Dzieci wieku/Tom III/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chociaż w pałacu wszystko się spać zdawało, i żadne światełko, żaden ruch przygotowań nie zdradzał, około ogrodowej furtki, na drodze, przy murze opasującym z tej strony park, w największej ciszy, z ostrożnościami nadzwyczajnemi zasiedli już ludzie z folwarku i stajni. Główną komendę nad nimi miał du Val — Klaudzyński i stanem zdrowia i wiekiem i niezręcznością swoją wytłómaczył się ze wszelkiego współudziału. Nie na wiele by też był może się przydał, bo i tak zasadzka zdała się doskonale obmyślaną i urządzoną.
Po za furtą ogrodową w krzakach siedzieli ludzie z nabitemi prochem strzelbami. Wzdłuż drogi cały rów pełen był różnie uzbrojonych, najzręczniejszych i najżwawszych fornali i parobków. Dowodził nimi pewien pisarz prowentowy, człek młody wojowniczego ducha, protegowany Francuza, rad niezmiernie, że mu się tak miła nadarzała zręczność do awantury, za którą nie było żadnej odpowiedzialności.
Oprócz tego wydane były rozkazy, ażeby powóz przybywający dopuszczono do furty bez przeszkody, by nikt nie drgnął, póki znak dany nie będzie. Sam du Val umieściwszy się z parą pistoletów i szablą w blizkości miejsca, gdzie prawdopodobnie powóz się miał zatrzymać, zostawił sobie wydanie hasła wystrzałem z pistoletu.
Na dobre pół godziny przed północą, wszyscy już pod cieniem chmurnej nocy byli na stanowiskach, przyczajeni, milczący i wyznać trzeba, że po najmniejszym szeleście domyśleć się nie było można zasadzki. Wiatr dosyć gwałtowny chwilami szamotał gałęźmi, a o trzy kroki nic widać nie było.
Oczekiwanie wszystkim zdawało się niepomiernie długiem, gdy w ogrodzie ukazała się postać, żywym krokiem śpiesząca ku furcie, ale tu jeszcze powozu nie było. W tej samej chwili zdala na gościńcu zaturkotało... Wszyscy mieli się na baczności, noc nic dojrzeć nie dozwalała. Turkot się zbliżał, coraz śpieszniej zdawał lecieć powóz, potem kroku zwolnił i ostrożniej toczył się ku furcie ogrodowej.
W ciemności, którą jeszcze zwiększały drzewa, nie można było rozpoznać nic, powóz wszakże ciemnemi końmi zaprzężony, stanął. Furtka się otworzyła nagłe, ktoś z niej wybiegł, du Val usłyszał zatrzaskujące się drzwiczki powozu, konie już ruszyły, gdy nagle rozświeciła się ciemność, strzał huknął, a konie wystraszone mimo powtarzających się za tym pierwszym wystrzałów, lecieć zaczęły.
Kilka krzyków słychać było, potem trzask jakby łamiącego się powozu, potem zgiełk ludzi pasujących się w ciemności, wykrzyki na różne głosy, jęk... i ciszę.
Mimo przedsięwziętych środków ostrożności, konie rozhukane daleko dalej uniosły uciekających, niż się spodziewano. Zatrzymano je ledwie o dobre pół wiorsty od furtki, gdy strzaskane drągiem koło kocza, pękło, a powóz się wywrócił.
Gdy du Val przyskoczył do drzwiczek, z wielkiem zdziwieniem swem postrzegł w środku jednę tylko kobietę przelękłą, płaczącą, przytuloną do poduszek. Mężczyzny nie było żadnego, nadbiegli ludzie trzymali konie, furman nawet, korzystając z nocy, uciekł i skrył się. Du Val nim ujął kobietę, począł łajać swoich, miotać się gniewny i grozić — ale wszystko to było za późno; nie pochwycono nikogo, oprócz nieszczęśliwej, która w powozie pozostała i z przestrachu zdawała omdlałą prawie.
Francuz zawiedziony krzątał się jeszcze czas jakiś około swoich ludzi, kłócił z pisarzem, badał, jakim sposobem mógł się wymknąć winowajca; ale naostatek wyczerpało się wszystko, gniew po troszę, łajanie, tłómaczenia — i wysadzono płaczącą kobietę z powozu, która na nogach się ledwie ze strachu i wzruszenia utrzymać mogła, aby ją na pół na rękach niosąc, do pałacu odprowadzić. Du Val, na którego hrabina oczekiwała z niecierpliwością łatwą do wytłómaczenia, pośpieszył przodem, wydawszy rozkazy. Zaperzony, zmęczony, gniewny jeszcze, wpadł do hrabiny pokoju; czekała go już w progu.
— A co?
— Z głupiemi ludźmi nic rozumnego zrobić nie można.
— Cóż? uciekli? załamując ręce przerwała pani.
— Ona nie, ona jest, prowadzą ją tutaj, ale towarzysze jej, tchórze, łajdaki, porzuciwszy ją w powozie, drapnęli; ani jednego, nawet furmana... nikogo!!
Du Val ręce załamał z rozpaczą i po pokoju przechadzać się zaczął, pani milczała. Dotowała się już na spotkanie i rozmowę z hrabianką.
Na schodach słychać było chód ludzi i jakby ciche szlochanie; w przedpokoju ukazała się posiać zakwefiona, którą wepchnięto prawie do pokoju hrabiny, a ta natychmiast padła na najbliższy fotel.
— Proszę wody! zawołała.
Na głos ten hrabina piorunem pobiegła do fotelu; usłyszała bowiem dźwięk wcale niespodziany, po wzroście i po nim domyśliła się już rzeczywistości. Porwana kobieta nie była hrabianką Izą.
— To nie ona! krzyknęła, ręce łamiąc.
Du Val podbiegł. — Jak? co? któżby to mógł być!
Francuzka impetyczna, domyślając się, że ją oszukano, że się cóś stało, czego zrozumieć nie mogła, dopadła do fotelu i gwałtem broniącej się kobiecie zerwała z twarzy zasłonę.
Z za rąk, któremi oczy sobie zasłoniła kobieta, du Val i hrabina razem poznali w pochwyconej, niemłodą już pokojówkę hrabianek, pannę Franciszkę Żulską.
Na chwilę osłupieli, nie mogąc zrozumieć, co się stało.
— Co to jest? co waćpanna tam robiłaś? poczęła hrabina gwałtownie; ale wystraszona panna Franciszka odpowiadać czy nie chciała, czy nie mogła — ani słowa.
— To rzecz widoczna, przerwał du Val, zwiedziono nas! ale co się stało z hrabianką?
Jakby błyskawica nagle oświeciła hrabinę, rzuciwszy okiem na służącą, porwała mantylkę leżącą na krześle i zbiegła wprost do mieszkania hrabianek.
Tu drzwi wszystkie były pozamykane, ciemność zupełna i cisza. Służący, który przeprowadzał panią, począł stukać, ale bardzo nierychło głosy obudzonych sług dały się słyszeć wewnątrz: kto tam? co tam?
— Otwierać! pani!
Po długiem znowu oczekiwaniu drzwi odryglowano, zaspana i wylękła twarz dziewczyny z garderoby ukazała się pierwsza.
Hrabina, jak tylko drzwi jej otwarto, wprost, świecę wziąwszy z rąk lokaja, pobiegła do salonu, z którego było wnijście do gabinetu i dwóch sypialnych pokojów Izy i Emmy. Skierowała się najprzód ku pierwszym; te były na klucz zamknięte, stuknięcie jedno i drugie nie wywołało żadnej odpowiedzi. Wyczekawszy chwilę, pobiegła do drugich. Za pierwszem zapukaniem głos Emmy dał się słyszeć.
— Co to jest? czy się pali?
— Proszę otworzyć!
— Co się stało?
— Proszę otworzyć...
Zaledwie narzuciwszy na siebie szlafroczek ranny, Emma drzwi odryglowała i stanęła w progu.
— Gdzie Iza? zapytała gwałtownie hrabina, gdzie Iza?
— Iza? musi spać w swoim pokoju.
Obie milczące zmierzyły się oczyma. Macocha niecierpliwiła się, nie wiedząc jak mówić i co począć. Nie chciała zrażać ostatecznie pozostałej, a gniew nią miotał.
— Waćpanna musisz wiedzieć, co się z Izą stało?
— Ale cóż się z nią stać mogło? spokojnie odparła siostra; przed parą godzinami rozeszłyśmy się, poszła do swojego pokoju. Zkąd-że ten niepokój o nią.
Nie odpowiadając na pytanie, hrabina zwróciła się do drugich drzwi; stuknęła w nie jeszcze i dopiero uderzywszy postrzegła, że klucz był w zamku. Razem z Emmą otworzywszy, wbiegły do sypialni. Łóżko było nietknięte, a w niej — nikogo.
Hrabina padła na fotel płacząc. Emma stała chłodna i nieporuszona wcale.
— Ślicznie ułożono wszystko! niema co mówić!! i udało się bardzo szczęśliwie...
— Ja nic nie wiem, zimno odezwała się Emma.
— O! tego mi waćpanna nie mów...
— A gdybym wiedziała, przerwała Emma obojętnie, czy myślisz pani, że byłoby moim obowiązkiem zdradzić siostrę dla pani? Siostrę, która razem ze mną długą wycierpiała niewolę i rzuciła się jak w przepaść z tego życia, któreście nam tu przeznaczyli, chyba na to, aby nas umorzyć niem.
Hrabina tem wystąpieniem zdumiona, cofnęła się krok, namarszczyła brwi; nigdy jeszcze żadna z panien nie ośmieliła się jej w oczy tak otwarcie wystąpić z wymówkami. Było to jakby wyzwanie do boju.
— O tem, moja panno, rozmówiemy się innym razem; teraz trzeba gonić zbiegłą waryatkę.
— Zdaje mi się, że to będzie i zapóźno i napróżno, odparła dumnie Emma, ruszając ramionami.
Macocha gotowała się do wyjścia, niechcąc otwartej dopuścić kłótni, gdy Luis, którego du Val przebudził, aby mu opowiedzieć co się stało, ubrany w szlafrok naprędce, wpadł rozgniewany do pokoju, obejrzał się, zobaczył jednę tylko Emmę i spytał matki:
— Cóż się stało? jest? niema? uciekła?
— Uciekła! nie smakowało jej uczciwe i spokojne życie, poszła szukać innego.
— Więc czas może gonić jeszcze? przerwał Luis, spoglądając z nienawiścią na Emmę. Pani zapewne zostałaś?...
— Hrabio, proszę mi dać spokój i nie jątrzyć mnie, gniewnie, stanowczo zawołała Emma, mówić mu nie dając. Na Boga nie wywołujcie wyrazów z ust i serca, abyście od nich nie skamienieli. Wszystko, co się tu stało, dzieje, waszą jest winą; wszystko spadnie na barki wasze.
Luis rozśmiał się szydersko.
— Panny wzięły na kieł, jak widzę! zawołał.
Ale Emma oburzona, nie słuchając więcej, dumnie cofnęła się do swego pokoju i drzwi zatrzasnęła za sobą.
Syn podał rękę matce... wyszli.
Przechodząc przez podwórze, dojrzeli tylko, jak du Val, któremu niepomyślna wyprawa krew zburzyła, porwawszy najlepsze konie ze stajni, w kilku ludzi w pogoń za zbiegami się puszczał. Było to o wiele zapóźno; ale Francuz niechciał mieć sobie do wyrzucenia, że środka jakiegokolwiek bądź zaniedbał. Luisowi więcej pono żal było koni, o których szacowne zdrowie się lękał, niż siostry już w jego przekonaniu bezpowrotnie straconej. Popatrzał na du Vala, wybąknął imię ukochanej klaczy, którą mu Francuz pochwycił i poszedł za matką.
— Ciekawam narzeczonego! rzekła hrabina, śmiejąc się gorzko.
— O... domyśleć go się łatwo! odparł syn; będzie to nieochybnie ów słodki baron, który tu u nas gościł, wypatrując, nim okradł...