Dzieci wieku/Tom III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dzieci wieku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Ze wszystkich licznych bohaterów powieści naszej, najnieszczęśliwszym pono był o te czasy, baron (in partibus) Roger von Skalski... Ojciec nic nie czuł już, matka rozpływała się we łzach nad córką, panna Idalia marzyła, jak w przededniu miodowych miesięcy się marzy. Roger choć wkrótce miał być dziedzicem Paprotyna, gdyż wymógł na ojcu, aby majątek kupiony był na jego imię — chodził kwaśny i podraźniony.
W istocie oddawna zamierzał pochwycić jedną z hrabianek, było to jego marzeniem, wykonanie zdawało mu się łatwe, tymczasem sprawa ta nie szła, a miał poszlaki, że baron i ktoś drugi, już go tam uprzedzili. Brakło mu nawet sposobu przyczepienia się do Turowa. Inne partye w sąsiedztwie nie zdawały mu się wcale stosowne.
Szczególniejszą niechęć czuł do tego przybysza, barona Helmolda, jako do kogoś, co mu wydarł z przed nosa jego najprawowitszą własność. Ale gdyby był nawet szukał i wymyśleć chciał zemstę okrutną, nie byłby znalazł lepszej nad tę, która mu się nastręczyła przypadkiem.
Widzieliśmy już, z jaką wdzięcznością przyjęte były pierwsze Rogera odwiedziny w cukierni J. B. Gorconiego. Od tej chwili, właściciel tego instytutu kłaniał się nizko Rogerowi, a syn aptekarza, odbierając oznaki poszanowania, nie pozostał nieczułym na nie. Wiedzieć należy, iż Gorconi, jakkolwiek cudzoziemiec, wrósł był już w stosunki miejscowe i słynął z tego, że wiedział o wszystkiem co się działo o dziesięć mil na około.
Niepotrzebował też utrzymywać dzienników w cukierni, bo gości zabawiał kroniką prowincyonalną, tak faktów pełną, iż żaden kronikarz by mu nie sprostał. Zwykle stawał przed konsumatorem, opierał się o swe biuro, zakładał nogę na nogę, ręce na żołądku z wielką gracyą łączył w całość udatną i gdy usta różowe otworzył, płynęła z nich struga złota plotek, jak z rogu obfitości. Tego dnia właśnie miał szczęście przyjmować Rogera i uczcił go gazetą z największem staraniem zredagowaną.
Roger słuchał. Potrąciło się coś o barona Helmolda.
— Ja znam tego barona z Galicyi i słyszałem od sekretarza pocztmistrza, że pojechał do Drycza i Wilczego-brodu, a pan dobrodziej wie kto mieszka w Dryczu? i w Wilczym-brodzie?
— Nie, tak dalece nie wiem.
— W Dryczu, panie dobrodzieju, mówił J. B. Gorconi, zamieszkuje starościna Horska, stryjeczna jakaś babka pana Barona, to nic, bo z tej babki panie dobrodzieju, święconego dla barona nie będzie.
Gorconi uśmiechając się poprawił beret, koncept mu się udał.
— Ale rodzona siostra starościnej, a zatem również przypadająca babką jakąś baronowi, młodsza od pierwszej o lat piętnaście, panna Cześnikiewiczówna Zabrzeska, jest dziedziczką Wilczego-brodu z przyległościami. Jest-to najmajętniejsza osoba na całą okolicę, panna milionowa, ale do pięćdziesiątówki zbliżona, dziwaczka.
Otóż całe podobno rachuby i zabiegi rodziny, obracają się około Wilczego-brodu.
Skalski słuchał uważnie.
— Pan dobrodziej i nie widział i nie słyszał o pannie Cześnikiewiczównie? zapytał cukiernik.
— Nie przypominam sobie.
— Ale to panie dobrodzieju, jest osoba do drukowanej książki, tak osobliwa. Najprzód ja miałem honor ją widzieć, choć blizka pięćdziesiątówki, niech pan sobie nie wyobraża, ażeby była albo stara albo brzydka.
Była to swojego czasu nadzwyczajna piękność, a dziś jest osoba jeszcze bardzo, bardzo przystojna, wyglądająca młodo, nieco trochę może za otyła, rumiana, ale zęby śliczne, postawa pańska majestatyczna, królowa panie.
Imię jej, panie dobrodzieju, także nie pospolite, może być, że od Św. Floryana, ale ją zawsze nazywali Cześnikiewiczówną Florą. Co pan chce! bogini kwiatów.
Szczęśliwym składem okoliczności, gdy niemal cała familia traciła, panna Flora, brała tyle sukcessyj, że majątek jej urósł do nadzwyczajnych rozmiarów. Jam go tam nie liczył, ale ludzie mówią, ze ma kilka milionów.
Roger się mocno zajmować zaczynał opowiadaniem.
— Ale dla czegóż za mąż nie poszła?
— Otóż to jest tajemnicą niepojętą, bo się o nią nawet książęta starali, ale panna dumna, grymasiła, posądzała, że chciano ją brać dla pieniędzy, zrażała, była ostrą umyślnie i ot tak z roku na rok powoli dojechała do pięćdziesiątówki i teraz cygaro pali, sama rządzi, a despotycznie! o! i ani myśli już o mężu.
Mówiono tam, dodał po cichu Gorconi, rożnie, różnie, jakoby tam i kilka romansików było nawet z grawaminami, ale to mogą być bajki. To pewna, że już chyba nie pójdzie za mąż, a familia koło niej tańcuje panie, jak Dawid przed arką.
Tyle było słów pana J. B. Gorconiego, ale one nie padły na rolę niepłodną — wziął je do serca pan Roger Skalski.
— A toby była doskonała historya, żebym ja mógł ją poznać i... Co mi tam lat pięćdziesiąt. Idalia chce iść za tego starca, bez familii, bez dystynkcyi, a tu wszystko jest. Tylko jak?
Jak? W istocie zahaczyło się całe to zuchwałe przedsięwzięcie na tem okropnem: jak?
Roger nie miał fantazyi żywej i środków wyszukać było mu trudno, ale wieczorem, zwierzył się po cichu Idalii. Nie uznawał jej wyższości nad sobą, wszakże kobiecym tym rozumkiem nie gardził.
Idalia paląc cygaretę, słuchała go z uwagą.
— Ha! rzekła po namyśle, myśl jest dobra, ale do wykonania trudna. Wszystkie środki dawniej używane, złamane koło, wywrócony powóz, zbłąkany podróżny, zużyły się do szczętu. Romanse wydały sekret, nikt teraz nie uwierzy w żaden przypadek podobny.
Pojechać tak wprost do starej panny, debut en blanc, niepodobna.
Ale czy nie będzie to graniczyć czasem z Paprotynem? bo to w jednej stronie.
Roger nie wiedział o tem, gorączkowo wszakże zbiegł po inwentarz i mappę. Są fatalizmy! Las Paprotyński stykał się z puszczą, należącą do Wilczo-brodzkiego klucza!
Idalia i Roger plasnęli w ręce, brat ja ucałował.
— Cicho! na miłość Bożą! cicho! nikomu słowa. Jutro jadę do Paprotyna, zabieram lokaja, tualetę, powóz i jako sąsiad, mam zupełne prawo zaprezentować się w Wilczym-brodzie.
Zatarł ręce i podniósł oczy do góry.
— O fortuno! sprzyjaj mi! zawołał. Toby dopiero był dobry figiel temu gołemu baronowi zmieść sukcessyę taką.
— Ale cóż mówią o pannie?
Roger powtórzył co słyszał od Gorconiego.
— Tu idzie o to, aby się ożenić — przerwała Idalia, a potem od czegóż rozum? zręczność? młodość? gdybyś sobie rady nie dał, gardziłabym tobą.
— Ale nikomu nic.
— Ani słowa...
Przyszłemu dziedzicowi Paprotyna nie było nic łatwiejszego, jak nazajutrz wybrać się, wyjechać i dobre wziąwszy konie pocztowe, w nocy stanąć na miejscu. Ponieważ dawny dzierżawca dwór jeszcze do marca miał zajmować, dziedzic miał mieszkanie w oficynie i tu się zainstallował; ale nowy nabywca już tu znalazł dwór, usłużnych ludzi i przyjęcie wielce uprzejme. Stawił się choć nocą leśniczy, który równie dobrze znał ostępy i knieje, jak sąsiedztwo. Nie chcąc się wydać ze swą niecierpliwością, pan Roger zamówił go na jutro do objazdu granic. Przytem rozmowa sama przez się musiała wpaść na Cześnikiewiczownę Florę.
Dzień następny był piękny, ale już nieco jesienny, stary leśniczy postarał się o konia, wyjechali po śniadaniu. Roger bardzo troskliwie badał granice, choć mu o nie wcale nie chodziło.
Stanęli u starego dębu, oznaczonego krzyżem.
— Tu jaśnie panie, odezwał się officyalista, styka się ziemia jaśnie pańska z ziemią jaśnie panny Cześnikiewiczównej i granica idzie wyschłem łożyskiem wodocieczy, aż do trzech kopców na Kudaszowej dolinie, ztamtąd...
— A! panny Cześnikiewiczównej z Wilczego-brodu? spytał Roger.
— Tak, jaśnie panie, z Wilczego-brodu.
— Daleko to ztąd?
— Niby ztąd, jaśnie panie, będzie mila, a niby ze dworu będzie w koło z półtorej.
— Czy nie ma kwestyi o granicę?
— A gdzieby kwestyi nie było! jest i nawet twarda do zgryzienia, z powodu, że są dwie wodociecze równoległe, obie wyschłe, niby jedna, która jaśnie panu służy i niby druga, którąby chciała panna rewindykować.
— Ja nie cierpię spornych gruntów i myślę to załatwić, pojadę do Wilczego-brodu.
Leśniczy się uśmiechnął.
— Co się tyczy niby pojednania, rzekł, to dla czegoż nie, ale żeby to się na co zdało, proszę jaśnie pana, to darmo sobie pochlebiać.
— Dlaczego?
— Dlatego, że jaśnie panna Cześnikiewiczówna... z przeproszeniem, bez urazy, ale to jest Herod baba.
— Oho! rozśmiał się Roger.
— Ona sama konno granice objeżdża, albo się kałamaszką powozi, pilnuje, procesuje się i nie ustąpi panie nikomu.
— Cóż to, stara już?
— Żeby stara, nie powiem, odparł leśniczy, a żeby młoda, także trudno przyznać. Jakem ja tu nastał, była taka sama jak jest, a temu lat piętnaście, troszyneczkę niby wąsów dostała, ale ją to nie szpeci. Osoba wielce poważna, tylko niby, jaśnie panie, nie kobieta!
Roger się uśmiechnął.
— Zrobi się co, czy nie, zawsze mi wypada tam być i spróbować.
— A zapewne, proszę jaśnie pana, korona z głowy nie spadnie i dla samej ciekawości warto, żeby widzieć dwór w Wilczym-brodzie, bo taki drugi bodaj czy się znaleźć uda.
— A cóż tam tak osobliwego?
— Wszystko, jaśnie panie, rzekł leśniczy, niby począwszy od dziedziczki, aż do księdza kapelana.
— Cóż to za kapelan?
— Kapelan, panie... kto jego wie?! podobno z Egiptu, czy z jakiejś ziemi zakazanej, ale jak mszę mówi, to takim językiem, że nie wiem, czy go sam Pan Bóg zrozumieć może.
Ponieważ nie wypadało zbytnio wypytywać, Roger zamilkł, obiecywał sobie zresztą naocznie zobaczyć dwór panny Cześnikiewiczównej. Jakoż nazajutrz tam pojechał.
Z powierzchowności Wilczy-bród nie zwiastował się bardzo wspaniale, odznaczał się tylko niezmierną rozciągłością budowli, nie bardzo systematycznie poustawianych. Wśród starych drzew, ulic, klombów, budowli różnych więcej było dwa razy, niż się zdawało potrzeba. Sam dwór nizki, drewniany w części, murowany kawałkami, widocznie stawiany i przestawiany różnemi czasy, różnego smaku próbki pomięszane przedstawiał: gotyk, kolumny greckie, fantazyjne arkady i kształty wreszcie, przez żadną architekturę nie uznane, będące niedojrzałym płodem miejscowych, ciesielskich i mularskich geniuszów.
Wśród tego labiryntu przybudówek, galeryek, ganków, kręcił się liczny dwór różnobarwny.
Naprzeciw gościa wyszedł mężczyzna stary, w taratatce, niby marszałek dworu. P. Roger oddał mu swój bilet i oświadczył, że jako sąsiad i nabywca Paprotyna chce pannie Cześnikiewiczównie złożyć razem uszanowanie i pomówić z nią o granicy.
Marszałek przyjął to z ukłonem i wprowadziwszy go do salonu na dole, sam poszedł do pani.
Roger miał czas się obejrzeć w ogromnym, a wcale osobliwym pokoju, a raczej sali, w której go posadzono. Widocznie zrobioną była ze dwóch dużych salonów, gdyż w pośrodku zostawiono dwa słupy, zamaskowawszy je bluszczami.
W obu pełno było sprzętów, obrazów, starych i pięknych pamiątek, kosztowności, etażerek, fraszek wyszukanych, maleńkich kanapek, sofek, podnóżków i poduszek.
Trudno było miejscami przecisnąć się wśród tego natłoku wygódek, czyniących salon niewygodnym.
Długa chwila minęła, nim drzwi jedne boczne otwarły się i weszła niemi, w czarnej sukni pod szyję, osoba niemłoda, słusznego wzrostu, barczysta, z postawą dumną i energiczną, z głową odkrytą, chociaż nie było na niej zbytku włosów, ani sztuką się starano ich brak nagrodzić. W wyrazie twarzy, którą przyozdabiał maleńki podbródek, nieco sfatygowany, znać było osobę nawykłą do rozkazywania, panowania i posłusznych tylko ludzi. Nie była ona wcale brzydką, rysy miała nader regularne, oko piękne, usta drobne, wdzięk pewien niezwyczajny może, ale artystyczny, mało wszakże obudzała sympatyi i wcale się o nią nie zdawała starać.
Jednym rzutem oka Roger zrozumiał kobietę i trudność szalonego zadania swego, którego w pierwszej chwili nawet już gotów się był wyrzec. Spojrzawszy na nią przekonał się, że opanować ją było niepodobieństwem. Panna Flora patrzała na świat jakby już dla niej żadnych nie miał zagadek i żadnych złudzeń, stąpała po ziemi nogą pewną, nie myśląc wcale próbować chodzić po obłokach.
Gdy pan Skalski się przedstawiał, grzecznie, ale zimno kiwnęła mu głową, wskazała siedzenie i przemówiły głosem tak stanowczym, tak realistycznym (jeźli się wyrazić godzi w ten sposób), iż na panu Rogerze uczyniła niemal wrażenie przebranego mężczyzny.
Mimo niewieściego wdzięku twarzy, miała w istocie więcej może męzkiej natury, niż kobiecej, a życie i obyczaj jeszcze ją wydatniej rozwinęły.
— Pan to więc jesteś nowym dziedzicem Paprotyna? odezwała się, bębniąc tłustemi paluszkami po stoliku, był czas, że ja sama miałam myśl go nabyć, potem się to jakoś inaczej złożyło. Majątek zdaje się dobry, ale potrzebuje pracy wiele, dozoru i nakładu. Dla mnie by z tem było za ciężko, mam i tak dosyć kłopotu z memi dobrami, a kobiecie temu wydołać trudno.
— Czy pan gospodarz? — spytała po chwili.
Roger i nie miał wcale miny gospodarza i za niewłaściwe jakoś uważał chwalić się hreczkosiejstwem, rzekł więc z uśmieszkiem:
— O nie! pani dobrodziejko, część życia większą spędziłem po miastach, długi czas byłem na studyach w uniwersytetach niemieckich.
— No! to panu nie zazdroszczę nabycia, rzekła panna Flora, pan tu niewymieszkasz, a gospodarstwo bez gospodarza na nic.
— Dlaczegóżbym nie mógł tu wymieszkać? — odparł Roger, znajdę sąsiedztwo, będę miał polowanie, książki.
— Tak polowanie, książki, ale nie sąsiedztwo, przerwała gospodyni, bo my tu żyjemy każdy sobie. Ja nikogo nie przyjmuję, inni nie wiele osób i rzadko.
To mówiąc, wzięła ze stołu ogromną, pełną cygar cygarnicę i podała ją Rogerowi, który zdziwiony zawahał się, czy ma przyjąć ofiarę.
— Pal pan, ja także palić będę, bardzo proszę. Jestem stara panna i nie potrzebuję się żenować, ni faire la petite bouche...
Roger przyjął cygaro, było doskonałe hawańskie.
Spojrzał na stolik, tu leżeli Montalembert, O. Gratry, Dupanloup, a nawet J. de Maistre...
Oświeciło go to nieco, ale onieśmieliło jeszcze bardziej.
Wejrzenie na stół nie uszło oka gospodyni.
— Książki, to pewnie panu znane? — spytała, ale zapewne też i nie tak miłe jak mnie. Panowie wszyscy jesteście filozofowie, wychodząc z tych uniwersytetów, protestanckich, hegliści, szellingiści.
Roger nie wiedział co odpowiedzieć, w istocie choć chodził w Berlinie na uniwersytet, choć o mało nie został doktorem, tak te kwestye nie wiele go obchodziły, iż gotów się był pisać na cokolwiek bądź, byle nie dysputować.
— Przyznam się pani, rzekł, iż ja nie zostałem, heglistą, bom do filozofii nie czuł powołania.
— To wielkie szczęście, zawsze pan coś ze spuścizny domowej ocalił, dodała gospodyni puszczając kłąb dymu, c’est autant de gagné. Ale indyferentyzm gorszy może od filozofizmu.
Roger zakłopotany obrotem rozmowy, zabierał się kaszlnąć i rzucić nieznaczące słowo, gdy marszałek dworu wszedł, a za nim słudzy z przyrządami do herbaty.
— Czy jaśnie pani nie kazałaby się wstrzymać z herbatą dla gości z Drycza, bo widać landarę na grobli?
Roger chciał wstać i pożegnać już, nie myśląc się nudzić nadaremnie, ale gospodyni nakazująco prosiła go, żeby pozostał.
— Goście z Drycza, to moi krewni, rzekła, wątpię żeby siostra, bo ta chora i nie wyjeżdża, ale wnuczka jej może i kto z familii. Nie zaszkodzi panu poznać sąsiedztwo.
Skalski pozostał, a w kwandrans potem we drzwiach ukazała się mała, pucołowata, tłusta, krągła jejmość, panna biała i piegowata straszliwie, a naostatku baron Helmold.
Od progu baron ujrzał Rogera i stanął zdziwiony, śmiejąc się. Gospodyni prezentowała Skalskiego siostrzenicy i wnuczce, chciała Helmolda zapoznać, gdy dostrzegła, że panowie ci nader serdecznie podali sobie ręce.
Uścisk nawet był tak czuły, iż pod nim można się było domyślać nienawiści.
— A! to panowie się znają? — zawołała gospodyni.
— Od bardzo dawna, odpowiedział Helmold. Co pan tu robisz u mojej kuzynki? — dodał ciszej.
— Najsmutniejszą w świecie gram rolę sąsiada, z dyferencyą graniczną pod pachą.
— Jak to sąsiada?
— Jestem nabywcą Paprotyna, który graniczy z Wilczym-Brodem, mamy kwestyę o spory kawał ziemi.
Helmold ramionami ruszył.
— A to! — rzekł, osobliwsze na honor spotkanie, czy pan znał dawniej kuzynkę?
— Nie, dziś pierwszy ją raz widzę...
Ponieważ panie rozmawiały, baron odprowadził Skalskiego na ganek, pełen kwiatów, ostawiony olbrzymiemi drzewy pomarańczowemi.
— Prawda, szepnął, że diable oryginalna panna! Zaczął się śmiać. Tylko na wsi spotykają się takie egzemplarze, rzekł ciszej. Uważałeś pan dwór, otoczenie, a nareszcie samą ową Semiramidę naszą. Wiesz pan, że to kobieta, która ma kilka milionów majątku, a kłóci się o półtora złotego do upadłego!
— Wszystko to są tajemnice dla mnie, odezwał się Roger z fałszywym uśmiechem, co mnie do tego, byłem skończył o dyferencyę graniczną.
— Właśnie mogę panu przepowiedzieć, że jeźli chodzi o stratę piędzi ziemi, Flora za nic w świecie na ustępstwo się nie zgodzi, raczej proces wybierze!
Skalski westchnął.
— No, to będziemy się procesowali.
W chwili gdy te wyrazy kończył, stała się rzecz niezwyczajna w Wilczym-Brodzie, panna Cześnikiewiczówna porzuciła siostrzenicę, jej córkę, wyminęła barona i przyszła sama do Rogera spytać go, jak mu się podoba okolica.
Ujął ją widać miną smutną, zrezygnowaną, niemal pokorną... Trzeba też przyznać, że Skalski, który wiele na powierzchowność liczył zawsze i starał się ją uszlachetnić, wyglądał na ładnego chłopca, może ze zbyt wielkiemi pretensyami, ale nie bez szyku.
Na ten raz zawiedzione nadzieje odjęły mu właśnie to, co szkodzić mogło, pretensyonalność zbytnią. Wydawał się skromnym, było mu z tem do twarzy.
Nie było tajnem nikomu, że ta, którą nielitościwy Helmold nazwał Semiramidą, lubiła pięknych mężczyzn. Z tego zapewne powodu najniesprawiedliwiej w świecie, potwarz, która nikomu nie przebacza, przypisywała jej nawet kilka nieprawdopodobnych intryg. Mówiono, (czemu wierzyć nie należy), iż wszystkie matrymonialne nadzieje konkurentów porozbijały się o to, iż nie dosyć byli posłuszni, chcieli mieć własne przekonania i zdanie, a tego Semiramida nie znosiła.
Tłusta, okrągluchna siostrzenica, zobaczywszy odchodzącą, szepnęła Helmoldowi na ucho:
— Mówię ci, ja ją znam, podobał się jej, ale nie lękam się tego, przyjdzie to prędko i przejdzie. Byli tacy, co po roku jeździli, o których mówiono, że po zaręczynach, a jednego dnia jak dała odprawę, ani się pokazali. Wiesz, za co ten... ten... Gniewosz o którym słyszałeś, został wypędzony? Cygaro niedopalone rzucił do piaseczniczki, zamiast do popielnicy.
Zaczęli się śmiać.
— Ona tak zawsze, dodała siostrzenica, z początku dumna, potem się do lada kogo zaawansuje, skompromituje i jednego razu ni ztąd ni zowąd — ruszaj, zkąd przybyłeś. Znać potem nie chce.
Przez otwarte okno na ganek widać było, jak gospodyni z cygarem w ustach oprowadzała Rogera do koła gazonu, rozprawiając z nim wesoło.
— Ale trzeba, żebyś wiedziała kuzynko, szepnął Helmold, że to intrygant niepospolity! Ja go znam! ho! ho! Nie dałbym trzech groszy, że się umyślnie tu wkręcił.
— Oho! choćby sto razy był zręczniejszy, niż myślisz, z ciocią Florą nie da rady! Już o to ja jestem spokojna.
Gdy z przechadzki na około gazonu powróciła panna Flora, wiodąc za sobą Rogera, miała wyraz bardzo wesoły, a Skalski także nieco swobodniejszym wyglądał.
Stało się, czego nigdy w świecie spodziewać się nawet nie mógł, iż Cześnikiewiczówna w sprawie granicznej zaprosiła go na obiad po zajutro i ofiarowała się z nim jechać konno, na obejrzenie dyferencyi. Była tak grzeczną dla młodego człowieka, że gdyby mniej został uprzedzony zawczasu o niej, mógłby sobie pochlebiać zanadto.
To pewna, że w kilka tygodni potem, następujący list napisała Cześnikiewiczówna do przyjaciółki swej, pani hrabiny S..., w Poznaniu.
Chodziły niegdyś razem na jedną pensyę w Warszawie, a panna Flora, której zarzucano wielką uczuć niestałość, przyjaźni dla Emilii pozostała wierną.
List był następujący:
„Droga moja Milusiu! Czuję, widzę, — a nawet wybaczam to, że rzuciwszy okiem na mój list, uśmiechniesz się i ruszysz ramionami i powiesz: — O! stara, niepoprawna szalenica, znowu swoje robi!
„Mów już sobie co chcesz, ale tym razem, któż wie? kto wie? może nareszcie wyjdę z fałszywego położenia i zadziwię niewdzięcznością moją rodzinę, czyhającą na majątek i włożę czepeczek, aby ci się w nim zaprezentować. Czepeczek pożądany, bo mi strasznie włosy pełzną.
„Znasz życie moje, miało ono pozory niezależności, swobody, nawet pewnego stosunkowego szczęścia. Przez lat dwadzieścia zdawało się wszystkim, żem robiła co chciałam — niestety! czyniłam co mogłam tylko, a padałam na tej ciernistej drodze żywota co krok!
„Wewnętrzne upokorzenie musiałam zasłonić przed światem pozorem dumy i wiary w siebie. Ty jedna wiesz Milusiu, ilem łez wypłakała po cichu, które tylko Bóg miłosierny policzył, ty jedna nie rzuciłaś na mnie kamieniem, gdy inni ciskali na mnie pogardą.
„A! byłam słabą, ale byłam nieszczęśliwą i jestem nią.
„Ale dosyć o łzawej przeszłości. Nie mogłam umrzeć starą panną choćby dla Tereni, bo kocham Terenię, a przyznać jej nie mogę inaczej za córkę, chyba gdy pójdę za mąż.
„Dreszcz mnie przebiega gdy to piszę, powiedz mi, czy można mieć szacunek dla człowieka, który dla pieniędzy — o! bo juściż nie dla przymiotów moich, których nie zna, ofiaruje się żenić z kobietą starszą od siebie, przyznać jej dziecię za swoje i wystawić się na wzgardę i pośmiewisko?
„Tak postawioną kwestyę ja rozstrzygam sama westchnieniem i przeczeniem — ale posłuchaj!
„Ten człowiek robi podłość tę, nie czując jej, jak rzecz w świecie najprostszą, najnaturalniejszą.
„Wymagałam od tego kogoś, który był przeznaczony na dźwiganie brzemienia grzechów moich, wielu warunków. Podłego tak sobie po prostu byłabym znalazła łatwo — ale musiał mieć powierzchowność ludzką, ogładę, pozór przyzwoity, musiał wyglądać na uczciwego człowieka i być dla mnie znośnym ze wszech względów.
„Wiesz żem dawno odczarowana — ideały kwitną na wiosnę, a dla mnie ona przeszła dawno. Dla niego, choć młodego, może jej nigdy nie było. Oboje rozumiemy życie jak książkę rachunkową, którą uporządkować potrzeba.
„Nie jest ubogi, zdaje się szlachcic, chociaż mniejsza o to! wychowanie staranne, a przystanie na wszystko! na wszystko!!
„W dodatku kupił obok majątek, da to pozór jeszcze przyzwoitszy naszemu małżeństwu.
„Za trzeciem spotkaniem się z nim, jeździliśmy razem oglądać granicę sporną między majątkami, w drodze swobodnie się rozgadałam. Był nieśmiały, musiałam mu dodać odwagi, ale gdy raz pierwsze lody były złamane, zrozumieliśmy się snadno. Ma wiele ambicyi, jest próżny, to mniejsza.
„Wiedziałam, że chodził na uniwersytet w Berlinie, niczegom się tak nie obawiała, jak głowy filozofią obałamuconej; — szczęściem, znalazłam go obojętnym tylko w rzeczach wiary, ale z zasady uznającym i szanującym religię, chociaż tylko dla tego podobno, aby się arystokratyczniej wydawał, mniejsza o powody, wejdzie na dobrą drogę, skandalu nie zrobi, — il est des nôtres. Wiara przyjdzie później.
„Obawiając się żeby rodzina nie domyśliła się czegoś, czwarte stanowcze posiedzenie odłożyłam trochę na później; ale wszystko już między nami umówione, Terenię przyzna za swoją.
„Nie śmiej że się, gdy ona przyszła na świat, on jeszcze pewnie do szkół chodził, — ale cóż robić?! Wyjedziemy z nim i z Terenią na lat kilka do Włoch, ludzie się wygadają i zapomną.
„Kosztowała mnie spowiedź przed nim, ale mu oddać muszę sprawiedliwość, że się zachował z takim taktem jak rzadko. Zapisuję mu (a! musiałam Milusiu droga) Wilcze-brody całe, Tereni kapitał daję. Wystaw sobie zdumienie, oburzenie, rozpacz, przekleństwa mojej siostry, siostrzenic i całej rodziny, gdy się dowiedzą o wypadku.
„Nie rychło się dowiedzą — bo rzecz odłożona, umyślnie, aby jej nadać pozór przyzwoitszy. Postąpiłam sobie jak waryatka, ale mi się tym razem udało. Krewni, którzy mnie widzieli nie raz już w położeniu podobnem, czekają tylko, rychło mu dam odprawę. A! nie! nie odpędzę go, przyzna Terenię moją, da jej nazwisko i będę mogła kochane dziecię przytulić do serca i usłyszę z jej ustek po raz pierwszy, ten słodki wyraz: Matko! którego byłam spragnioną.
„Nic, nikomu, proszę cię. Zdumieją się, zdumieją, gdy im go po ślubie przedstawię. Ksiądz Bobek obiecał mi pobłogosławić nas tak, aby nikt nie wiedział o ślubie. Za świadków wezmę kilku officyalistów. W tydzień potem jedziemy do Rzymu i Neapolu. Do widzenia Milusiu, pobłogosław pięćdziesięcioletniej pannie młodej i nie śmiej się, wszystko to tragiczne. Jest-li to życia początek czy koniec, Chi lo sa?
„Zawsze twoja wierna stara, Flora przekwitła.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.