Dzieci wieku/Tom III/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Jakeśmy widzieli, ucieczka, dzięki przezorności pana Bogusława i obudzonej nieufności hrabianki Izy, zupełnie się była powiodła. Bogunio to osnuł ten plan, ażeby powozem wyprawić służącą, a drugą furtką wykraść hrabiankę. Tu oczekiwał na nią, sam za woźnicę służąc, z lekką bryczką, do której najlepszych swoich cztery konie dał zaprządz.
W chwili, gdy za ogrodem oczekiwano na powóz, Bogunio, Walek i hrabianka pędzili już piaszczystą drogą ku miasteczku. Mamert Klaudzyński ani się domyślał, że zdradę jego instynktem odgadnięto.
Poczciwa sługa hrabianki zgodziła się w jej miejscu odegrać rolę, którą chorobą z przestrachu opłacić miała, nie spodziewała się ona wcale tak burzliwej katastrofy, a w pierwszej chwili strzały, które usłyszała w około, o mało ją z trwogi o śmierć nie przyprawiły.
Tymczasem bryczka lekka i konie szalone, w mgnieniu oka, cwałem przewiozły hrabiankę i siedzącego obok niej narzeczonego do miasteczka. Luziński całował jej ręce. Iza milczała wzruszona, zamyślona, czując, że życie jej rozstrzygało się w tej chwili. Bogunio był doskonałym woźnicą i mimo nocy ciemnej, znając doskonale drogę, przewiózł narzeczonych bez wypadku wprost pod kościół. Oznajmiono kilku godzinami wprzódy księdzu wikaremu, który oczekiwał w zakrystyi. Gdy bryczka zatrzymała się u bramy kościelnej, Iza tak była złamana wzruszeniem, że ją prawie na rękach z bryczki znieść musiano. Bogunio oddał konie chłopakowi, którego miał z sobą i wszyscy razem udali się do kościoła drzwiami bocznemi. Iza idąc odzyskała przytomność i siły, Luziński zdawał się je tracić. Ksiądz, który zgodził się na danie ślubu, chciał wszakże poprzedzić go zwykłemi formalnościami i egzaminem, ale Bogunio uczynił mu tę uwagę, że lada chwila pogoń przybyć może i że lepiejby było odłożyć to na później.
W ciemnym kościele, cichym a pustym, który więcej pogrzebową niż weselną miał w tej chwili fizyognomię, kilka świec zapalono przy wielkim ołtarzu. Dwa stare grobowce Turowskich, rycerz leżący na hełmie oparty, niewiasta zakwefiona z różańcem, zdawali się jak świadkowie towarzyszyć obrzędowi. Bogusław, zakrystyan i dziadek kościelny, stanowili orszak cały. Ksiądz Wikary wyszedł przed ołtarz tak prawie drżący jak nowożeńcy, tak zawstydzony jak oni. Z pośpiechem począł odmawiać modlitwy, potem zadał, pytania, na które oboje państwo odpowiadali głosem bardzo dobitnym, zamienił obrączki i ręce związał.
Bogunio patrzał na to i odetchnął dopiero wolniej, gdy Iza po skończonym obrzędzie padła na kolana i modlić się gorąco poczęła.
Stojący przy niej świeżo kreowany małżonek, któremu dla przyzwoitości przynajmniej wypadało ją naśladować i westchnąć w tej chwili do tajemniczej Istoty, władającej losami ludzkiemi, wstydził się jakoś klęknąć, wstydził uznać ukorzonym; pozostał wyprostowany i — trzeba wyznać — wydał się wcale niekorzystnie z twarzą wyciągniętą, bladą, zmęczoną i osłupiałą.
Nie rychło hrabianka wstała, wspierając się na jego ręku. Zbliżyła się podziękować wikaremu, który milcząco krzyż nad jej głową zakreślił... Wszystko było skończone.
Państwo młodzi, wedle niezgrabnego dosyć planu pana Luzińskiego, mieli się udać do restauracyi pod Różą, gdzie on, korzystając z dobrego usposobienia pani Pauze, oprócz pokoju który zajmował, zamówił przyległą salkę dla żony i pokój jeden dla sługi, mającej przybyć później. Pani Pauze nie domyślała się wcale na co te apartamenta służyć miały i gdy się zjawił Bogunio, a za nim Iza zakwefiona i Luziński, zrozumieć nie mogła, co tu robiła kobieta. Zgorszyło ją to i oburzyło. Państwo młodzi poszli na górę; gospodyni domu, w bardzo przyjaznych z dawna stosunkach z Boguniem, niespokojna odciągnęła go na chwilę do swojego pokoju. Na twarzy jej malowało się straszliwe oburzenie.
— A już też tego nadto! zawołała zamykając drzwi, panie Bogusławie, co panowie myślicie i za co macie mój dom, żeby sobie tu balować z jakiemiś kobietami?! Ja wiem, że to jest pańska sprawka, ale ja tego nie zniosę.
Bogunio padł na krzesło ze śmiechu.
— Cicho! zawołał, co jejmości w głowie! czego się czepiasz do mnie; ta pani przybyła z Luzińskim...
— Z Luzińskim... kłamstwo! to nie może być! zakrzyczała gospodyni.
— Dla czego? spytał ciekawie Bogunio, którego ta gwałtowność pani Pauzę zastanowiła, dla czego?
— Dla czego! co ja się będę przed panem tłómaczyć! przerwała nieszczęśliwa; dla tego że ja go znam i że on z takiemi kobietami się nie wdaje.
Bogunio pękał od śmiechu.
— Cicho! niewiasto, zawołał, z jakiemi kobietami? co? to jego... żona.
Na ten wyraz pani Pauze, która stała, obejrzała się jakoś błędnie do koła, krzyknęła przeraźliwie i wołając:
— Zdrajca! padła zemdlona na ziemię.
Bogusław szczęściem pośpieszył na ratunek w porę, by ją podchwycić. Z wesołej, twarz jego przybrała minę posępna; omdlenie było wielkiego znaczenia.
— Na miłość Boga! zawołał trzeźwiąc nieszczęśliwą, nie rób pani historyi dla samej siebie. Co panią Luziński obchodzi?
— Zdrajca! powtórzyła ocucając się gospodyni, on mnie — uwiódł.
Bogusław nie wiedział czy śmiać się, czy płakać, oburzyło go tylko, że Luziński śmiał żonę tak zuchwale wprowadzić do tego domu.
— Cicho! zawołał, nie wydawajże się pani ze swą słabością po niewczasie, bo się to na nic nie zdało. Luziński jest żonaty, byłem świadkiem przy jego ślubie. Jest niepoczciwy i niepoprawny, ale...
Biedna pani Pauze już tylko płakała. Bogusław zwykle wesół, zasmucił się; w dzień ślubu podobna historya była wielce znaczącą. Ale należało radzić i pokrywać ją milczeniem.
— Ja mu zrobię historyę, wołała wśród łez gospodyni, niech ta kobieta wie, jakiego mieć będzie męża, co to za ptaszek!! ten łotr, którego wypędzonego przyjęłam... który... I znowu płakać zaczęła.
Chwilami porywała ją ochota biedz, rzucała się do drzwi, szczęściem na straży będący Bogusław hamował.
— Do czego to panią poprowadzi, zawołał reflektując, wszyscy się z pani śmiać będą, rozgłoszą.
— Niech zginę, ale się pomszczę.
— Cóż za zemsta? przerwał Bogunio, zemścisz się nad sobą samą; ślubu to nie zerwie. Wszak pani słowa nie dawał.
Bogusława wywoływano dwa razy na wieczerzę, a ośmielić się nie mógł opuścić rozpłakanej pani Pauze, obawiając się jej gniewu. Naostatek udało mu się wymódz na niej, nie wiem jakim sposobem słowo, że będzie spokojną i wybiegł, chcąc namówić państwa młodych, aby natychmiast jechali do Warszawy. Był to jedyny sposób uniknienia sceny, którą im lada rozdraźnienie gospodyni zgotowmć mogło.
Wszedłszy do salki, w której nakryto do stołu, Bogunio na pierwszy rzut oka postrzegł, iż młodzi małżonkowie jeszcze wrażenia uroczystego obrzędu i przygód tego wieczora nie pozbyli się. Iza siedziała na kanapie płacząc i nie mogąc się utulić, Walek chodził zachmurzonymi jakby przybity.
Na stole paliły się w najparadniejszych świecznikach ogromne świece, świetna zastawa obiecywała co się zowie wspaniałą wieczerzę, ale na te przybory nikt nie patrzał.
Bogunio przez ostrożność zręcznie drzwi na klucz spuścił, a widząc, że Iza płacze ciągle, ujął pod rękę Walka i wyprowadził go do drugiego pokoju.
— Niechże cię pioruny trzasną, rzekł mu, co ty najlepszego robisz? Wprowadziłeś żonę do domu, z którego gospodynią byłeś w najczulszych, jak się okazuje, stosunkach. Mało ci było trumniarki! To przechodzi wszelką miarę, takie bałamuctwo w wigilią ślubu. Ta kobieta krzyczy, przeklina, odgraża się i gotowa zrobić historyę.
— No! gdzież miałem się udać! zapytał Walek zmięszany, nie tłómacząc się z zarzutu nawet.
— Ale w pierwszym lepszym domu bezpieczniej było niż tutaj. Wy musicie wziąć pocztę i natychmiast wyruszyć do Warszawy, inaczej, ostrzegam, będzie źle. Nie byłem nigdy, chwała Bogu, żonatym, ale to wiem, że w progu nowego życia taka historya może je zatruć całe.
Walek gryzł paznogcie.
— Niech ją licho porwie tę sekutnicę!
Bogusław ze wzgardą prawie spojrzał na niego i westchnął, potem namyśliwszy się krótko, wyszedł do Izy.
— Kochana kuzynko, rzekł, zdaje mi się, że ze wszech względów bezpieczniej będzie, gdy się dziś jeszcze udacie do Warszawy. Ja idę konie zamówić na poczcie; nie płacz, proszę cię, łzy przedtem były wytłómaczone, teraz są po niewczasie; mężnie stanąć trzeba przeciw życiu... i śmiać się. Powracam, służę wam do krótkiej wieczerzy i nie odejdę, aż was do powozu wsadzę, pobłogosławię i wyprawię.
Iza wstrzymała go za rękę.
— A! jeszcze póki ty jesteś, nie tak się lękam, rzekła, zdaje mi się, że mam kogoś co się mną zaopiekuje.
— Mąż przecie! zaśmiał się Bogunio, to opiekun nadany przez Sakrament, od wszystkich innych lepszy, a własny twój charakter będzie drugim. Na nim oparłszy się silnie, lękać się nie masz czego.
Iza z westchnieniem spojrzała nań i uścisnęła jego rękę.
— Aby się uspokoić, rzekła, potrzebuję sobie przypomnieć, powtórzyć to czarodziejskie słowo — jestem wolna! jestem wolna...
Wzrok Luzińskiego, który Iza spotkała w tej chwili, był tak dziwny, że jej słowa na ustach zamarły.
Nowi małżonkowie, jak dwaj zapaśnicy, wzajemnie zdawali się przypatrywać sobie, mierzyć siły, chcieć zgłębić i poznać charaktery swe, które dla ich obojga były zagadką. Dzieje się to często nawet w zwyczajnych małżeństwach, że dopiero od ołtarza odchodząc, ludzie poznawać się zaczynają, tu byli oboje sobie zupełnie nieznajomemi; a — prawdę rzekłszy, więcej się siebie obawiali, niż kochali w sobie. Uczucie to, jeźli przyjść mogło, narodzić się dopiero miało.
Iza kupiła sobie swobodę drogo, bo poświęceniem nieodgadnionej przyszłości, Luziński wiedział tylko, iż się ożenił z hrabianką i bogatą.
Bogusław, który ze zwykłą swą lekkomyślnością, trochę na złość Turowu, podał rękę do tej sprawy, teraz równie jak młode małżeństwo wątpił o przyszłości i rozmyślał nad nią. Dobiła go ostatnia przygoda pani Pauze. On jeden za trojga miał najwięcej przytomności i zmusił ich niejako do pogodzenia się z rzeczywistością, a przejścia z tych rekollekcyj ducha w prozę życia. Nalał sobie szklankę wina, pocałował w rękę kuzynkę, ścisnął dłoń Walka i duszkiem wychylił ją za ich zdrowie.
— Niech choć ja sam wypiję, — wiwat państwo młodzi! zawołał.
Domawiał tych wyrazów, gdy do drzwi zastukano silnie, odtrącając rękę Walka, bo się lękał pani Pauze, Bogunio pobiegł do drzwi i otworzył je, w progu stał du Val. Skłonili się sobie.
— Czem panu służyć mogę? zapytał Bogusław.
— Hrabianka Iza...
— Nie ma tu hrabianki Izy, odparł Turowski, przed godziną kuzynka moja wzięła ślub i zmieniła nazwisko, a wizyt nie przyjmuje.
Du Val stał wryty.
— Pan służył za drużbę? rzekł szydersko.
— Tak jest — do usług...
— Ślub — któż dawał ślub?
— Ksiądz — krótko odpowiedział Bogusław, w kościele.
Milcząco stali przeciwko sobie, jakby się wzajem rzucić mieli na siebie.
— Wszakże mógłbym przynajmniej zobaczyć hrabiankę i jej męża, pana barona?
— Nie — odpowiedział Bogusław, mówiłem panu, że nie przyjmują.
— Ale ja muszę z nią mówić! zawołał du Val, wpierając się we drzwi.
— Panie du Val, wstrzymując go silną ręką, rzekł Turowski, nie róbmy skandalu którego i tak z waszej łaski jest dosyć. Do czego się to przydało. Byłem z innemi świadkiem ślubu, przybyliście za późno, il faut faire bonne mine à mauvais jeu.
Mówiąc to Bogusław, choć rozgniewany, starał się głosowi swemu nadać jak największą łagodność. — To co byś pan mógł powiedzieć hrabiance i od niej usłyszeć, nie byłoby mu wcale przyjemnem, a do czego to pomoże?
— Tak, to prawda, odezwał się Francuz, ale by mi lżej na sercu było, gdybym...
— Gdybyś wykłócił się z kobietą? spytał Bogusław, Francuza!...
Du Val się zarumienił.
— Dajesz mi pan słowo honoru, że po ślubie?
— Słowo honoru, rzekł Turowski.
Przybyły machnął ręką. — À la guerre comme à la guerre, co mnie to obchodzi? Daję z mej strony słowo, że nie będę się kłócił.
Ale sam wasz widok, przerwał Turowski.
— Juściż, gdym dla niej mało karku nie skręcił, niech choć jej zdrowie wypiję, zaśmiał się du Val.
Przyznam się wam, że choć spojrzeć bym chciał na męża.
Bogunio ustąpił z progu, du Val powoli wszedł. Iza spostrzegłszy go zrazu cofnęła się, potem pomiarkowawszy, wystąpiła naprzód i biorąc za rękę Luzińskiego, podeszła ku Francuzowi z powagą.
— Panie du Val, odezwała się z lekkiem głowy skinieniem, mam honor przedstawić panu mojego męża, pana Walentego Luzińskiego.
Du Val osłupiał, był bowiem najpewniejszy, że znajdzie tu barona Helmolda.
— Powiedz pan hrabinie, żeś nas widział na odjezdnem do Warszawy i pozdrów wszystkich ode mnie.
Ciekawemi oczyma przyglądał się Luzińskiemu przybyły, widywał on go zdaleka nieraz, ale mu nawet na myśl przyjść nie mogło, aby on, ten biedny, niepozorny młody chłopak, mógł zostać mężem hrabianki. W duchu rzekł może sobie:
— Gdybym był wiedział, wszakżebym i ja ją tak samo wyzwolić potrafił...
— Co się stało odstać się nie może, kończyła pani Luzińska, wzięłam ślub, jestem wolną. Spodziewam się, że gniew i prześladowanie nie dotkną siostry mojej, zmusiłoby mnie to bowiem do kroków, które dla Turowa nieprzyjemnemi by być mogły. Daleko lepiej będzie dla nas wszystkich, macochy, Luisa, siostry i dla mnie, gdy nasze familijne nieporozumienia ukończymy zgodnie, cicho i spokojnie, oszczędzając światu śmiechu, a sobie zmartwienia. Powiedz pan to hrabinie.
— Powiem, stłumionym głosem odezwał się du Val złamany jakby i upokorzony. Zresztą — ja — ja tu jestem człowiekiem obcym prawie, zrobiłem co mnie polecono, reszta nie należy do mnie.
Bogusław podał mu uśmiechając się szklankę wina, której Francuz bardzo potrzebował po znużeniu tego wieczora, ale zawahał się nim ją przyjął.
— Wypij pan, choćby nie za nasze zdrowie, przerwała hrabianka z uśmiechem, wiem, że hrabina by wam tego nie darowała, a ja wytłómaczę pana.
Francuz spojrzał, skłonił się i coś niezrozumiale wybąknąwszy, wina nie odmówił.
Tak, bardzo nadspodzianie, u tego stołu ścigani i ścigający przyszli jeźli nie do zgody, to do czasowego rozejmu.
Du Val nie mógł wyjść z podziwienia, przypatrując się niepoczesnemu Luzińskiemu. Iza postanowiła korzystać z jego bytności, aby się o poczciwej słudze dowiedzieć.
Przypomnienie zasadzki bezskutecznej u furtki ogrodowej, o mało du Vala nie rozgniewało znowu, potrafił się jednak pohamować i krótko tylko odpowiedział, że schwytano uciekającą, że się jej nic nie stało, ale się bardzo wylękła i pewnie wypadek ten odchoruje.
— A prawda że Mamert Klaudzyński zdradził? spytała Iza.
— Nie zdradził — odparł du Val, boć nie był obowiązany do tego pomagać. Dowiedział się wypadkiem i z obowiązku doniósł.
— Dowiedział się, a raczej wyszpiegował wypadkiem, to pewna, szybko zawołała Iza, ale nie tak jak państwo myślicie, wiedział od dawna, pomagał na dwie strony, powiedźcie to pani hrabinie.
Du Val tylko pięść zacisnął.
Bogusław przez wszystkie tym czasem okna wyglądał, oczekując nadejścia powozu i chcąc co najprędzej wyprawić państwa młodych, bo się ciągle obawiał jakiego wybuchu zemsty rozżalonej pani Pauze, a nie bardzo był rad dłuższej rozmowie.
Zaturkotało nareszcie i wesoła trąbka pocztarska rozległa się pod oknami. W mgnieniu oka gotowem było wszystko, poczciwy chłopiec rzucił sam do powozu resztę kolacyi, aby państwo młodzi z głodu nie pomarli w drodze, opatrzył schody unikając jakiego spotkania, podał rękę Izie i drżącą, rozpłakaną, znowu co najprędzej usadowił do powozu, a Walkowi gdy siedział, szepnął du ucha:
— Słuchaj — co było to było, ale na przyszłość pamiętaj, że ze mną mieć będziesz do czynienia, jeźli się Iza poskarży. Znasz mnie pamiętaj... Nic nie odpowiedział Luziński.
Na kozioł wsadził Bogunio swojego chłopaka, pocztylionowi dał rubla, zalecając pośpiech i uwagę, skłonił się jeszcze młodej parze i zawołał głośno: — W imię Boże! ruszaj! z kopyta.
Powóz potoczył się po bruku wśród opustoszałego miasteczka i turkot jego powoli ginął w oddaleniu, a Bogusław stał i dumał.
Nagle odwrócił się do du Vala.
— Bądź co bądź, smutek smutkiem, kłótnia kłótnią, a jeść trzeba i pić nie zawadzi, co u licha! jutro możemy się bić, ale dziś trzeba się posilić.
Francuz nie był od tego, poszli więc oba razem na górę.
Trzeba znać małe miasteczka, którym nowina każda jest zawsze tak upragnioną, by pojąć jak zaraz, elektrycznym prądem, mimo spóźnionej godziny, nowina z restauracyi pani Pauze wybuchła, rozbiegła się po wszystkich ulicach. Noszono ją od domu do domu umyślnemi posłańcami, pilniejsi plotkarze budzili sąsiadów, żydki stukając pantoflami po bruku latali z nią po najoddaleńszych zakątkach, przysyłano sprawdzać pod Różę. W cukierni Gorconiego wszyscy przytomni, pomnożeni gośćmi nigdy nie bywałemi tutaj, wypili kilkanaście szklanek ponczu, nim relacyą wypadku stanowczo zredagowali z rozmaitych materyałów dostrzeżonych częściowo przez chłopców, przez wysłańców, przez zachodzących przypadkowo. Nigdy od dawna, tak późno nie położyli się spać poczciwi mieszkańcy, bo każdy czuł się wzruszonym, potrzebował wygadać i nikomu kłaść się nie chciało. Opowiadanie zbudowane na rzeczywistym fakcie, przybrało wszakże fantastyczne kształty.
Każdy przyozdabiał je na swój sposób. Z końca w koniec małej mieściny, oprócz głuchych i niemowląt, dowiedzieli się wszyscy bez wyjątku, iż sierota, wychowaniec doktora, wykradł hrabiankę i z nią się ożenił.
Subiekt aptekarski, który wypadkiem znajdował się u Gorconiego traktując z nim o nabycie cytryn, schwycił relacyą jeden z najpierwszych i nie stargowawszy nawet owocu, pobiegł nazad do apteki. Dawne stosunki łączyły go z panną Naramską, garderobianą panny Idalii, jej więc należały się pierwociny zdumiewającego wypadku. Panna Naramska pochwyciwszy ledwie treść, poleciała do swojej pani.
Narzeczona doktora Waltera wedle zwyczaju leżała na szeslągu i paliła cygaretę, gdy z rękami załamanemi wpadła jak piorun Warszawianka.
— Wie pani co się stało? niepojęta rzecz! jak Boga kocham, że nie do uwierzenia, słowo honoru, jak mi Pan Bóg miły, ale prawda, na swoje oczy widział pan Teodor jak wyjeżdżali.
— Któż? co? zwaryowałaś? gniewnie przerwała pani.
— Jakto? kiedy już w całem miasteczku wszyscy wiedzą, mówię pani.
— Ale ja nie wiem, o co chodzi.
— Jakto? kiedy mówię...
— Aleś mi nie powiedziała.
— Walek Luziński wykradł starszą hrabiankę z Turowa, ożenił się i uciekli do Warszawy. Trzy razy do nich ognia dali i nie trafili, gonili, pędzili, ale ksiądz wikary kościół zamknął i nie otworzył aż po ślubie.
Idalia porwała się z szesląga.
— Kto? ten podrzutek!
— A no! on!
Jakkolwiek poważna i szanująca się panna Idalia, doznała przecież tego samego uczucia co wszyscy najprościejsi śmiertelnicy, zaledwie usłyszawszy nowinę, potrzebowała ją już nieść innym, piekła ją, pędziła, nie dawała pokoju. Pędem poleciała z nią do brata, który paląc cygaro, myślał pewnie o swych dobrach, narzeczonej i gotowej córce, którą miał wziąć po niej razem z posagiem.
— Wiesz Roger, otóż to wstyd dla ciebie i kto... kto!
— Co takiego?
— Luziński wykradł hrabiankę Izę, ożenił się z nią i uciekł.
Roger ruszył ramionami z pogardą.
Allons donc!
— Jest najprawdziwsza prawda! całe miasto się trzęsie.
— Ten błazen Luziński?
— Tak! bo był śmiały, a ty?
— A ja? spytał z uśmiechem tryumfującym i ironicznym razem Roger, no — a ja? co?
— Ty ze swą delikatnością, ostrożnością, wahaniem, zostaniesz starym kawalerem i ożenisz się potem z jaką ochmistrzynią.
Roger się rozśmiał.
— Czy jesteś tego pewna? zapytał.
— O! zaręczam.
— Zaczekajże trochę, a potem, powiesz na mnie co zechcesz.
Idalia nadto znała brata, by pod tą minką tajemniczą nie wyczytać jakiejś ukrytej zagadki.
— Bądź spokojną o mnie — zawołał Roger, nie tak źle prowadzę moje interesa.
Nie przyznał się wszakże do niczego.
Doktór Walter dowiedział się o całej niezrozumiałej dla siebie historyi Luzińskiego od kucharki Kazimiry, która nie wahała się przerwać mu pisania tą plotką brukową. Była najpewniejsza, że ją za to spotka bura, ale nieboraczka nie mogła się wstrzymać. Nad wszelkie spodziewanie, wiadomość ta, która powinna była całkiem być obojętną dla Waltera, poruszyła go więcej, niż się panna Kazimira spodziewała i przewidywała, porwał się z siedzenia, porzucił pisanie, namyślił, począł dopytywać, nie mogąc nic dobyć z kucharki, prócz, że o tem w mieście mówiono i mimo spóźnionej pory wybiegł z domu. Powiedziałby kto, że i ten tak spokojny, obcy człowiek został gorącą plotką rażony jak inni i potrzebował ją już roznosić. To pewna, że na twarzy jego znać było niezmierne pomięszanie, trwogę i że wprost się z tem udał do Myliusa.
Doktora znalazł w szlafroku, wielkiemi krokami przebiegającego salonik przed oranżeryą.
— Słyszałeś? spytał Walter wpadając.
— A wiem.
— Czyż to prawda?
— Niezawodna!!
Dwaj doktorowie stanęli oniemieli naprzeciw siebie.
— Nic nie pomogło! zawołał nareszcie Walter, rady, przestrogi, groźby... tak chciało przeznaczenie, które jest nad nas wszystkich mocniejszem. Uwiązał sobie kamień u szyi i przepadł.
To mówiąc ręce załamał i zamilkł; dwie łzy ubogie, biedne, puściły mu się po twarzy.
— A ty? spytał go Mylius, ty co lepszego zrobiłeś?
— Tak, tak, masz słuszność; ja zrobiłem gorzej, ale jeźli ja stary ponton pogruchotany, zjedzony od robaków, zatonę, to co? Tej łodzi młodej dłużej i szczęśliwiej trzeba było żeglować; wymawiasz mi, masz słuszność, tyś silniejszy.
Uśmiechnął się szydersko Walter, spoglądając na Myliusa, który się zarumienił.
— No, prawdą a Bogiem, odparł pomrukując Mylius, kocioł garnkowi przygania, mea culpa, kobiecy rozum mnie ocalił, a waćpana niewieścia chytrość zgubiła.
— Mnie! cóż ja? ale ten chłopiec! ten chłopiec! O mój Boże!
— Ale cóż cię u licha tak bardzo znów ten łotr obchodzi? zawołał Mylius, on dla mnie był jakby własnem dziecięciem, a przecież poznawszy go lepiej, nie żałuję. Waćpanu on niczem nie jest.
To mówiąc spojrzał na Waltera. Walter stał blady, drżący, łzy mu ciągle ciekły po twarzy wychudłej i szepnął cicho:
— Niczem! niczem!.. ten chłopiec jest synem moim.
— Twoim synem! krzyknął, cofając się Mylius, ty jesteś...
— Ja jestem Marek Luziński, wyłkał doktór i padł na kanapę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.