Dzieci wieku/Tom III/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Wszystko to co nam ten list zdradza, było jak najściślejszą osłonione tajemnicą, nawet baron Helmold nie domyślał się nic, a w Dryczu szydzono sobie z nieszczęśliwego Rogera, tak, że na niego bez śmiechu spojrzeć nie mogli. Skalski grał doskonale humor kwaśny i znudzenie — nawet przed rodzoną siostrą nie wydał się z nadspodziewanem, drogo wprawdzie okupionem powodzeniem, w które chwilami sam jeszcze nie wierzył. Baczny tylko bardzo znawca byłby dostrzegł, w poważnem, zamyślonem, uspokojonem obliczu Rogera, że i dlań życie zaczynało nabierać stanowczej barwy, że losy jego albo się już rozstrzygnęły, lub wprędce rozstrzygnąć miały.
Wszyscy zresztą bohaterowie tej powieści, dążący do kobierca, okazywali jedną prawie fizyognomię, zakłopotaną raczej niż szczęśliwą, usiłując sobie wmówić, że stanęli u kresu życzeń, a czując sercami próżnemi, iż ten cel pożądany nie wypełnił zadania życia. Były to zwycięztwa miłości własnej raczej, niż zaspokojenie pragnień ducha i serca. Po błysku tryumfu następowały zadumy i zwątpienie nawet, ale człowiek sobie samemu często kłamie, aby się nie przyznać, że pobłądził.
Wśród tych ludzi, u progu mniemanego szczęścia stojących, jeden doktór Mylius był smutny i ponury, walczył z sobą, wahał się i pod siwym włosem, po młodzieńczemu wzdychał.
Odwiedziny ostatnie u Szurmy dały mu wiele do myślenia, w pierwszej chwili chciał zaraz wyszukać pannę Apolonię i z nią się rozmówić, potem wziął to do namysłu i dzień cały przetrawiał w sobie jakieś plany, naostatek trzeciego już wieczora, gdy w oknach pokoiku na górce, gdzie mieszkała nauczycielka, zaświeciło i dźwięk fortepianu jej oznajmił, że była w domu, Mylius obejrzawszy się czy go kto nie widzi, wsunął się do kamieniczki w rynku. Stare serce w piersi rozbitej, jak wiekowy dzwon, dziecięcia ręką poruszony, bić zaczęło. Wstydził się nieborak sam siebie, ale zastukał do drzwi. Granie ustało.
— Kto tam?
— Doktór Mylius.
Sama pani zarumieniona przyszła otworzyć.
— A! to pan! cóż to za gość niespodziany! zawołała.
Jak złodziej wsunął się, maleńkim czyniąc i pokornym doktór Mylius.
— Przepraszam panią, bardzo przepraszam, pozwoli pani na chwileczkę rozmowy.
— Ale bardzo proszę doktora.
Mylius wstrzymał się, jak gdyby mu tchu zabrakło.
— Niech mi panna Apolonia daruje, przebaczy, nie gniewa się, przyszedłem ją nudzić.
— A! zmiłuj się doktorze, bez wstępów i ceremonij, siadaj.
— Nie, pani siądź, a mnie pozwól stać jak obżałowanemu przed sądem, który ma wydać wyrok o nim.
— Zaczynasz, kochany konsyliarzu, jakbyś miał lat dwadzieścia i jakbyś żartować chciał z biednej dziewczyny.
— A! czemuż nie mam już tych lat dwudziestu! wzdychając, zawołał doktór. Niestety, mam ich więcej niż dwa razy tyle i na seryo bardzo mówić z panią pragnę. Ale się pani nie pogniewasz?
— Nigdy w świecie! na dobrego jak wy przyjaciela, odparła, patrząc mu w oczy i usiłując odgadnąć go Apolonia.
— A więc, alea jacta, zacznę.
Prawda, że pani bardzo jesteś przyjaźnie usposobioną dla tego zacnego Szurmy?
— Nie przeczę, mocno się rumieniąc, szepnęła gospodyni. W tej chwili znać przypomniała sobie, że mogła usiąść i zwolna zsunęła się na kanapkę.
— Oddawna to postrzegałem, mówił Mylius, że pani mu sprzyjasz, że on panią kocha.
— O! doktorze...
— Ale kocha, tylko tak po dzisiejszemu, jak teraz ludzie kochają, u których miłość uchodzi za dodatek do życia. Zdawało mi się, mówił Mylius, że obojgu wam braknie tylko pewniejszej podstawy dla przyszłości, ażebyście się pobrali i byli szczęśliwi.
Panna Apolonia spuściła oczy.
— Szacując panią, umiejąc cenić jego, starałem się usunąć jedyną przeszkodę, jaka mi się zdawała stać na drodze waszej. Znalazłem znaczną i bardzo korzystną pracę dla Szurmy, ofiarowałem mu ją.
Apolonia nieśmiało podniosła oczy na niego łez pełne, ale się nic wyrzec nie odważyła, wargi jej drżały.
— Otóż, otóż, rzekł doktór, zniżając głos, pani moja, przekonałem się ze stanowczej z nim rozmowy — nie radbym cię ranić! — że człowiek ten, ma ambicyę niezmierną, że jej gotów jest wszystko poświęcić i że gdyby nawet był bogatym, nigdyby na niego rachować nie można. A jednak on kocha cię, a ty jego.
Apolonia drżąc podniosła się z kanapy.
— Mój doktorze, odpowiedziała smutnie — czyż myślisz że mi z tą wiadomością przynosisz rozczarowanie? czy sądzisz, że ja — kobieta, nie wiedziałam o tem dawno? Tak jest, kochałam go, kocham może jeszcze jak brata, mam szacunek dla niego i podziwiam go, ale się nie łudzę! ale się nie łudziłam nigdy.
Dowiodłeś mi ojcowskiego serca doktorze, ale gdybyś był się mnie spytał wprzódy — ja bym ci była powiedziała, że go próbować nie trzeba, bom ja dawno zbadała to serce.
I smutno spuściła głowę.
— Ale dla czegóż, spytała, zająłeś się tak moim losem, przyszłością i chciałeś nawet ofiarę dlań uczynić? powiedz mi?
— Bo i ja panią kocham! rzekł poważnym, spokojnym głosem Mylius.
Apolonia spojrzała na niego oczyma niemal przestraszonemi.
— Pan? mnie?
— A! cóż dziwnego, mówił smutnym głosem doktór, jestem stary, prawda, jestem niemiły, jestem odrażający, ale co to pomoże? mam serce.
Otóż — pozwól mi pani dokończyć i po staremu, po opiekuńsku wyrozumować resztę. Szurma będzie wzdychał i nie ożeni się, pani potrzebujesz opieki, towarzysza domu, jesteś sama. Nim cię los zmusi zrobić gorszy wybór jeszcze, czy nie wybrałabyś starego nudziarza Myliusa, który ci się ofiaruje i u nóg składa siebie i serce swoje?
Apolonia podbiegła i podała mu rękę z uczuciem wdzięczności i uśmiechem rezygnacyi.
— Kochany doktorze, jestem pewna, że z tobą mogłabym być o tyle szczęśliwą, o ile na tej ziemią z zacnym jak ty mężem być może kobieta, ale nie, nie! Z sercem pełnem jeszcze marzeń, pragnień, nieukołysanem, zburzonem, niegodzi się wchodzić pod dach twój, zostaw mnie tak sierotą, swobodną, biedną, ale...
— Dość! dość! na Boga — przerwał Mylius — ale się nie gniewaj!
— A! mój Boże — jam ci wdzięczna — dałeś mi dowód szacunku i wiary, ja łzy mam na oczach, czyżbym za to szlachetne pragnienie uczynienia mnie szczęśliwą mogła mieć żal do was?
— Wszystko to piękne, westchnął Mylius — jednak pani musisz mieć jakąś jeszcze iskierkę nadziei, nieprawdaż? marzysz biedna istoto, że nawrócisz obłąkanego.
— Nie — odparła Apolonia — ale chcę dać sercu wypocząć i...
Tu łzy stanęły jej w oczach i padła na kanapę.
— Doktorze kochany, rzekła — kiedyś, później gdy panią siebie będę, gdy zechcesz, gdy się upomnisz, dam ci tę rękę, która przynajmniej czysty, przyjacielski uścisk ci przyniesie, ale teraz! o! nie mogę.
Powiedz! nie byłożby to świętokradztwem, u ołtarza przysięgać tobie, a oczyma i duszą gonić za nim? Należy mi wprzód wyrwać z serca ten cierń krwawy i niechaj blizna się zgoi. Jeźli ci nie dam miłości, bo ta się dwakroć niepowtarza w życiu, dam ci głębokie uczucie, które jest jej warte, ale nie teraz! Jam chora, jam nie wyleczona.
Mylius zamilkł.
— Odprawiasz mnie z nadzieją i dobrem słowem, za które z duszy ci jestem wdzięcznym, odezwał się — dajże mi pewność, że to co dziś zaszło, zostanie między nami, że nikt, nikt o tem wiedzieć nie będzie. Ludzie by się ze mnie śmieli.
— Jeźli cię jak ja znają — nigdy, odparła Apolonia.
— Widzisz pani, ja sam oceniłem siebie, nie śmiałem się posunąć, aż gdym się przekonał, że lepszego mieć nie będziesz; chciałem ci go dać.
— Zawstydzasz mnie dobrocią swoją.
Mylius pokrył przymuszoną nieco wesołością boleść jakiej doznał, rozśmiał się do niej.
— A zatem, rzekł, masz mnie pani w odwodzie, na zawołanie!
Panna Apolonia podała mu znowu rękę, ale już mówić nie mogła, a doktór pośpieszył ją pożegnać.
Zaledwie zaszedł w środek rynku, gdy chłopak z apteki pochwycił go za rękę. — A! panie, ja od godziny po całem miasteczku biegam szukając pana, na miłość Boga! niech pan do apteki śpieszy! Jegomość bardzo chory!
— Jaki? kto?
— A! pan Skalski stary! pan Skalski.
Nie tak daleko było od rynku do domu z Eskulapem i Hygią. Mylius pośpieszył żywym krokiem. Z sennego usposobienia wnosząc, obawiał się czegoś apoplektycznego, uderzył się więc po kieszeni, a poczuwszy narzędzia, biegł co prędzej.
Na dole, w pokojach dawnych aptekarza, świeciło się, na storach spuszczonych migały cienie, w domu słychać było otwieranie, zamykanie drzwi, wołania i wykrzyki, wszystko oznajmywało jakąś katastrofę.
Mylius rozpychając tłum ludzi w progu stojących na których nawet nie spojrzał, — wcisnął się do pokoiku. Na sofce, w rogu, siedział Skalski, z głową w tył odrzuconą, blady, żółty, bez życia, przy nim doktór Walter z lancetem, napróżno próbował krwi dobyć z ostygłego już ciała.
Stary aptekarz po obiedzie, wedle zwyczaju, poszedł do swego pokoiku, siadł, zdrzemnął się i w marzeniach jakichś, śmierć przyszła narzucić zasłonę na świat, którego ujrzeć już nie miał.
Mylius stanął nad nim, ujął rękę i puścił ją po chwili, była zimna i zaczynała kostnieć. Spojrzał do koła, u nóg płakała stara Skalska zachodząc się z jęków, stał syn zamyślony z oczyma suchemi i córka z rękami załamanemi dramatycznie. Dalej aptekarska drużyna, ciekawie poglądała na zmarłego pryncypała.
Doktór Walter był niemy, blady, przerażony.
— Nie ma już tu ratunku, szepnął Mylius, niech dzieci matkę odprowadzą, aby jej tego oszczędzić widoku, wszystko skończone. Wezwijcie księży, biedny pan Marcin nie żyje.
Sceny tej malować niepotrzebujemy, była to chwila dla domu całego bolesna, ale w człowieku żyjącym, prąd życia nawet wśród tych etapów boleści pędzi go naprzód i zniewala do rachowania się z prozaiczną rzeczywistością. Trzeba myśleć o szczegółach pogrzebu.
Panna Idalia popłakiwała, ale któż może wiedzieć, czy po ojcu, czy nad sobą, rachując, że nieuchronna żałoba ślub upragniony przeciągnie? Roger, jako mężczyzna, jako głowa domu, oczy miał suche, a kłopotów nadto, by miał czas rozpaczać. Jedna stara aptekarzowa mdlała, zachodziła się od płaczu i prawdziwie godną była politowania.
Nim biednego Skalskiego zdjęto z jego sofki, już całe miasteczko wiedziało o nagłym jego zgonie.
Posłano na podzwonne do Fary, a gdy dzwony ozwały się, oznajmując żywym, iż jeden z ich braci przeszedł do wieczności, wszyscy już powtarzali sobie szczegóły mniej więcej prawdziwe o ostatnich chwilach aptekarza.
Dla domowych śmierć ta prawie była przewidzianą, tak nagle Skalski w oczach ich gasnął — inni przypisywali ją różnym powodom.
Nazajutrz, pod wieczór, miało nastąpić wyprowadzenie zwłok dawnym obyczajem do kościoła, uroczysty potem pogrzeb w dniu następnym i złożenie w familijnym grobowcu.
Ksiądz wikary, który miał zarządzić ceremonię, poszedł umówić się z synem o wszystkie szczegóły. Wiadomo, jak różnie człowiek pogrzebionym być może, ubogiego trumna i schowanie kosztuje kilkanaście złotych, bogatego kilkanaście często tysięcy.
Roger postanowił, nawet nie radząc się matki, ażeby ojciec był pochowany z jak największą pompą i okazałością. Nie szło tu o ojca, ale o honor domu. Ponieważ niegdyś dla jednego z Turowskich kościół obijano suknem czarnem, kazano go i teraz obciągnąć żałobą, lampy postawić na wszystkich gzemsach, przy katafalku świec kilkaset. Słowem na co tylko mógł się zdobyć kościół, wszystko zamówił syn. Duchowieństwo całe, zakony, proboszczowie sąsiedni byli zaproszeni. Ksiądz Bobek miał celebrować, a dominikan z P... mówić z kazalnicy w kościele, zaś ostatnią egzortę słynny kanonik honorowy ksiądz Rozaryusz.
W mieście taki, z powodu tego niezwyczajnego pogrzebu, panował zamęt, iż powszedni żywot niemal się zatamował. Sklepy niektóre były pozamykane, w kościele pracowali cieśle, posłańcy latali na wszystkie strony, nie szczędzono kosztu na nic.
Listy zapraszające rozbiegły się po całej okolicy. Redakcyą ich zajmował się sam Roger i wystylizował je wedle wszelkich prawideł. Że jednak ani litografii, ani drukarni nie było w miasteczku, subjekt aptekarski kaligrafował je, coraz nowe dodając do nich omyłki.
Przeprowadzenie zwłok niczem się tak szczególnem nie odznaczyło, ale było bardzo zaradne i całe miasteczko, nie wyjmując Izraelitów, zbiegło się patrzeć na kondukt. Z sąsiedztwa szlachty przybyło nie wielu, stawili się ci tylko, którzy nieboszczykowi od lat kilku za lekarstwa płacić zapomnieli.
W dzień pogrzebu, gdy już trumna na wóz została złożoną i paradny pochód powoli wyruszał od Fary na groblę ku cmentarzowi, stała się rzecz niezrozumiała, która do wielu gawęd była powodem. Pani Skalska jechała powozem za ciałem, gdyż pieszo iść nie mogła, prowadził więc kondukt syn i córka, idący tuż za trumną. Za niemi postępować mieli honoratiores.
Właśnie się to za bramą cmentarną ustawiało, gdy bezpośrednio za panną Idalią i Rogerem, wcisnął się straszliwy stary chłopisko, trzymający małą dziewczynkę bladą i mizerną za rękę. Tuż za nim śliczna dzieweczka, ubogo ubrana, stanęła.
Pan Roger, który mimo silnego strapienia widział wszystko, co się koło niego działo, szepnął komuś, aby tych obszarpańców odepchnięto. Subiekt apteczny, któremu polecono urząd mistrza ceremonii, zbliżył się do starca i dosyć grubiańsko rzekł mu:
— Czego się tu ciśniecie? tu nie wasze miejsce.
— Hę! właśnie że miejsce, bardzo głośno odparł stary, jesteśmy najbliżsi krewni nieboszczyka po dzieciach. Nie znaliśmy się za życia, ale śmierć ma swe prawa. To moja wnuczka...
Subiekt przewidując, jakie to niemiłe wrażenie uczyni na Skalskim, nastawał, ale stary co raz głośniej odpowiadał i spozierał tak ostro, że w końcu potrzeba mu było dać spokój. Musiał pan Roger de Skalski znieść to najokropniejsze upokorzenie, przewidując, że z niego najnieprzyjemniejsze wynikną plotki, ale niepodobna było robić awantury i zamięszać obchodu, gwałtem wypychając tego natręta.
Nikt dobrze nawet nie wiedział nazwiska starca wyglądającego biednie, nędznie prawie, ale tak dumnie i dziko, iż strach było doń się przybliżyć.
Trzymając za rękę dzieweczkę schorzałą, mizerną, nie dawszy się wyrugować z raz zajętego miejsca, ów starzec szedł poważnym krokiem tuż za Rogerem i Idalią aż na cmentarz i pierwszy po exorcie za dziećmi rzucił bryłę ziemi na trumnę, kląkł, pomodlił się potem, otarł oko, ujął rękę dziecka i krokiem poważnym przeszedł tłumy, a za bramą cmentarną zniknął.
Można sobie wyobrazić, jaką to przykrość uczyniło, jakie wywołało oburzenie w Rogerze, który utrzymywał, że mu to umyślnie, na złość ktoś uczynił, że była to zemsta i t. p.
W miasteczku korzystano z ukazania się dziada i tworzono niestworzone baśnie o przeszłości, pochodzeniu, stosunkach aptekarza, który przecież uchodził za szlachcica. Pogrzeb na tydzień przynajmniej dostarczył przedmiotu do rozmów rozlicznych, a wiele miłości własnych żywo zadrasnął. Zaprzeczano panu Skalskiemu praw do takiego przepychu, którym innych, mniej majętnych nieboszczyków zupełnie zaćmił.
Obliczano koszta wszelkie i podnoszono ogólny wydatek do nieprawdopodobnej summy, znajdując, że lepiej było oddać to na ubogich, niż marnować na arystokratyczne manifestacye.
Urażonych było mnóstwo, niemało szyderców, a po nieszczęsnym obrzędzie tym, zamiast smutku i żalu, pozostały długo wytrawić się nie dające kwasy.
— Pyszałki! — mówili wszyscy, pyszałki, nie mogli inaczej, to się choć na nieboszczyku musieli popisać, że pieniądze mają!
Konceptów niesmacznych z powołania pana Skalskiego, a wyjętych po większej części z Molierowskich komedyj, przytaczać nie warto.
Z sąsiednich dworów, jak naprzykład z Turowa, chociaż nie przybyli panowie, bo im nie wypadało chować prostego aptekarza, poprzyjeżdżali z ciekawości officyaliści.
Doktór Walter, jako narzeczony panny Idalii, był zmuszony towarzyszyć jej nieodstępnie, chciała przy tej okoliczności, zmuszoną będąc do odłożenia ślubu, przynajmniej wszystkich obecnych wziąć za świadków, iż... był jej narzeczonym. Kazała mu się prowadzić za trumną, podawać rękę, dawała mu trzymać szal, padała nieco umyślnie, aby ją podtrzymywał.
Dodajmy, że w żałobie była prześliczną.
Nazajutrz po smutnym obrzędzie, gdy Roger z przynoszonemi jeszcze rachunkami rady sobie dać nie mógł, panna Idalia potrzebując dystrakcyi i pociechy dla matki, posłała po doktora Waltera.
Chciała mniej więcej wiedzieć, ile przyzwoitość, prawo żałoby, zwyczaj, kazały na ślub po śmierci ojca wyczekiwać; obawiała się tak, aby jej stary się nie wymknął, iż gotowa była niektóre zwyczaje staroświeckie przeskoczyć, jako zgniłe przesądy.
— Ponieważ wesela nie będzie, bo to nie jest w modzie, cóż ma za związek żałoba ze ślubem? Mogłabym ślub wziąć i potem znowu wdziać żałobę, mówiła sobie po cichu.
Półgębkiem nawet powiedziała to matce, która załamując ręce zaprotestowała, błagając by tego nie czynić, gdyż powszechnie ślub taki uważano za najgorszą wróżbę. Idalia zamilkła, w parę godzin po wyszłem wezwaniu, przybył doktór Walter. Był bledszym jeszcze niż zwykle, poważnym, zamyślonym, jakimś strasznym i tajemniczym. Narzeczona pochlebiała sobie, iż nad nim wszechwładne ma panowanie, nie podobała się jej ta fizyognomia zdziczała i podeszła doń, aby go słonecznem wejrzeniem rozchmurzyć. Ale na ten raz doktór pozostał zamyślony i posępny.
Wyprowadziła go więc do przyległego salonu panna Idalia, dla swobodniejszej rozmowy.
— Przebyliśmy smutną chwilę, rzekła, ponieśliśmy stratę, ale oprócz niej, wierz pan, boli mnie i to, że naturalnie związek nasz musi być do pewnego czasu odroczony. Jak wam się zdaje? czy potrzebujemy długo czekać?
Doktór Walter podniósł oczy powoli.
— Ja nie wiem, rzekł.
— Mnie się zdaje, że żal po ojcu nie ma żadnego związku ze ślubem, dodała panna, ja całe życie opłakiwać go będę, ale...
— Ale zwykle, przerwał Walter z niesmakiem, czeka się najmniej pół roku.
— Pół roku! pół roku! — powtórzyła Idalia, o! to długo.
Walter milczał, chwilę stał pogrążony w dumaniu.
— Właśnie chciałem z panią mówić o okoliczności, która jest z tem w związku...
— Cóż takiego? — spytała zbliżając się Idalia.
— Będzie to przykre dla mnie ze wszech miar wyznanie, później dowiesz się pani o szczegółach, dziś tyle tylko powiedzieć jej mogę, że dla wyjaśnienia mego położenia, dla tego właśnie, ażeby ślub nasz był ważnym, muszę jechać do Warszawy i skończyć tam dawną, przykrą, zagrażającą mi sprawę!
— Sprawę, zagrażającą wam? — zawołała Idalia, sprawę, w sądzie może?
— O tem pani dowiesz się później... chmurno rzekł Walter.
— Ale jabym powinna teraz wiedzieć już, dziś wszystko, co się pana tycze! — przerwała Idalia.
— A jeźli to być nie może? — zapytał Walter.
Idalia, która się była posunęła za daleko, ulękła się teraz, aby dylemmat postawiony nie zmusił ją do wyboru tego, czego wcale sobie nie życzyła.
— Jeźli to być nie może, cichszym odpowiedziała głosem, ponieważ ja zupełnie wierzę i ufam panu, więc nie będę natrętną.
Walter spojrzał.
— Tak, rzekł, muszę pojechać do Warszawy i być bardzo może, iż tam zabawię dłużej nieco. To nie zależy ode mnie.
— Długo? — zapytała tęskno Idalia.
— Nie wiem.
Twarz panny pobladła.
— Czy są jakie przeszkody? — spytała.
— Nie sądzę ażeby były, nie mogę przewidzieć zresztą.
Tu zawahał się chwilę Walter.
— A gdybyś pani, dodał po długim namyśle, zamiast starego dziwaka, którego widzisz przed sobą, znalazła we mnie potem człowieka złamanego niedolą i skalanego jakim występkiem?!
Ostatnie słowa wymówił powolnie, z przyciskiem, wpatrując się w twarz narzeczonej.
— Występkiem! z cichym, tłumionym przestrachem, łamiąc ręce, zawołała Idalia, to być nie może. Jakiż występek pan mogłeś popełnić?
Walter milczał. W głowie Idalii mięszało się, ale raz uchwyciwszy się tego ożenienia, rzucić go nie chciała, choć się jej z rąk wyślizgać zdawało.
— Jeżeli panu świat, ludzie, Bóg przebaczyli, wszakże... ale to nie może być! to nie może być.
Walter patrzał na nią. Nerwowe drganie przebiegało jej twarz, oczy latały zbłąkane po nim, po sali... rwała na sobie sukienkę.
— Pan mnie chcesz zrazić, odepchnąć, straszysz mnie.
— Nie, rzekł wreszcie chmurno Walter, mówię pani wszystko, bom obowiązany jej powiedzieć. Pani masz czas zawsze zwrócić się...
Idalia, jakby jej myśl jaka nagle przyszła jasna, przystąpiła do niego żywo:
— Co mnie do tego! — zawołała, ja chcę wiedzieć tylko, czy wam nic nie wyrzuca sumienie?
Na to pytanie narzeczony stanął niemy, potrzebował może chwili, aby się ze swem rozmówić sumieniem.
— Moje sumienie, rzekł powoli, moje sumienie jest jak grób, który pożarł ciało, ale nań spadły głazy, kamienie, postawiły na nim lata gmach i zdusiły co w niem było, ja nie czuję nic w sumieniu.
— Więc nic też w niem mieć nie musisz, cicho szepnęła Idalia.
Zamilkli na chwilę, doktór przeszedł się po salonie i powrócił jakby inny.
— Jeźli się pani lękasz, bym ja nie zerwał, mylisz się. Komu przy życia schyłku pokazało się coś jaśniejszego w ciemnościach, nie pyta się, czy to błyskawica i piorun, czy niebo czyste... leci. Jam pochwycił nadzieję szaloną, skosztowania jeszcze czary przed laty wywróconej i... tej nadziei nie rzucę. Teraz ja bić się o was będę, choć z razu wy mnie wzięliście przebojem... nie puszczę cię! nie...
Oczy mu się iskrzyły, tak strasznym był, że się Idalia nawet ulękła i cofnęła o krok.
— O nie, pani! zawołał, musisz być moją, wszystkie przeszkody obali złoto, a tego nie będę żałował...
Nagły wybuch dziwacznego doktora, prawie zmienił usposobienie panny, zimno jej się zrobiło, po raz pierwszy przeleciało przez myśl straszliwe przypuszczenie, iż zamiast być królową, może zostać niewolnicą.
Zbladła, ale uśmiechem pokryła ten przestrach, który dać poznać dziś, byłoby okazać słabość własną.
Ze spuszczoną głową, ochładzając chustką twarz, w której czuła płomienie, kilka razy przebiegła żywo salon, powróciła do Waltera, podniosła czoło, wlepiła weń oczy, w których potęgę wierzyła i milcząc, patrzała nań długo, patrzała, aż Walter blednieć począł znowu.
— Nie! — rzekła w duchu, ja jestem i będę panią, on mnie już porzucić nie może, jak zmora dusiłabym go we śnie, chodziłabym za nim dnie całe, nie dałabym spokoju.
I nie mówiąc słowa, wyciągnęła mu dłoń drżącą. Walter ją pochwycił i ścisnął, widać w nim było walkę.
— Najprzód ślub, potem jedź za tą sprawą, tak ja chcę...
— Ale ślub byłby nieważnym...
— Ślub będzie ważnym, bo... bo ja tak chcę, powtórzyła raz jeszcze.
Na tem skończyła się rozmowa.
Złożyło się tak, iż od czasu oświadczenia się pannie Idalii, doktór Walter nie widział Luzińskiego. Młody chłopak często wybiegał do Wólki, wróciwszy do miasteczka, stukał kilka razy do drzwi doktora i nigdy zastać go nie mógł. W domu albo znajdował starą kucharkę Kazimierę, lub nikogo. Podejrzliwy zawsze i obraźliwy Walek, wziął ten przypadek za umyślne jakieś, obrachowane odpychanie i powiedział sobie:
— No, to do niego więcej nie pójdę.
Siedział więc u siebie na górze, czasem u pani Pauze, która zawsze nader mile go przyjmowała i pozwalała mu nawet palić cygaro, co nikomu w świecie dotąd dozwolonem nie było, a najczęściej przebywał, (wyrachowawszy godziny, gdy majster pracował), w sklepie trumien u Linki. Nie było to zakochanie się w dzieweczce, która wdziękiem swym i prostotą zająć go mogła, ale utrzymać przy sobie szczebiotaniem nie potrafiła, nie było to artystyczne ukochanie formy idealniejszej, ozłoconej młodości promykiem, była to bardzo powszednia, bardzo brzydka namiętność, gwałtowna, która co dzień wzrastała, co dzień stawała się burzliwszą i co dzień bardziej wmawiała w siebie, że jest zupełnie naturalną. Poeta znajdował się jako geniusz, miał prawo Minotaura, karmienia się takiemi istotami, przeznaczonemi na pastwę wielkim ludziom. Tysiące przykładów usprawiedliwiały go w jego oczach. Z najspokojniejszem sumieniem obrachowywał, że uboga krewniaczka czy tak, lub owak, paść musi ofiarą jakiego śmielszego uwodziciela, czeladnika, gbura. Myślał więc, iż łaskę by jej uczynił, gdyby sobie z nią poigrał, jak kot z myszą i potem unieśmiertelnił balladą.
Mówią o okrucieństwie dzieci, ale i owi ludzie wielcy, którym się zdaje, iż geniuszem ludzkość przerośli, okrutni bywają.
Walek oczekując na uszczęśliwienie hrabianki, uszczęśliwiał niewinne i nieopatrzne dziewczę. Siadywał tam długo, często nawet wieczorami. Czasem ją wyprowadzał w uliczkę pustą, pod gałęzie lip i cicho szepcząc wiódł miodowemi słówkami... daleko.
Z razu jakoś się to tak stało, że go ojciec nie widywał, potem zobaczył i nic nie powiedział, potem spojrzał marsem, Lince nałajał i skutkiem tego urządziły się spotkania po za oczyma ojca. Geniusz potrzebował dystrakcyi i ta mu się słusznie przecie należała od Opatrzności, która go wyjątkowym stworzyła.
Nie rychło troskliwa o prowadzenie się swojego gościa pani Pauze, znowu posłała Hankę na zwiady, a przezorne dziewczę zasiadło tak dobrze w furcie ogrodu, iż pana Luzińskiego doskonale widziało, gdy Linkę całował, a Linka się śmiała tylko. Raport zdany właścicielce restauracji pod Różą, napełnił ją zgrozą, postanowiła albo nawrócić grzesznika, lub go natychmiast wypędzić ze swojego domu. Powołany wieczorem przed straszliwego sędziego, Luziński udał się do pani Pauze; Hanka, Jóźka, oberkelner, byli najpewniejsi, że dostanie abszyt, (tak się wyraził p. oberkelner). W istocie bawił Walek dłużej niż kiedykolwiek u pani Pauze, znać tłómacząc obszerniej swe postępowanie, ale tak dobrze uniewinnić się potrafił, iż nie tylko w domu pozostał, nie tylko przybrał ton nieprzyjemnie imponujący, ale jeszcze w dodatku Hance nagroził, okazując, iż wie o denuncyacyi. Służba restauracyi miała go za czarnoksiężnika, a był tylko nic dobrego.
Wśród tych miasteczkowych wakacyj, które czemś przecież geniusz zajmować musiał, nastąpiła śmierć aptekarza i pogrzeb jego.
Luziński z dala na to spoglądał.
Z doktorem Walterem dopiero po ostatniej jego rozmowie z panną Idalią, z daleka się spotkali w rynku. Walter powracał do swego dworku. Walek wychodził za miasto uliczką, w której spodziewał się Linkę zobaczyć.
Szydersko spojrzawszy na doktora, miał go, skłoniwszy mu się, jakby na żart pominąć Luziński, gdy ten stanął i poprosił go ruchem ręki, aby się zbliżył.
Walek był, od ostatniego z nim widzenia się, gniewny i niechętny. Walter nie zdawał się o tem pamiętać, ani doń mieć urazy. Owszem uśmiechnął się, podał rękę, jakby chciał go rozbroić, gdy postrzegł, że ma jeszcze żal do niego.
— Dla czegośmy się od tak dawna nie widzieli? zapytał — czy pan wyjeżdżałeś?
— Nie, rzekł Luziński szorstko; kilka razy spróbowałem odwiedzić pana, nie było was nigdy, pocóż miałem rozbijać się o drzwi tak uparcie zamknięte?
— Nie moja wina, stało się to nieumyślnie, odpowiedział doktór, nie miejcie mi za złe.
— O! ruszając ramionami zawołał Walek, ja nie mam za złe nikomu, gdy sobie postępuje jak mu dogodniej i lepiej. Nie mięszam się w sprawy cudze. Chciałem panu tylko, coś mi dawał nauki moralne o różnych niestosownościach związków małżeńskich — powinszować.
Walter się zmarszczył.
— Bądź waćpan pewien odparł, że to co ja robię, jakkolwiek mu się wydaje niewłaściwem, mniej jest niebezpiecznem od tego, coś waćpan zamierzał, a co się zapewne rozchwiało.
Luziński zawsze z urazą do doktora, nie odpowiedział nic, ruszył ramionami.
— Ja to wiem, odezwał się po chwili, że starzy sobie roszczą przywileje nauczania młodzieży, choć sami często się mylą. Jest-to przyjętem. My słuchamy wprawdzie.
— Tak, ale usłuchać nie chcecie nigdy, mówił doktór, biorąc go zwolna pod rękę i prowadząc z sobą — a potem w lat kilka, często prędzej przychodzi doświadczenie i mówicie sobie: — A! żebym był starego posłuchał!
Walek milczał.
— Nie miej mi pan za złe, że się wdaję w jego sprawy, dowiesz się później, że mi znajomość z ojcem dawała do tego prawo.
— Ale czemu pan lepiej nie powiesz mi co o ojcu, tem byś mi uczynił prawdziwą łaskę?
— Jeszcze zawcześnie — rzekł Walter chmurno, właściwie niepowinienem był nawet mówić panu, iż go znałem. Chciałem powagę nadać słowom moim, ale się to wszystko rozbiło o waszą zwykłą zarozumiałość młodzieńczą.
Luziński znajdował już Waltera, który sobie opiekuńczy ton nadawał, w najwyższym stopniu nieznośnym. Na jego twarzy igrał uśmiech szyderski, dumny, niemal pogardliwy, patrzał z góry na starego, nie raczył mu nawet odpowiadać.
— Nie śmiem się odezwać, rzekł powoli, boję się pana obrażać, a powiedziałbym co myślę, żeś pan stracił już wszelkie prawo dawania nauk młodzieży, postąpiwszy sobie sam jak młodzieniaszek.
Walek spuścił głowę, czuł się w istocie winnym, słabym, śmiesznym.
— Tak samo jak pan dałeś się uwieść młodości, inny może się dać obałamucić ambitnym widokom, wszyscyśmy słabi.
— Tak! tak! wszyscyśmy słabi — dodał zdławionym głosem Walter i wszyscy za słabość jesteśmy potem karani i chłostani, bo nic na święcie nie uchodzi bezkarnie, bądź pan pewnym.
Oba zamilkli, szli wszakże razem.
— Chcesz ze mną być szczerym jak z przyjacielem ojca? zapytał doktór — możesz mi powiedzieć, czy plany twe i projekta rzucone są, czy trwają?
— Taić się nie mam powodu, bośmy teraz koledzy w grzechu — zawołał Walek — moje projekta dojrzewają, są w zawieszeniu, ale ja ich rzucać nie myślę.
— Kochasz się więc? zapytał doktór — jakkolwiek niedorzeczna byłaby to miłość, mogłaby cię usprawiedliwić.
— Nie kocham się wcale — odparł z fanfaronadą Luziński, zajmuje mnie ta kobieta, ale to nie jest miłość.
— Miłość często zawodzi, rachuba zawsze — przerwał doktór — pamiętaj to sobie.
— Nie mówmy o tem.
Luziński nieco zniecierpliwiony, chciał rękę wysunąć i odejść, gdy Walter go zatrzymał.
— O co ci idzie? — spytał — o bogactwo?
— Może, bo to potęga naszego wieku — rzekł Luziński.
— Spodziewam się, że nie o arystokratyczny związek, bo ten nieprowadzi do niczego.
— To, jak kogo — odmruknął Walek, narzędziem tem jedni się umieją posługiwać, drudzy nie.
— Jesteś człowiek młody, z talentem, nie bez grosza, bo wiem, że doktór Mylius z wami się podzielił.
— Oddał co należało mi się po matce.
Na te słowa bezwstydnie rzucone, Walter oczy wlepił w Luzińskiego zdziwione, smutne i zamilkł na chwilę.
— Z tem wszystkiem co pan masz, można się swobodniej dobić wszystkiego w świecie — mówił doktór — ja nie miałem nic, nie umiałem nic, byłem na świecie sam jak wy, a z jedną pracą żelazną, zrobiłem majątek — to mniejsza, zdobyłem nieco nauki, wykształcenia i niezależności.
Dla czegóżbyście wy, o położeniu daleko szczęśliwszem, nie mogli dojść pracą do najświetniejszego stanowiska?
— Dla tego — odpowiedział Luziński, że ja pracy nie cierpię, że się nią brzydzę, że uważam ją za przeciwną geniuszowi, za nieznośną i upokarzającą. Praca jest dobrą dla tych, którzy w sobie potęgi nie czują, ja potrzebuję szerokiego pola, wielkich środków, swobodnego ruchu.
Doktór przerwał.
— By zmarnieć!... Słowa te wyrzekł z gniewem, to są niedorzeczne marzenia!!
— A! a! wyrywając się — oburzony krzyknął Luziński — tak pan sądzisz? bywaj zdrów! dobranoc!!
To mówiąc, żywym krokiem oddalać się począł, Walter pozostał jak przykuty, stał, myślał, chciał z razu dogonić Walka, potem jakby uległ jakiejś przeważnej konieczności, która go wstrzymała, zwolna zwrócił się ku domowi. Ale na twarzy jego pozostał długo ślad doznanego bólu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.