Dzieci wieku/Tom III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Gdy się to działo w miasteczku, Turów zdawał się na pozór zamarły, szczególniej po ostatnim niedoszłym pojedynku du Vala i don Luisa z Boguniem, który nie oszczędzając ich obu, wyśmiewał wypadek cały, w czem mu inni dopomagali.
Przyczyną tak niefortunnego znalezienia się Luisa i pozornego stchórzenia obu, była hrabina. Zrobiła ona scenę gwałtowną du Valowi, wystawiając los swój, jeźli by sama pozostała wśród nieprzyjaciół — nagliła, płakała, łajała, żądała zgody à tout prix i wymogła nareszcie na synu, że nie wyjdzie, na du Valu, że przeprosi... Bogunio zaspokoił się napisanym listem i otwarty trzymał na stole, objaśniając komentarzami.
Stało się jak despotyczna hrabina kazała, ale potem trzeba się było jeszcze bardziej zamknąć w pałacu, do którego nikt już nie przyjeżdżał i zerwać wszelkie stosunki z sąsiedztwem, które nigdy przyjaznem nie było, a teraz stało się otwarcie niechętnem.
Du Val chodził jak zabity, gdyż na odwadze mu nie zbywało, zamyślał o wyjeździe do Warszawy.
Strachy o wykradzenie panien jakoś przycichły i zdawały się przesadzonemi lub zmyślonemi, gdyż nigdy hrabianki spokojniej, z większą rezygnącyą się nie zachowywały.
Hrabina zdumiona była szczególniej pobożnością Izy i kilkakrotnemi napomknieniami dobrowolnemi o szczęściu zakonnego żywota.
Stary hrabia wegetował jak przedtem, z tą może różnicą, iż zdrowie jego w miarę ginięcia sił umysłowych widocznie stawało się coraz lepsze, a nadewszystko apetyt miał niezwyczajny. Hrabina znajdowała, że objadanie się mogło mu być szkodliwem i karmiła go zawsze kleikami, ale Emma tajemniczo nosiła mu łakocie, do których trząsł się jak dziecko.
Pod tym pozornym wszakże spokojem, przygotowywała się niemiła dla hrabiny niespodzianka.
Po długich naradach między siostrami, gdy Emma w żaden sposób ojca opuścić nie chciała, a baron napróżno dwieście dukatów ofiarował Myliusowi, aby swą powagą starego hrabiego do miasteczka przeprowadził, (za co porządnie oberwał) zgodzono się na to, ażeby Iza naprzód próbowała szczęścia i salwowała się ucieczką. Nieskończone wszakże spotykało to trudności, zwłaszcza z powodu, że Walek Luziński, genialny poeta, był najniepraktyczniejszym z ludzi. Gdy cokolwiek bądź robić przychodziło, posługiwał się Boguniem, bo sam niepotrafił nic. Bogunio wiadomemi sobie środkami zawiązał stosunki z Turowem i trzymał wszystkie sprężyny w ręku.
Hrabianka wymagała, ażeby wprost z Turowa mogła pojechać przed ołtarz i wziąść ślub natychmiast. Ślub przedstawiał niezmiernie zawikłane zadanie, znaleźć księdza coby go chciał dać, nie było łatwo, chociaż znane wszystkim położenie hrabianek, do politowania i współczucia dla nich usposabiało.
Bogunio jako kuzynek wziął to na siebie, aby się najprzód upewnić o księdza. Pomyślał tedy o księdzu wikarym, którego znał dobrze i na którego rachował.
Jednego dnia, nie mówiąc nic nikomu, pojechał konno do miasteczka, a po południu nieznacznie, tak, aby go nikt wyszpiegować nie mógł, bocznemi drożynami poszedł na probostwo.
Ksiądz wikary wraz z altarystami, stał jakeśmy mówili w bocznem skrzydle. A że wiek świątobliwego i zacnego księdza Bobka, zmuszał go większą część spraw zdawać na wikarego, on w istocie zarządzał parafią.
Był to nie młody już człowiek, dobrej tuszy, wesół, swobodnego umysłu, nieznużony w pracy, pozornie pobłażliwy dla ludzi, w towarzystwie uprzejmy — ale w spełnieniu obowiązków nieubłagany dla siebie i dla drugich. Bogunio widując go tylko za stołem, w kompanii, na zabawach, mylił się w ocenianiu go i sądził, że będzie mieć do czynienia z lekkim i łatwym człowiekiem.
Wikarego zwano pospolicie księdzem Eustachiuszem, było to jego imię. Rzadko go dla pracy około dusz w domu zastać było można, to też jego mieszkanie urządzone było jak gospoda. Ogromna izba wcale nie elegancka, staremi zastawiona sprzętami, trochę ciemna, wyglądała na skład raczej, niż mieszkanie. Na stole pod oknem tylko brewiarze i kilka książek, kałamarz i pióra poświadczały, że tu mieszkał ktoś i pracował. W kącie przy drzwiach, leżała czasem uprząż koni księdza wikarego, na kominie podkowy, w kącie stały ogrodnicze narzędzia, a w głębi przyciemnionej szafy i komody, poustawiane były niezliczone rupiecie.
Ksiądz wikary pisał, gdy wszedł po cichuteńku Bogunio, podniósł rumianą twarz nierozpoznając go zrazu, a potem wstał poważnie i prosił siedzieć. Gość tak go znalazł teraz zmienionym, od wesołego księdza Eustachiusza którego przy kieliszku widywał, iż pomimowolnie uląkł się zadania z którem przyszedł. Miał minę tak seryo, tak onieśmielającą, iż nie wiedzieć od czego było zacząć. Ale poczciwy szaławiła, gdy mu służyć było potrzeba drugim, w sercu szukał natchnienia.
— Cóż tu waćpana dobrodzieja do mnie sprowadza, zapytał wikary, bo że nie prosta grzeczność, to pewna? Może oszczędzę panu czasu i preludyów, gdy go o to spytam.
Bogunio skrzywił się.
— A! księże wikary dobrodzieju, muszę ci się przyznać, żem nie przyszedł z prostą wizytą — i nie we własnym interesie, dla tego jestem wielce zakłopotany, ażeby go nie popsuć niezręcznością.
— Ale prosto z mostu, przerwał ksiądz, rąb o co idzie.
— Dobrze mówić, gdy się nie wie o co chodzi.
— Juściż nie o nic niegodziwego?
— O rzecz godziwą, ale nieprawną, rzekł Bogunio, o rzecz, którą sumienie dopuszcza, ale jej przepisy nie dozwalają.
— To nie ma o czem mówić, przerwał wikary, dla nas duchownych, przepisy kościoła winny być sumieniem, a w tranzakcye z niemi kto się wda, zdając na rozum własny, ten może zajechać zadaleko.
— Ale w pewnych wypadkach, przerwał przybyły.
— Na wszystkie wypadki są prawa.
Bogunio wstał, rad był że się tak od nieokreślonych rzeczy rozpoczęło, mógł się wycofać nie wygadawszy. Wikary nań spojrzał i żal mu się go zrobiło, znał, że człowiek był poczciwy.
— Do nóg upadam księdza wikarego dobrodzieja.
— No, idziesz? Czekaj, czekaj! co to znowu? Możesz mi przecie powiedzieć o co idzie? sub sigillo confessionis, gdy zaręczę, że milczeć będę, niepowiem nikomu.
— Ale do czego się to zdało? rzekł Bogunio.
— Na to, abyś wiedział stanowczo, że nie masz się już o co starać i gdzieindziej. Siadaj i mów, ale nie — czekaj, powiem zakrystyanowi, ażeby tu nikogo nie wpuszczał.
Wyszedł na chwilkę, powrócił, siadł, rewerendę zakasał, nogę na nogę założył, ręką się podparł i zabierał słuchać.
— Rzecz jest taka — odezwał się Bogunio — mam dwie blizkie krewne, panny hrabianki Turowskie w Turowie. Jegomość dobrodziej wiesz jaki ich los, w jakiej są niewoli i pod czyim despotyzmem. Ojciec zupełnie bezprzytomny, macocha niedobra kobieta, brat przyrodni nienawidzi ich, czyhają na ich majątek, odsuwają od nich ludzi, słowem, chcą by postarzały i zagryzły się.
— Tak to coś jest, bąknął ksiądz wikary, to prawda.
— W końcu nawet obojętnego człowieka litość bierze nad ich losem. Macocha poprzysięgła im zgubę i Bóg wie na jakie niebezpieczeństwa są narażone, wyrwać je z tych szponów, z pewnością nie byłoby grzechem, ale to może uczynić tylko ktoś taki, coby się z niemi ożenił.
— Mów, tylko tacy, coby się z niemi ożenili — poprawił wikary, bo bigamia nie uchodzi.
— No tak, śmielej ciągnął Bogunio. — Panny sobie znalazły cichaczem konkurentów, ale idzie o to, gdyby się wyrwały z nimi z tego piekielnego domu, czy im kto ślub da?
Wikary strzepnął się aż i porwał za głowę?! — Ale nie! nie! nie! ślub, ślub bez zapowiedzi, bez dyspensy, bez form zwykłych, ślub nieważny, nikt go nie da! to nie może być.
— Zmiłuj się ojcze, ale w tak wyjątkowym wypadku, gdzie cały kraj by świadczył, iż spełnił obowiązek! zawołał Bogunio.
— A poszedłby na rekollekcye, pod sąd duchowny, miejsce by utracił, pomyślano by, iż to uczynił dla pieniędzy i — ostatecznie — niegodzi się!
— Więc panny poprzepadają! rzekł Bogunio.
— A! no, wszak ci mogą... ale nie... nic nie mogą — przerwał wikary, muszą znosić los swój cierpliwie i czekać.
— No, tak, czekać śmierci ojca, a gdy ta nastąpi, uciekać od macochy i brata.
Zamilkli obadwa, ksiądz się zaczął po pokoju przechadzać milczący, powtarzając — nie może być — ale wzdychał.
— No, to poradźcie, co robić? jak? zapytał Bo gunio.
— Modlić się i cierpieć! na to prawdziwie rady chyba nie ma. Ale, ponieważ mówimy jak na spowiedzi, czy jesteś jednym z konkurentów? zapytał wikary.
Bogunio się śmiać zaczął. — Ja! żebym ja się ożenił i to jeszcze ze starą panną, a niechżeby mnie!!
— Daj już pokój, tylko nie klnij — któż to są ci panowie?
— E! ojcze! to do spowiedzi niepotrzebne, dosyć, że uczciwi ludzie i katolicy, a tymczasem nie chodzi nawet o dwa śluby, ale o jeden tylko.
— A drugi?
— Drugi chyba później, bo jedna z nich litując się stanu ojca nieszczęśliwego, odejść go nie chce nawet dla swobody.
— To poczciwa córka! niech jej Bóg błogosławi — zawołał wikary.
Szkoda panien, no — ale co robić? co robić, kiedy nie można?
— E! co to ojcze, nie można! osoby znane, okoliczności znane, w sumieniu możecie być spokojni. A lepiej-że będzie gdy uciekną i bez ślubu żyć zostaną zmuszeni.
— A fa! a fe! grzech śmiertelny! o tem ani mów, uchowaj Boże.
— Jeśliby byli zmuszeni.
— Co ich może zmuszać do występku?
— Kiedy w duszy sobie wiarę poprzysięgają.
— No! no! nie rozumuj! daj pokój! odparł wikary, co się nie godzi, to się w żadnym razie nie godzi.
Bogunio wstał, wikary spojrzał nań.
— Siedziałbyś, rzekł — czego się śpieszysz?
— Kiedy tu nic nie wskóram! szepnął Bogunio.
— Bo żeby przynajmniej byli ubodzy! zawołał wikary — gdyby w takich okolicznościach dał się ślub, nikt by nie posądził o przedajność, a to jeszcze na biedę, panna ogromnie majętna.
— A mój ojcze — począł żywo Bogunio — już kiedy na to schodzi cała rzecz, przyznam się, że skrupułu nierozumiem, bo jest czystym egoizmem. Mają oni więc pokutować za to, że jegomość lękasz się być posądzonym? a któż by to śmiał was o chciwość obmówić?
— Nie paplaj! nie paplaj, przerwał wikary — dość już tego — nie można.
I głową potrząsł.
Bogunio wstał i znowu zabierał się do wyjścia.
— Czego się śpieszysz? przerwał ksiądz wikary. Kara Boża z tą młodzieżą, jak im wszystko pilno, urwij, podaj, łap, cap, aby prędzej.
— Ale pocóż będę księdza dobrodzieja nudził nadaremnie?
— Żeby uboga dziewczyna była w takiem położeniu, nie wahałbym się, dalipan dałbym ślub, ale tu... ale tu... To będzie skandal, hałas, rozgłos, Turowscy niebo i ziemię poruszą.
— Zmilczą — odezwał się Bogunio.
— A ślub będzie nieważny w dodatku.
— W obliczu kościoła?
— E! cicho byś był! co mnie uczyć będziesz. Cicho byś był.
— A któż narzeczony?
Tu Bogunio się zawahał mocno, spojrzał na księdza.
— Czy koniecznie mam powiedzieć? mój przyjaciel, człowiek młody.
— Co mi po głowie chodzi, a nuż to waćpan w takim razie jeszcze i pokrewieństwo w dodatku.
— Klnę się, że nie ja.
— No któż? sub sigillo.
Gość zbliżył się do ucha wikaremu i poszepnął mu nazwisko, ksiądz aż odskoczył i przeżegnał się.
— Co! on? a to jakim sposobem? on?
— Podobał się.
— Gdzie się poznał?
— Nie wiem.
— Wybór nieszczególny, rzekł wikary — ale spiritus fiat ubi vult, a miłość od tego spirytusu jest jeszcze swobodniejsza. To furfant, dodał wikary, ja go nie lubię, ma się za wielkiego człowieka dla tego, że wierszydła klei, a próżny, a nadęty i do niczego.
— Ale talent ma niepospolity, no...
— Talent! ruszył ramionami ksiądz wikary, talent u takich ludzi, mosanie, jest jak ten fortepian co go Moszkowa dla córki kupiła, która na nim grać nie umie. Fortepian wprawdzie stoi, ale użyć go niepotrafią.
— Mój ojcze, rzekł Bogunio — właśnie może ożenienie zrobi go człowiekiem. Zresztą — de gustibus non est disputandum.
Wikary głową kiwał.
Mirabilia! powtarzał, zażywając tabakę.
— Mam wiec pana dobrodzieja pożegnać?
— Ale czekaj, co bo pędzisz? nie dasz myśli zebrać.
— Pilno mi jest, dodał trochę podstępnie Bogunio, bo prawdę rzekłszy, cała nasza nadzieja była na dobrem sercu księdza wikarego, a ponieważ ta spełzła, zdecydowani są już tak zamieszkać razem, aż dopóki prawnie i ze wszelkiemi formalnościami ślubu wziąć nie będą mogli.
— Pocóż z sobą mieszkać?! ofuknął ksiądz, mech ona jedzie do klasztoru.
— A któż ją tam zawiezie? przerwał adwokat, sama uciec nie może, potrzeba ją przecie wykraść. Gdy ją narzeczony przywiezie potem do klasztoru, no — nie wiem czy ją przyjmą. A wiesz jegomość dobrodziej, młodość, miłość, okoliczności...
Ksiądz wikary sobie uszy pozatykał.
— Dajże mi pokój z temi gorszącemi przypuszczeniami.
Bogunio siadł i patrzał, ksiądz chodził i ciągle to się zamyślał, to wołał głośno:
— Kiedy nie można!
— Tandem, już tym razem to żegnam doprawdy, zawołał Bogunio — a moją tajemnicę polecam.
Schylił się, aby pocałować księdza w ramię, wikary go chwycił za rękę.
— Z jednym warunkiem — rzekł, dam ślub.
— Dasz! ojcze! zbawco! dobrodzieju! z jakim? mów.
— Z jednym, powtórzył ksiądz, że mi ani złamanego szeląga za to nie zapłacą.
Bogunio był tak uradowany, iż mało mu do nóg nie padł, a potem począł go ściskać i chwyciwszy w objęcia, chciał walca z nim po probostwie tańcować.
— O! o! o! oszalał! zawołał ksiądz wikary, no! patrzcież go! waryat... osoba duchowna...
— Jesteś świętym człowiekiem, w uniesieniu zawołał Bogunio.
— Stój! stój! są jeszcze inne warunki, o których o mało nie zapomniałem, pod grzechem śmiertelnym obowiązuję, by oboje odbyli spowiedź wprzódy, powtóre, kiedyż to ma być?
— Dzień jeszcze niewiadomy.
— Ale musi być naznaczony.
— Damy wiedzieć.
— A pora jaka?
— Naturalnie w nocy i przy drzwiach zamkniętych. Zaraz potem oboje wyjadą pocztą do Warszawy.
— Mniej więcej kiedy to będzie?
— W tych dniach.
— Z rana należy mi dać znać — rzekł wikary.
— Z rana tego dnia, aby i nie pisać, i nie jeździć i na ludzkie języki nie zdawać rzeczy, przyślę jegomość dobrodziejowi zwierzynę, to będzie znak umówiony.
Wikary głową pokiwał.
— Oj! wy! puste głowy! puste głowy! nigdy pono nie będziecie mieć rozumu i powagi.
— Ojcze, jak posiwiejemy.
— Ale takie jak wasza głowy, pono...
— Ni łysieją, ni siwieją! rozśmiał się Bogunio. Stopy całuję i uciekam, bo roboty mam ogrom.
— A to waćpan marszałkujesz?
Bogunio skłonił się, pocałował go i uciekł.
Biegł z tą wiadomością szczęśliwą do pani Pauze, ale tam nie znalazł Walka. Zdziwiło go to, począł burczeć i zżymać się, bo miał czekać na niego.
Schodził ze schodów zły, gdy mu się uśmiechnięta Hanka nadarzyła. Był tej natury poczciwiec, że uśmiechu kobiecego i kieliszka wina, jako żyw nie odmówił. Choć więc gniewny, przybliżył się do niej i choć Hanka nie była ani bardzo piękną, ani nader dystyngowaną, począł ją draźnić.
— Co się ty śmiejesz ze mnie, brzydnico, z czarnemi oczami, zawołał — ha?
— Bo pan szuka pana Luzińskiego i nie znajdzie, a ja wiem gdzie on jest.
— Wiesz — to mi powiedz!
— Oho! nie! dopiero by było! nie! nie! a taka śliczna, młodziuśka.
— Co za śliczna, młodziuśka, przerwał Bogunio — gdzie?
— Tylko mnie pan nie zdradź — szepnęła Hanka, ale radabym się pomścić na nim, żebyś go tam pan złapał z nią. To taki bałamut, jakiego świat nie widział.
— No — a ciebie nie zbałamucił?
— O! mnie... jam nie taka! zawołała Hanka.
Bogunio aż ramionami ruszył.
— A kogóż bałamuci?
— E! co to gadać, lepiej zmilczeć.
Bogunio podsunął jej rubla i szepnął:
— Przysięgam ci, że nie powiem nikomu, kogo zbałamucił?
Dziewczyna ze strachem się obejrzawszy, szepnęła: — On proszę pana, samej jejmości głowę zawrócił i zwodzi ją, bo się nie ożeni.
— A! spodziewam się! zawołał Bogunio.
— Widzi pan — a prócz tego, bałamuci trumniarkę.
— Co? co? kogo?
— Córkę stolarza co trumny robi. Już jak go tu nie ma, to pewnie tam jest. Niech pan po cichu idzie pod ogród klasztorny. W uliczce, naprzeciw furty, jest sklep trumien; na trumnie siedzi cały dzień dziewczyna; jeźli go tam nie ma nawet w tej chwili, to tylko co nie widać. Oj! będzie jej, będzie tej biednej dziewczynie.
Bogunio płochy sam, tak dalece tego podwójnego bałamuctwa w miasteczku za złe nie wziął Walkowi, ale bardzo był rad, że go złapie, wydrwi i będzie miał czem prześladować. Dziewczę jak najdokładniej wskazało nietylko drogę, ale w jaki sposób, nie płosząc ich, zejść było można. Bogunio podziękowawszy Hance aż nadto czule, gdyż pod całusem jego krzyknęła, poleciał w uliczkę.
Przytulony do domków, przesunął się naprzód tą samą stroną ulicy, przy której sklep był położony — potem wskoczył pod mur i ujrzał naprzeciwko siebie, na dwóch trumnach siedzących Linkę i Walka. Pochyleni byli, trzymali się za ręce, Luziński ją obejmował i uśmiechał się, biedne dziewczę zapłonione, trochę go odpychało, a więcej ciągnęło ku sobie.
Ten dramacik był w najgorętszym rozkwicie, gdy nagle Bogunio stojący naprzeciw, cicho klasnął w dłonie.
W mgnieniu oka, Linka cofnęła się przerażona w tył. Walek zeskoczył z trumny i stanął w progu groźny. Ale nim miał czas przyjść do siebie, Bogusław był już przy nim i śmiał się nielitościwie. Spłonione dziewczę radeby było uciekło, ale dokąd? jak?
— Panieneczko, rzekł grzecznie i słodko, podglądając jej w oczy Bogunio — nie rumień się tak bardzo, nic nie jesteś winna, to ten kusiciel niegodziwy, nikomu, nawet trumnom nie daje pokoju.
Linka płakała.
— Chodźmy, zawołał rozdraźniony Luziński — chodźmy.
Bogunio poskoczył jeszcze ku dziewczątku i szepnął. — Nie bój się — jam człowiek dobry i jak Bóg w niebie nie zdradzę.
Na te słowa, wdzięczne oczęta niebieskie zapłakane podniosły się ku Boguniowi, który czuł, jak go schwyciły za serce.
Walek go odciągnął.
— A! wiesz, że jesteś doskonały, rzekł mu po chwili przyjaciel — admiruję — serce szerokie jak karczma zajezdna, kochasz jak mówiłeś moją kuzynkę, no! miłość ta być musi platoniczna i rozumna, bałamucisz tę nieszczęśliwą panią Pauze, która z przyczyny zburzonych przez cię humorów na fluksyą choruje i na ostatek wynalazłeś sobie piętnastoletnią niewinność w trumnach dla urozmaicenia tego bankietu.
Walek chciał to w żart obrócić.
— Ale to nic nie jest! To dziewczę zabawne bardzo, przypadkiem zaszedłem, no...
— Pierwszy raz?! spytał szydersko Bogunio.
— No, pierwszy nie pierwszy.
— Tak sądzę, odezwał się gość, bo by mi nie wskazano przecie, że tu po całych dniach przesiadujesz.
Walek się przestraszył. — Kto wskazał?
— Jakiś żyd faktor w rynku, skłamał Bogunio.
Luziński pochmurniał.
— A o pani Pauze i wieczorach z nią spędzanych, gada całe miasteczko.
— To nic nie jest.
— Bądź co bądź — przerwał Bogunio, ty wiesz mój kochany, że ja na słodkie grzechy młodości jestem niezmiernie wyrozumiały, ale znowu tak jakoś się kompromitować publicznie w takiej chwili, nie znajduję właściwem.
— W jakiej chwili? odparł Walek.
— A no — w wigilią ożenienia.
— Do tego jeszcze daleko.
— Otóż właśnie, nie — zawołał przybyły, przybywam ci dać znać, abyś do Wólki zjechał, schował się u mnie i był na moje rozkazy. Iza chce to przyśpieszyć.
— A ślub? zapytał Walek, ja nie mogę żadnego księdza namówić.
— Ksiądz już jest, krótko rzekł Bogunio, ty się gotuj, ja wszystko urządzę.
Luziński uczuł jakby dreszcz przebiegający po ciele, ale zarazem radość wielką i począł gwałtownie ściskać przyjaciela, który stał z miną nieco szyderską.
— Pozwól sobie parę słów powiedzieć — dodał bardzo seryo Bogusław. Byłem i jestem lekki, używam życia na wszelki sposób, ale — wolnym się czuję, to moja rzecz, rozrachunek tylko z sumieniem. Ty rozpoczynasz życie nowe, zaciągasz obowiązki i nie sądzę, żebyś przysięgę lekceważył! Ja cię o jednej rzeczy przestrzedz muszę — to, że biorąc na siebie rolę czynną w tej sprawie kuzynki, biorę moralną niejako odpowiedzialność za następstwa — i, kochanie moje, gdybyś sobie potem myślał pozwalać, serce złote, najdroższy Walku — będziesz miał do czynienia ze mną. Aż do ślubu, masz zupełną swobodę, napawania się uśmiechami pani Pauze i pocałunkami trumniarki, ale po ślubie, wymagam przyzwoitego prowadzenia się.
— I ty, ty mi będziesz dawał nauki moralne! zawołał z gniewem źle w śmiech spowitym Luziński?!
— Ja! — ja. Moją teoryę już ci wytłómaczyłem, do ołtarza nikt cię nie ciągnie, ale gdybyś nie przed Bogiem i ołtarzem, ale nawet w cztery oczy i bez świadków dał tylko słowo honoru kobiecie, że jej zostaniesz wiernym, zdradziwszy słowo, zostaniesz — łajdakiem.
Luziński spojrzał nań, Bogunio się śmiał.
— No tak, rzekł, w rzeczach słowa i przysięgi mam wyobrażenia oryginalne, jak widzisz. Ale o tem potem, teraz jedno jeszcze, zabieraj się dziś nocą do Bożej Wólki, zajedź, albo lepiej zajdź do oficyn. Tomek ci pokaże schronienie, a na dziedziniec ani nosa nie pokazuj.
— Kiedyż to ma być? spytał Luziński.
— Albo ja wiem, może jutro, to zależy od tego jak Iza da znać, że jest gotową, Luis i du Val mają nie wiem dokąd wyjechać.
— Czy Mamert dał znać?
— Mamert daje tylko znać, że się boi i odradza, porzuciliśmy go i obejdziemy się bez niego może. To już nasza rzecz, a twoja, być dziś na noc w Bożej Wólce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.