Dzieci wieku/Tom III/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci wieku |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1883 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz o godzinie dziesiątej z rana caluteńkie miasteczko wiedziało nowinę wielką, iż doktór Walter żeni się na pewno z panną Idalią Skalską. Wiele osób wieści tej nie dawało wiary. Zadziwiającem też było, że pogłoska o tem, jak gdyby naumyślnie i systematycznie rozniesioną została, by żadna ze stron umową związanych cofnąć się już nie mogła. Wrażenie w miasteczku było wielkie. Mylius właśnie miał wyjść, gdy mu to cyrulik jego przyniósł z największemi szczegółami, upewniając go, iż słyszał z własnych ust panny Naramskiej, a panna Naramska miała to od panny Idalii.
— A toćby stary chyba oszalał! zawołał Mylius, to nie może być! Żartował z nich chyba! Niechby się żenił zresztą z kim chciał, ale z Idalią... to sobie lepiej kamień uwiązać do szyi!
I porwawszy za kapelusz, doktór pobiegł wprost do dworku Manugiewiczów, ale drzwi zastał zamknięte. Stara kucharka, Kazimira, zaręczyła doktorowi, iż pan wyszedł bardzo rano i nie powiedział nawet, kiedy powróci.
Doktór cofnął się zamyślony. Tymczasem kogo spotkał, każdy mu wiadomość tę potwierdzał, że ją słyszał, to z ust Rogera, to od pani Skalskiej.
Znudzony tem Mylius, poszedł sam do apteki. Skalski stary siedział w fotelu nad papierami jakiemiś, ale drzemał.
Przywitał doktora uśmiechem mdłym, spokojnym, radości na jego twarzy wielkiej widać nie było.
— Kochany Skalski, odezwał się Mylius, klepiąc go po ramieniu, cóż to po mieście gadają, że pannę Idalię wydajecie za starego?
— A, podobno... wychodzi, tak, wychodzi za niego, bo ma milion, rzekł Skalski.
— Jakże, sama chciała?
— Zdaje się, że ona chciała... i on zechciał i potem... nie pamiętam... jakoś się oświadczyli... i tego... to ci tam moja żona powie.
Doktór nie pytał więcej, poszedł do pani Skalskiej, która z wielkiej radości płacząc, cały ranek jeszcze miała oczy czerwone.
— Czy to prawda, pani dobrodziejko?
— Ale prawda, prawda, odezwała się, głaszcząc Finetkę, która na doktora szczekała, a, powiadam ci, to jest geniusz ta Idalka! Ona stworzona na królowę! Jak sobie co powie, to musi dopełnić. Przyznaję się mój doktorze, że kiedy mi mówiła o tym projekcie z początku, no, nie chciałam się sprzeciwiać, ale jej nie wierzyłam. Tymczasem, wczoraj przyprowadziła starego, kazała mu się oświadczyć. Powiadam ci, jak baranek.
Jejmość złożyła ręce.
— Powiadam ci, doktorze, to było zawsze dziecko cudowne, ja nie wiem z kogo ona to wzięła, bo nie ze mnie i nie z ojca, proszę cię. Już Roger bardzo miły i dystyngowany chłopiec, wszyscy mu to przyznają, ale Idalia? Mówię ci, że on sam tego nie pojmuje, jak ona do tego doszła, ani ojciec, ani ja bo to wyraźnie cud! A to człowiek niezmiernie bogaty!
Mylius głową potrząsał.
— To tylko źle, że go nikt nie zna, a choć się zdaje i uczony i rozumny, od czasu, jak się na takie... (chciał powiedzieć szaleństwo, ale się wstrzymał) małżeństwo odważył, zaczynam powątpiewać o nim.
— Ale mój doktorze, przerwała aptekarzowa.
— Ale moja dobrodziejko, to starzec, a to wcielony szatanik ta wasza córka!
Aptekarzowa zaczęła się śmiać, a Finetka szczekać i tak skończyła się rozmowa.
Gdy nudzący się śmiertelnie Walek Luziński przyszedł na kawę do pani Pauze, która niewiele już rachowała na niego, ale jednak wypuścić go jeszcze nie chciała, poczęstowano go obiegającą po mieście wiadomością. Walek kochał się był niegdyś w pięknej Idzi, szydersko też, ironicznie, okrutnie począł sobie drwinkować z tego małżeństwa. Ubodło go i to, że Walter mu dawniej okazywał wiele przyjaźni, a lękał się, by wpływ nieprzyjaciółki (za taką uważał Idalię) nie odjął mu jej, słowem, nie rad był i zdziwiony, a pocieszał się szyderstwem, którego staremu nie skąpił.
Po wypiciu rannej kawy u pani Pauze, która w różnych formach podawała mu naukę moralną, przyjmowana przezeń bardzo obojętnie, Luziński nie mając co robić, nie lubiąc pracować, głowę mając zajętą świetną swą przyszłością, przez której pryzmat patrzał już na życie, włóczył się najczęściej po miasteczku bez celu, tłómacząc się przed sobą, że zbiera obrazy i szuka myśli.
W jednej z tych przechadzek, (właśnie tego dnia, gdy gruchnęła wiadomość o oświadczeniu się doktora Waltera), Luziński zabłądził na ciasną uliczkę, niedaleko klasztoru księży Reformatów.
Była ona jedną z najcichszych w miasteczku, część jej zajmował długi, wysoki, stary mur opasujący ogród klasztorny, po za który zwieszały się pokrzywione lip i kasztanów gałęzie, dalej stały dworki i domki rzemieślnicze w ogródkach zielonych, jak w kwiatów koszykach posadzone. Niewiele z nich przypierały do ulicy, część większa usunięta głębiej, dawnym obyczajem miała przed oknami ogródki malw, wybujałych irysów i tych przyswojonych nam roślin, co raz wsadzone w ziemię, już żadnego niepotrzebują starania.
Choć w rynku miasteczka było dosyć gwarno, a w innych jego częściach ludzie się snuli, tu oprócz kilku gromadek dzieci, bawiących się w piasku i szczebioczących na wyprzodki z wróblami reformackiego ogrodu, nie było nikogo. Drzwi dworków stały otworem, nad niektóremi skromna deszczułka oznajmywała o ubogim rzemieślniku.
Luziński puścił się tą ciszą, chcąc wyjść za miasteczko, kusiła go chata stara, w której miał rodzinę, co go przyjąć nie chciała i do której on sam przyznać się nie miał ochoty. Z daleka myślał spojrzeć na rozwalone domostwo, które było jego ojca kolebką. Słowa Waltera, który miał znać ojca Walka, teraz mu go jakoś więcej jeszcze przypominały.
Z wzrokiem roztargnionym sunął się pod murem młody chłopak, gdy obrazek dość oryginalny, a dla artysty pożądany, zatrzymał jego oko, oko wstrzymało kroki, stanął. W istocie rzadko podobny, stworzony wypadkiem jakimś, obrazek tak artystycznie pełny i tak niezwyczajny, przechodniom się nastręczy.
Naprzeciwko muru ogrodu klasztornego, stał dosyć porządny dworek, nowszy od swych sąsiadów, zbliżony więcej do ulicy i ledwie od niej oddzielony wązkim pasem, zajętym gęstemi bzami. Z za ich gałęzi tu i owdzie wysuwały się wybujałe malwy, postrojone w wiązanki kwiatów różowych. Gałęzie i kwiaty obejmowały tak szczelnie szerokie drzwi dworku, jakby je niemi umyślnie umajono. Nad temi drzwiami deska biała, bez napisu, miała niezgrabnie namalowaną trumnę. I przez otwarte drzwi widać było wielki skład gotowych trumien, różnej barwy i rozmiarów, które się napraszały, wysuwając zalotnie ku ulicy...
Były przeróżne, począwszy od małych, niebiesko malowanych, z białemi krzyżykami, dla dzieci, (tyle ich umiera!), aż do politurowanych z antabami świecącemi, dla ludzi, co zasłużyli sobie na wygodne i trwałe pomieszczenie po — najdłuższem życiu, (forma prawna).
Ale cóżby tak dziwnego było w trumnach, gdyby przy nich nie grało właśnie życie wiosenne, nie tylko gałęzi zielonych, ale zieleńszej i świeższej nad nie młodości?!
Na jednej z tych trumien, wysoko dosyć postawionej, siedziała z nóżkami zwieszonemi w powietrzu, dzieweczka śliczna i śpiewała piosenkę półgłosem. Na głowie miała tylko co znać uwity wianuszek z bławatków, na piersiach pstro-żółtą chustynkę, pokrywającą koszulę i spódniczkę siną w paseczki, jaką nosi lud ubogi. Wianek sinych bławatków, ślicznie się odbijał na złocistych jej, starannie uczesanych włoskach, spadających dwiema długiemi kosami na plecy. W rękach trzymała pończoszkę i przerabiała paluszkami prędko, myśląc widocznie o czem innem, aby ciszę nudną rozerwać. Twarzyczkę miała ładną, o rysach drobnych, o usteczkach małych, o niebieskich oczkach, wesoluchną, uśmiechniętą, podobną do aniołków na obrazach, które nucąc chwałę Bogu, ani się troszczyć o nic, ani myśleć też o niczem nie potrzebują.
U nóg śpiewającej dziewczynki, wiórami i trzaskami od trumien, bawiło się kilkoletnie dziecko, siostrzyczka, koło której siedział młody psiak naiwny, niekiedy nogą zaczepiając towarzysza do wspólnej zabawy.
Światło przez gałęzie krzewów i otwór drzwi, przekradało się pasami i padało dziwnie ozłacając miejscami śliczny obrazek. Dziewczę złotowłose było w cieniu, a pies i dzieciak w świetle i blasku.
Luziński jako poeta, uderzony został kontrastem tych trumien i młodości, życia i śmierci, światła i cieni, a instynkt artystyczny, choć niewiele rozwinięty, wskazywał mu piękność tej kompozycyi Bożej, pełnej myśli głębokiej; choć tak na pozór prostej i zwyczajnej. Z myślą tą spotyka się sto razy na dzień, ale ona rzadko tak się wdzięcznie i wyrazisto maluje. Tu forma podnosiła ją i czyniła potężniejszą.
Walek stanął, dziewczę, którego nóżki zwieszone chodziły w takt śpiewu, nuciło piosenkę z głową spuszczoną, zadumane. Nagle poczuło, (bo się to czuje), że na nie ktoś patrzeć musi, podniosło oczy i rozśmiało się naiwnie, serdecznie patrząc na Walka, który stał jak przykuty, a patrzał jak oczarowany.
Nikogo więcej ani przy dworku, ani w oknach tego widać nie było, dziewczę to spuściło oczy na pończochę, to znów je podniosło na przechodnia i śmiało mu się z wdziękiem niewinności anielskiej.
Nie umiał mu się oprzeć Luziński i powoli skradając się przystąpił do płotu, wstąpił na kamienie wiodące ku drzwiom, wreszcie posunął się aż do progu.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór paniczowi! Czy jegomość może co potrzebuje? My mamy co tylko najlepszego jest w mieście. Wskazała ręką na trumny, widocznie chciało się jej rozgadać. — Proszę panicza, są politurowane, są dębowe naturalne, a wszystkie z suchego drzewa, doskonałe, mocne i tatko tak robi, że się do każdego miary nadają. Jest, proszę panicza trzy miary. Nie uwierzy panicz, jaki człowiek się robi długi po śmierci.
— Wam że tu nie smutno siedzieć w tych trumnach?
— A nie, proszę panicza! A czego ma być smutno? Wiele ja razy spałam w wielkiej trumnie, bardzo wygodnie, jak w czółenku! My tu wszyscy do tego przywykliśmy, bo czegóż się to bać, wszak śmierć zawsze musi przyjść, czy się jej człowiek lęka czy nie?...
— Ale tak na nią ciągle patrzeć, smutno.
— Nie, proszę panicza, odpowiedziała dziewczynka, bo się człowiek oswoi i potem na to patrzy, jak na drzewo. Mnie tylko czasem żal tatka roboty, bo co on się napracuje, żeby to porządnie, ładnie wyglądało, a postawią na kilka godzin na katafalku i jeszcze jeźli postawią, no, to choć nie tak prędko zniszczeje, a jak do wilgotnej ziemi, zaraz zacznie gnić. Czy panicz tutejszy? — spytała dziewczyna.
— A jakże! urodziłem się tu i najczęściej mieszkam.
— A ja panicza nigdy nawet w kościele nie widziałam!
— Ani ja was, odparł Luziński, jakoś ujęty prostotą dzieweczki i wdziękiem świeżej twarzyczki. Czy macie więcej rodziny?
— Jest tylko tatko i dwóch czy trzech czeladzi, co przychodzą, matka nam umarła, o! już pięć lat będzie temu, bardzo nam bez niej źle! Tatko cały dzień pracuje, a ja siedzę w sklepie, bo nie można wiedzieć kiedy kto czego zapotrzebuje, a zawsze pilno, pilno... Tych biednych umarłych toby się radzi z domu pozbyć jednej godziny. Nas tylko dwoje, siostrzyczka Teklusia i ja.
— A wam na imię? — spytał Walek.
— Mnie proszę panicza? Karolina na chrzcie świętym, ale jak byłam mała, nieboszczka matka mnie przezwała Linką i teraz się oduczyć tego nie mogą, choć wyrosłam. Napróżno ja im mówię, że to do niczego niepodobne, jużbym wolała Karolkę, czy co! Jak chodziłam do szkółki, do sióstr miłosierdzia, to mnie dobre siostry pieszcząc nazywały też Karolką, nie tą Linką, z pozwoleniem, jak pieska.
— Ale to ładne imię?
— E! nie! odparła potrząsając główką dziewczynka, kto gdzie widział Linkę?! Ludzie się śmieją, a mnie się przypomina lin, tłusta, brzydka ryba, ja rybą być nie chcę.
Walek się uśmiechnął.
— Pan szedł tak sobie na przechadzkę? A! jaki pan szczęśliwy, że tak sobie chodzić może, a ja muszę siedzieć do nocy na jednem miejscu.
Westchnęła biedna.
— Przecież cię czasem uwolnią, moja panienko?
— Nie, nigdy! — rzekła smutnie, wpatrując się w pończochę, chyba rzadko w święto, lub niedzielę i to nie do Fary, ale tu do Reformatów, gdzie zapewne pan Bóg ten sam, ale same stare dziady.
Walek się począł śmiać, ona także.
— Co panicz tak stoi? gdyby się nie obawiał siąść na trumnie, tobym prosiła. W rogu stoi mocna dębowa. To cała historya, proszę panicza, ta dębowa trumna ogromna, już ona tu ze cztery lata odpoczywa, a nikomu się nie przygodzi. Zamówił ją był sobie rzeźnik, nieboszczyk Rafał Sumirka, nawet za nią tatkowi dał zadatek, a domagał się, żeby drzewo było doskonałe. Tymczasem gdy umarł biedny człowiek, familia takiej drogiej trumny brać nie chciała i pochowali go w sosnowej, prostej, a ta się została. I nie wiem jak długo stać będzie, bo bardzo duża, a teraz ludzie maleńcy.
I śmiała się, mówiąc to, jakby prawiła o kwiatkach; — Walek stał, słuchał i ujęty był niezmiernie poetyczną stroną tego szczebiotania wśród trumien. — Linka popatrzała na niego i westchnęła, z natury widać była szczebiotką, a długie milczenie jeszcze jej rozmowę tę czyniło milszą.
— Czy pan wiesz dla czego ja się panu uśmiechnęłam?
— Boście może znudzeni byli milcząc długo, a nie widząc nikogo.
— Ale nie, przerwało dziewczę, o! nie! tylko że mi twarz wasza, pańska chciałam powiedzieć — tak strasznie matunię przepomniała, jakbyście byli jej bratem.
Walek pobladł, ale się uśmiechał niby.
— A któż była wasza matka? spytał głosem stłumionym.
— O! proszę panicza! zaczęło dziewczę, zwracając główkę ku niemu — moja matka była bardzo poczciwego i dobrego rodu, tylko że — nieszczęśliwego. Z domu była Luzińska.
Walek drgnął, ale nie chciał nic dać poznać po sobie — milczał.
— Z tych Luzińskich co jeszcze ich uboga chata nad groblą stoi i co to — tak mówią, ja nie wiem — jeden z nich zabił kogoś w Turowie.
Młody chłopak spuścił głowę, zimno mu się zrobiło.
— Ale jak pan moją matkę przypomina!
Nie było wątpliwości, że córka stolarza, który robił trumny, była mu krewną, ta wiadomość i ostudziła go i przeraziła, ale ładne oczki dziewczęcia wabiły; a całe to położenie dziwaczne chorobliwej fantazyi dogadzało. Ta sama złotowłosa dzieweczka z całą swą wdzięczną prostotą i naiwnością, wcale by go nie zajęła, gdyby ją był spotkał w ulicy ze dzbanuszkiem wody. Tu wszystko składało się na balladę. Walkowi zdawało się, że samo przeznaczenie snuje mu do arcydzieł wątek, ale do nich wszędzie są wątki, tylko mistrzów nie ma.
Patrzał więc sparty o uszak na Linkę, która robiła pończoszkę, rada była gościowi i bawiła razem jego i siebie z wielką ochotą rozbawienia obojga.
— Ot, mówiliśmy o trumnach, dodała, skręcając główką, powiem panu jeszcze bardzo ciekawą historyę szewca. Pan go pewnie zna, nazywa się Siedlecki, a ma domek na Międzyrzeckiej ulicy. Otóż ten Siedlecki ma, mówią, bardzo złą żonę, która się strasznie boi śmierci i każdej rzeczy co ją przypomina. Temu będzie lat kilka, pokłócili się z sobą okropnie, mało do bitwy nie przyszło. Siedlecki nie wiedząc czem żonie dokuczyć, powiedział jej: — Ty mnie do grobu wprowadzisz! żebyś o tem nie zapomniała, każę trumnę sobie zrobić zawczasu i będę w niej tu spał w izbie. A nie były to żarty, przybiegł zdyszany do tatka: — Rób mi trumnę, mówi. Tatko mu perswadował na co śmierć kusić — ale nie i nie, rób mi trumnę. Musieli mu zrobić i zanieśli, nasłał sobie w niej pościel, żona z domu uciekła zrazu, potem przyszła, płakała, kłócili się, ale Siedlecki trumnę zostawił. Tak się to zapomniało, aż w rok czy półtora, przychodzi do ojca znowu. — A! żeby cię! powiada, ot toś mi dobrą zrobił trumnę, kiedy do dwóch lat niewytrzymała, toż to się spękało w niwecz i rozpadło. Tatko mu na to, że się trumny nie do spania robią, ale koniec końcem, kazał zrobić nową i ta od dwóch lat poszła na nic, teraz już śpi w trzeciej, a ojciec powiada, że mu pewnie chyba czwartą robić będzie.
Linka się śmiała, aż wianuszek z bławatków osunął się na czoło, zdjęła go, poprawiła, przejrzała się w złomku zwierciadełka, które wisiało w kątku nad trumną dębową i zaczęła śpiewać a oczkami śmiać się.
Walek choćby był chciał patrzeć na nią dłużej, czuł, że odejść potrzeba, ukłonił się jej ładnie i poszedł. Poszedł ulicą zwolna, a oglądał się coraz i ona na niego i nim drzewa zakryły drzwi dworku, uśmiechali się sobie, jak starzy dobrzy przyjaciele.
Walek powlókł się dalej, niemal zawstydzony, przypomniał hrabiankę, swą wielkość przyszłą i tę kuzynkę bosą, sam dziwił się sobie, że takie stworzonko Boże, mogło na nim uczynić wrażenie.
Rozum się sprzeciwiał, serce czuło, że obraz Linki w niem zostanie.
Luziński nawet przypomniał sobie z tego powodu, że wszyscy wielcy geniusze, począwszy od lorda Byrona, sławili się bałamuctwem, że należało do atrybucyi poety kochać się w istotach najsprzeczniejszych, a nawet najmniej miłości godnych. Linka była śliczna, młodziuchna, trochę kuzynka, szczebiotka naiwna i siedziała na trumnach.
— Wielkiego grzechu w tem nie ma, że się trochę z nią pobałamucę, ona z tego będzie bardzo szczęśliwą, a ja się ubawię!
Sumienie bardzo posłuszne, skłoniło się ukazać mu to w jak najniewinniejszem świetle, choć fantazya rozbujała, doprowadzała zawczasu całą historyę tę do najostateczniejszego kresu.
W balladzie, którą osnął na tym tekście, jasnowłosa dziewczynka topiła się w stawie, białe jej ciało wypływało wśród rozkwitłych grzybieni białych (nymphea) i ojciec siwowłosy składał je w wyciosanej, a łzami polanej trumience.
Nic okrutniejszego, wierzcie mi, nad poetę, byle mógł poemat odkopać, gotów otworzyć grób...