaczej nie może wykonać tylko razem, rozumie mnie pani, a nadewszystko ostrożnie. Mogą mi hrabianki zaufać.
— Ja ci jeszcze raz powtarzam, nie pożałujesz tego, Klaudzyński, daję ci słowo na to. Wiesz wszystko, rób co ci twoje sumienie i przywiązanie do nas podyktuje. Ja pomówię z Emmą.
— Idź pani! wracaj! na miłość Boga, już po ogrodzie chodzić zaczynają. Dosyć kwadransa rozmowy, żeby o tem hrabinie donieśli, nie trzeba budzić podejrzeń, na miłość Boga, — to wszystko utrudni! owszem, zbliżyć się do nich, nic nie okazywać, cicho! cicho!
Klaudzyński skłonił się szybko, rzucił oczyma do koła i krokiem umiejętnie obrachowanym, usunął się w gąszcze. Iza stała chwilę zadumana, czoło się jej rozjaśniło jakby tryumfem jakimś, spojrzała w niebo wesoło i młodszym, żywszym krokiem, pobiegła do swoich pokojów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.