Dzieci wieku/Tom III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Słońce jak gdyby na złość powolniej niż kiedykolwiek zachodziło, godziny się wlokły, zegary pospały, dzień się dłużył, jakby osie na których świat się obraca, nienasmarowane były przez zapomnienie.
Napróżno hrabianka Iza chodząca po salonie z pozornie bardzo spokojną twarzą, wyglądała przez okno na niebo, patrzała na zegar, wieczór nie nadchodził. Rzecz była prawdziwie niepojęta, ale są takie dni w roku.
Na nizkiem krzesełeczku podparta, wpół leżąc, wpół siedząc, Emma patrzała oczyma załzawionemi na siostrę i mówiły do siebie długo wejrzeniami, a usty przemówić nie mogły. Nareszcie Iza rzuciła się na dywan u stóp siostry, głowę złożyła na jej kolanach, skryła twarz i pozostała tak chwilę, a gdy powoli podniosła się potem, oczy miała czerwone jakby od płaczu, który się spalił na powiekach.
Niemym uściskiem dwie siostry przytuliły się do siebie i rozerwać nie mogły, płakały obie po cichu, potem jakby lękając się, aby ich nie zdradził głos, szeptały.
— Więc rozstać się trzeba! Kto wie na jak długo i kiedy się znowu zobaczym?!
— Jak ja tu ciebie samą jedną porzucę? jak ci tu będzie biedna niewolnico?
— A! nie pytaj! ja sama myśleć o tem nie chcę. Myśmy tak nawykły być razem i cierpieć razem, że rozstanie przeraża jak śmierć! I kiedy przypuszczę, że jutro tu obudzę się sama, bez ciebie, jedna wśród nich, bez tej siły, którą czerpałam we wspólności naszej doli, głowa mi się zawraca, słabnę. A jednak ujść nie mogę, ani tak ojca im nieszczęśliwego na łup zostawić! Co jutro będzie! co będzie?!
— Ale czyż gorzej być może?
— A! stokroć być musi gorzej! Będę sama, sama wśród pustki, do nikogo przemówić słowa, nikogo coby mnie zrozumiał! A kto wie jeszcze, co oni uczynią ze mną!
— Nic gorszego przecież zrobić nie mogą.
— A! mogą wszystko!
— Nie! zlękną się, ścigać ich będzie opinia.
— O którą nie stoją wcale, ani jej chcą słuchać.
— Moja droga, zawołała Iza zakrywając sobie oczy, ty skarżysz się na losy, a cóżbym ja powiedzieć powinna? Jak szalona rzucam się prawie nieznajomemu człowiekowi na ramiona, nie kochając go, nie wiedząc czy mu zaufać mogę, czy zaufania jest godzien! Jak gracz, co przegrał wszystko, stawię na kartę ostatnią ślubny mój pierścionek! Przyszłość straszna, ciemna, groźna, ale najstraszniejsza, jeszcze mi się wydaje znośniejszą od życia naszego w tej trumnie.
— Tak, przerwała Emma, ja podziwiam odwagę twoją, ja drżę i nad twą przyszłością także. Ten człowiek jest dla ciebie zagadką.
Iza spuściła oczy.
— Niech Bóg czyni, co jego wola, zdaje mi się, że powinnam była dla siebie i dla ciebie zrobić ten krok, on przełamie raz ten stan nieznośny.
— A może tylko zmienić więzy...
Zamilkły, szelest dał się słyszeć w przedpokoju, w progu ostrożnie wchodzący dał się widzieć z lisią swą minką p. Mamert Klaudzyński.
Dla usprawiedliwienia swojego przyjścia, trzymał papiery jakieś pod pachą, minę miał wylękłą, oczy obłąkane.
Iza wstała i pośpieszyła ku niemu.
— Czy się co stało złego? czy...
— Nic, nic dotąd, odparł bardzo cicho rządca, ale truchleję, bom jakieś niezwykłe ostrożności, jakieś ruchy nie codzienne w pałacu podpatrzył.
Iza pobladła.
— Więc znowu by trzeba było wyrzec się...
— Ale nie, nie, ja tego nie mówię, podchwycił Klaudzyński, ja nie wiem nic, a wszystkiego się boję. I na miłość Bożą, jeźliby stał się jaki przypadek, nie zdradźcie mnie.
Hrabianka ręką dała znak. Pan Mamert zamilkł, spoglądając na nią bacznie.
— A więc? — spytała.
— Nic, wszystko jak było, tylko ostrożności.
To mówiąc, znikł.
Iza popatrzała za nim pogardliwie i zwracając się do siostry, rzekła:
— Przysięgłabym że zdradzi, czytam to w jego twarzy, ale Bogusław kieruje wszystkiem i równie mu, jak ja nie dowierza, jestem spokojną.
Wróciła starsza znowu ku Emmie, która siedziała jak przybita; podano herbatę. Wieczór nareszcie urzędownie się zwiastował. Słońce zachodziło za ciemną chmur opaskę, na dworze zrywał się wiatr chwilami, w powietrzu jak w sercach czuć było jakiś niepokój.
— Noc powinna być ciemna! — szepnęła sobie Iza.
W istocie wkrótce potem zaczęło się szybko zmierzchać, podano światło. W pałacu życie zdawało się iść trybem zwyczajnym, nie można było dostrzedz najmniejszego śladu zmiany.
W tej jednak prawie chwili, gdy Luis na dole chodził sam jeden po swoim pokoju z cygarem, przemyślając o jakiejś podróży, a hrabina na górze w fotelu zadumana ważyła coś i liczyła, nie zważając wcale na poufale rozłożonego du Vala, weszła służąca oznajmić, iż p. Klaudzyński życzył sobie w bardzo pilnym interesie pomówić z panią.
Hrabina dość żywego charakteru, nie lubiła tego człowieka powolnego, bez którego obejść się nie mogła. Nikt lepiej fałszu w drugich nie przeczuwa nad tych, co go praktykują sami, to też pani miała jakby instynktowy, niczem zresztą nieusprawiedliwiony wstręt do p. Mamerta. Ale interesa nakazywały go oszczędzać, bo bez niego obejść się nie było podobna, jego zwykle jako narzędzie skuteczne, a neutralne, używano do wysysania hrabianek na korzyść pałacu. Prawda, że szanowny pośrednik miał dar ssania stron obu i zawsze upiekł małą jaką pieczonkę przy ogniu wzajemnego ich nieporozumienia.
W tym dniu i w tej porze, odwiedziny Klaudzyńskiego były zupełną niespodzianką; dosłyszawszy o tem p. du Val, nieco przyzwoiciej usiadł na sofie, hrabina kazała go prosić.
Cicho, na palcach, z grzbietem zgiętym, z uśmiechem dwuznacznym, z którego mógł zrobić w chwili, czegoby okoliczności wymagały, wcisnął się Klaudzyński do pokoju, oglądając przed i po za siebie, postać miał tę samą, z jaką wchodził do panien przed chwilą, z dodatkiem pewnego skupienia ducha i większego jeszcze uszanowania.
— Dobry wieczór panie Klaudzyński, a co tam?
Rządca obejrzał się, nic nie odpowiadając, postąpił jeszcze krok, obejrzał się znowu i cichuteńko rzekł niemal do ucha hrabiny:
— Niezmiernie ważna rzecz, nie mogę tak mówić.. niezmiernie ważna...
Hrabina zbladła, du Val się zerwał z kanapy i przybliżył.
Mamert udawał, że drży, usta mu się trzęsły, oglądał się, pocierał czoło, grał rolę przerażonego, przybitego.
— Ale cóż to może być?! — zawołała samym już jego widokiem strwożona w najwyższym stopniu hrabina.
— Nie mogę mówić, słów mi braknie, obawiam się!
— Chodź do gabinetu! — krzyknęła hrabina, rzucając się ku drzwiom, du Val stanie na straży.
Mamert nic jeszcze nie odpowiedział, na nic się nie odważył, gdy silną ręką hrabiny został porwany, du Val go popchnął, drzwi się zamknęły.
— Mów! prędzej co się stało?
Mamert prosił o szklankę wody.
Hrabina nalała mu ją sama.
Naówczas rozpłakał się.
Rzecz w ten sposób przygotowana, miała pozór bardzo groźny, hrabina blada czekała odezwania się jego, jak wyroku. Stary filut po chwili dopiero oparłszy się o biurko, powoli, przerywanym zaczął mówić głosem:
— Pani, służyłem zawsze domowi waszemu wiernie, z poświęceniem, a ludzie mnie za to nienawidzili, okrywali potwarzami. Westchnął. — Wycierpiałem wiele, ale ten co widzi sumienia, niech mnie osądzi. Oto przychodzi chwila, w której nowy dowód mojego bezinteresownego poświęcenia się dać wam mogę. Wielkie niebezpieczeństwo, wielkie zgorszenie grozi domowi państwa. Wypadek odkrył mi okropną tajemnicę.
Tchu mu nie stało, musiał się wstrzymać, otarł czoło. Hrabina stała jak na zarzewiach gorących.
— Pan Bogusław Turowski jest w spisku, pannę Izę dziś wykraść mają.
Hrabina z krzykiem padła na fotel.
— Ten łajdak! ja go zawsze posądzałam!
Du Val wpadł na krzyk.
— Wystaw sobie, śpiesząc ku niemu, poczęła żywo, ledwie mówić mogąc hrabina, Bogusław Turowski wykrada dziś Izę!
Pan Brunon rzucił się jak opętany, przypadł do rządcy, jak gdyby zabierał się go udusić.
— Mów! — zawołał.
Mamert blady składał ręce.
— Tyle tylko wiem, począł pośpiesznie, iż dzisiejszego wieczora, lub nocy, pannę Izę wykraść maja.
— Kto?
— Pan Bogusław.
— Dla siebie?
— Nie, dla jakiegoś chłystka, z najwyższą wzgardą odezwał się Klaudzyński. Wypadkiem narada doszła do uszów moich, wiem, że panna gdy światła zagasną w pałacu, ma się wykraść przez ogród do furtki, że tam konie pana Bogusława na nią czekać będą. Ale wszystkiemu zapobiedz jak najłatwiej, ludzie mogą być ukryci co konie pochwycą, parę strzałów się da na wiatr i panna zostanie złapaną na uczynku.
— Panna to nic, krzyknął du Val podnosząc pięść do góry, ale temu co z nią będzie, dam sto bizunów.
— Na miłość Boga! zarządźcież środki natychmiast, nie tracąc jednej chwili, poczęła gorączkowo hrabina, niech Luis lepiej nic nie wie, du Vala będzie dosyć, ludzi wziąć ze stajni, z folwarku. Pannę można złapać przed furtą.
— Ale nie, przerwał du Val, trzeba ją dopuścić do powozu, trzeba schwycić winowajcę.
— Oni mogą być zbrojni, zawołała hrabina łamiąc ręce.
Du Val się zmarszczył.
— Bądź co bądź! — rzekł, musimy mieć tego pana, chciał się bić! niechże będzie zbitym, ja od tego nieodstępuję.
— Nie, chwytając go za rękę, poczęła wystraszona pani.
Du Val się otrząsnął.
— Proszę mi całą tę sprawę zostawić, to moja rzecz, bądź pani spokojną, ja idę i naradzę się z panem Klaudzyńskim, a przedsięwezmę co należy.
Du Val był już wziął za rękę rządcę, który stał zawsze trwożny i milczący, gdy hrabina nogą tupnęła z gniewem.
— Ani kroku ztąd! ja jestem tu panią i zrobi się jak ja każę.
Du Val pomiarkował, iż łagodnym mu być wypada i znacznie złagodniał, ale ramionami zżymając.
Nom d’un petit bonhomme! zawołał, zgrzytając zębami, jeśli pani chcesz to sama robić, rób, ale ja się w takim razie nie mięszam.
Spojrzeli na siebie oczyma zaiskrzonemi; hrabina zwolniała z kolei.
— Ale przecież bezemnie...
— Przecież nie bez pani, odezwał się du Val, sprawa to jednak męzka i po męzku, nie po kobiecemu ją trzeba rozstrzygnąć. Pannę złapać u furty niczego nie dowodzi, do niczego nie prowadzi, oprócz skandalu.
— A skandal zapobieży zamążpójściu.
Du Val ruszył ramionami śmiejąc się.
— Ma pieniądze, rzekł, co jej zaszkodzi skandal? Trzeba złapać winowajców i skórę im wygarbować, bez tego nic...
Klaudzyński tylko potniał, milczał i patrzał w ziemię.
— Jakeś się waćpan o tem dowiedział?
— Podsłuchałem wypadkiem.
— Kogo?
— Pokojówkę, która była wysłana dla umowy.
— Kiedy? badał du Val, widząc że się Klaudzyński mięsza coraz bardziej.
— A! panie, przerwał w końcu rządca, tu nie czas pytać, trzeba radzić, bo może być za późno.
Francuz się obrócił do hrabiny i ująwszy jej rękę, rzekł głosem prawie rozkazującym, choć złagodzonym znowu:
— Niech hrabina będzie zupełnie spokojną, wszystko się odbędzie cicho, ja ręczę, idę z Klaudzyńskim przedsięwziąć środki.
Wieczór był już dosyć późny, gdy przeprowadzeni do ostatnich drzwi, wysunęli się dwaj panowie z pałacu i szybkim krokiem pobiegli ku zabudowaniom folwarcznym niepostrzeżeni.
Tymczasem Iza spłakana, drżąca, nagle zażądała od siostry, aby ją wiadomemi sobie środkami i drogami zaprowadziła do ojca. Chciała go widzieć raz jeszcze, nie wiedząc czy więcej w życiu zobaczy. O godzinie tej zwykle, oprócz Emmy, nikt u starego biedaka nie bywał, można się było przesunąć niepostrzeżonym, a chłopaka, który czuwał drzemiąc, Emma dość drogo płaciła, by robić mogła u ojca co chciała. Przyjście jej wieczorne nietylko nie było bezprzykładnem, ale najzwyczajniejszem. Tym razem tylko Iza, rzadko odwiedzająca hrabiego, nagle zaczęła zaklinać siostrę, aby ją zaprowadziła z sobą.
Ująwszy się za ręce, przez oranżeryę pustą, przez galerye, schody i korytarze, lękając się szelestu własnych kroków, dwie hrabianki jak cienie prześliznęły się niepostrzeżone do drzwi ojca.
W części tej pałacu cisza panowała największa, chłopak spał na krzesełku; w pokoju chorego paliła się lampka nocna, ale Emma wiedziała dobrze, iż starzec czeka na nią i nie zaśnie, póki jej nie zobaczy — póki nie dostanie choć garstki cukierków.
Na łóżeczku swem blady, leżał w istocie czuwając jeszcze chory; twarz jego w ciemnościach kolorem mało się różniła od poduszek, ale posłyszawszy ciche kroki, począł się ruszać i dźwięk niewyraźny, bełkotanie raczej z ust się jego wyrwało:
— Emma... Emma...
Córka już biegła ku niemu, ale chory nie patrzał na nią, tylko na ręce i palce chciwie wyciągnął wychudłe, chwytając co mu najprzód podała.
Obie uklękły przy ojcowskiem łóżku po cichu. Iza pochwyciła rękę wyrywającą się próżno do łakoci i poczęła ją całować ze łzami. Łkanie jej tłumione, dziwnie jakoś obudziło chorego, począł patrzeć na córki uważniej i rzekł:
— Dwie! dwie!
A potem zdawał się niby szukać, co mu ta druga przyniosła.
Iza przyniosła tylko łzy swoje...
Stary już oczy odwrócił; jadł, ale tak chciwie, tak łapczywie, tak zwierzęco, iż Izie, która go rzadziej widywała, boleśnie się upadek ten w sercu odezwał.
— Emmo! on ciebie zrozumie; proś, niech mnie pobłogosławi!
Obie znowu przysunęły się bliżej, Emma zaczęła coś szeptać, starzec w nią wlepił oczy szkliste, osłupiałe, ale nie zdawał się nic rozumieć.
Naówczas ukochana córka ujęła jedną rękę i położyła, patrząc nań, na głowie siostry. Stary się obejrzał na Emmę, potem na Izę, ale nie zrozumiał jeszcze; ręka jego drżała tylko, jakby się wyrwać chciała.
Martwe, smutne milczenie panowało długo, hrabia jadł, szukał po łóżku kruszynek, zbierał je chciwie, a widząc, że już nic nie ma, głowę spuścił na poduszki i oczy powoli przymknął. Próżno Emma ująwszy znów jego rękę, kładła ją na Izy głowie i chciała, aby za nią wyraz „błogosławię“ powtórzył, hrabia bełkotał niezrozumiale tylko jedno córki imię — Emma.
— To Iza... starsza.
— Iza? nie! rzekł hrabia, Iza! nie... potem znów głowa upadła na poduszki i oczy się zamknęły, a po chwili otwarły usta... starzec usnął.
Łzy puściły się z oczów biednej Izy, wstała chwiejąc się na nogach, pocałowała raz jeszcze zwieszoną ojca rękę.
— Chodźmy, rzekła, nie byłam warta cudu...
Emma zapłakała także, ale pocieszając jak mogła siostrę i podtrzymując ją, powiodła nazad do oficyny. W drodze nie spotkały nikogo, nikt nie postrzegł ich. Godzina była już późna, siostry rzuciły się sobie w objęcia i rozstać z bólu nie mogły. Jeszcze godzina może — a losy się rozstrzygną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.