Dziecko salonu/Kondycja
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Kondycja |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Był ogrodnikiem, — pracował i oszczędzał.
Ożenił się ze starszą od siebie wdową, ale bezdzietną i z pieniędzmi. Złożyli fundusze do kupy i kupili ogród, który na plac zamienili. Place na Woli poszły w górę; odprzedali połowę, a na swojej wybudowali dom drewniany, kuźnię i stajnię — i żyją z dochodów od domu.
Nie łajdaczył się on, nie wałęsał, jak inni, więc jest zdrów, ma troje dzieci — i chce je uczyć, bo nauka świat człowiekowi otwiera.
Jeden pokój ja zajmuję z chłopcami, drugi — oni z Manią, — bo niedobrze jak dziewczyna z chłopakami śpi w jednej izbie: zawsze tam nigdy dziewczynie skromności nie zadużo.
— Ja szanuje naukę, — powiada, — bo dzisiaj człowiekowi trudno bez nauki na świecie. Pan Bóg mi dopomógł za moje uczciwe życie, więc dlaczego nie mam dzieciom drogi ułatwić? — Co będzie do nauki potrzeba, ja wszystko kupię; nie potrzebuje pan nic żałować. Wolę ja sam nie dożreć, a na kajety nie poskąpię; niech dużo piszą, żeby im się ręka włożyła do pisania.
Otrzymuję dach, stół, opranie i pięć rubli na miesiąc.
— Jak zobaczę, że pan uczciwie koło tego chodzi, to już sam panu postąpię. — Bo tu chodził do nich jeden nauczyciel, ale już za stary i po rusku dobrze nie umiał. A tego znowu ucznia, to nic słuchać nie chcieli. Bo z niemi trzeba ostro: niema co się manić, przepustu nie dawać.
— A pan może dawać na fortepianie? — pyta żona.
— Fortepian, to tam mniejsza, byle tylko do gimnazji zdali. Mieszka u nas na facjacie jedna kobieta, to tam jeich i uczy. Trafiał mi się tu za sto rubli zagraniczny fortepian z dwoma pedałami, ale ja wolę, żeby się na cudzym nauczyli, bo dobry fortepian psuje się od nauki.
Wicuś ma być adwokatem, bo adwokat — to tylko jeden amerykański spadek — i już ma jakie sto, albo dwieście tysięcy. Dobry i inżynier, ale to już zawsze robotnik, bo na gwizdek musi tak samo do fabryki dymać, jak i inni. Oleś jest jeszcze mały; niby ma ochotę na księdza, — i księdzu także dobrze, — niczego sobie, — ale to się jeszcze może odmienić. A Mania musi wszystko umieć, żeby się wygładzić, a potem, jak wyjdzie za mąż, — żeby jej rodzina męża palcem nie wytykała.
Są dla mnie idealnie dobrzy, starają się aż do znudzenia odgadywać każde moje życzenie. Wyniosły pan gospodarz jest aż przykro uległy; krzykliwa pani chodzi na palcach i mówi szeptem, gdy mam lekcje. Mnie i dzieciom ustąpili swe pierwsze w domu miejsce, bez szemrań, bez wahania.
Dla szczęścia dzieci!
I tak wierzą, tak głęboko wierzą, tak bez zająknięcia.
Nieznośnie kręci się w kółko młyn djabelski życia. — Żal mi ich, żal — smutnie...
Wstaję o godzinie szóstej, jak wszyscy, — choć prosili, żebym spał do dziewiątej, — bo jestem pewnie przyzwyczajony do tego. Myję się w glinianej misce, choć chcieli mi odstąpić stojącą dla ozdoby umywalnię z fajansową miską i dzbankiem. Herbatę piję wraz ze wszystkimi w kuchni, choć chcieli mi nakrywać w pokoju, bo „pewnie jestem do tego przyzwyczajony“.
Męczą mnie swą ciekawością. Skąpo udzielam wiadomości co do swej osoby.
O ósmej zaczyna się lekcja.
Dzieci są zdrowe, proste — ludzie jutra. Jest w nich jakiś niemiły zdrowy rozum i żadnej myśli bezinteresownej, żadnej wrażliwości.
Modlą się, bo stara czarownica — kościana noga — zabiera dzieci, które nie mówią pacierza. Uczą się, bo boją się paska ojcowskiego, bo mama obiecała pierogi z powidłami w niedzielę, bo Wicuś chce jeździć karetą, bo Mania imponuje na podwórku dwunastoma francuskiemi słówkami. — Podczas lekcji są tępe, bezmyślne, poza nauką — sprytne i jakoś przebiegle dojrzałe.
O dwunastej obiad.
Oni, rodzice, wypijają po kieliszku wódki przed obiadem, mnie chcieli dawać dwa kieliszki, bo w gardle zasycha od mówienia. Oni zagryzają chlebem z solą, mnie proponowali śliwki marynowane.
Nie wierzą, gdy powiadam, że czegoś nie wiem. Są podejrzliwi i nieufni; przypuszczają, że nie chcę powiedzieć: toć w szkołach wszystkiego uczą.
Nie mogą zrozumieć, dlaczego nie chcę czytać kurjerów, dlaczego mówię, że nie obchodzi mnie polityka. Kupują naprzemian, co dni parę, — raz „Polski“, a raz „Poranny“, — bo z pierwszego można się więcej dowiedzieć, a drugi za to ciekawszy.
Po obiedzie znów lekcja — do podwieczorku.
Dzieci idą na podwórze; ja gaszę lampę, siadam z papierosem przy oknie — i patrzę na czerwony kwadrat kuźni na drugiej stronie podwórza, na prężącą się miarowo postać kowala, snopy krwawych iskier, pryskających z pod młota.
Patrzę — i nie myślę.
Wchodzi mój chlebodawca i pyta:
— Co pan myśli? Czy zdadzą? — Proszę pana na herbatę. — Ale po co pan tak pociemku siedzi?
∗
∗ ∗ |
Ulicą Wolską, — wyrobnicy wracają po pracy.
Suną w cieniu, a nad niemi brunatne niebo, połatane czarnemi chmurami. Sylwetki szare znaczą się mętnie.
Ubrani w krótkie waciki, z tobołkami w rękach, brudni, spoceni, zgięci, — idą, stąpając ospale i ciężko, z łoskotem — w grubych buciskach.
Niektórzy niosą na plecach przewiązane chustką lub sznurem kawały kradzionego drzewa — na opał.
Krzyżują się pojedyńcze zdania, twarde, urywane.
Młodzi brutalnie zaczepiają przechodzące dziewczyny. Tę szturgnie, wymijając, łokciem, aż się zatoczy nad rynsztok, lub oprze o ścianę; tamtą uszczypnie, — dziewczyna krzyknie z bólu i zaklnie:
— Bodaj cię cholera...
I śmieją się sucho, gardłowo.
Obok chłopcy — wyrostki idą pochyleni, naśladując ciężki, leniwy chód dorosłych. Tylko mocniej wymachują rękami.
Groźny, ponury pochód, pod ciemnem niebem, przy majaczącym blasku podmiejskich latarni.
Boję się ich. Zrazu nie zdaję sobie sprawy z uczucia niepokoju, któremu ulegam. Jest to w zawiązku strach Eloja na widok Morloków.[1]
Idą grupami, po kilku.
W ich powolnych, upartych ruchach wyczuwam nieświadomą siebie siłę mięśni, które potrafią się kurczyć na moc stali...
Co mnie łączy z nimi?
Dać im kulturę — to zacząć od rękawiczek i zagranicznego fortepianu „z dwoma pedałami“.
Równość? — Więc kraść wolno. Wolność? — Więc można rozbijać bezkarnie żydowskie kramy.
Głupi Żeromski i głupi jego „Ludzie Bezdomni“.
Ci zgięci wyprostują karki, gdy nas już pożre nasza tinglowa kultura; oni, wypoczęci pod twardą skorupą roślinnego życia, ockną się ze snu, gdy nas pochłonie i na miał rozbije malstrom naszych wahań i pytań bez odpowiedzi!
A po nich nowi przyjdą...
Jestem rozdrażniony. Głowa mnie boli. Dnie robocze jako–tako mijają. Niedziele mnie męczą...
∗
∗ ∗ |
Poznałem nauczycielkę muzyki moich pupilów. Jest to wdowa po baletniku, czy chórzyście. Zajmuje ze swą Janką facjatę. Wielkie pudło przedpotopowego fortepianu zawala pół izby. Łóżko, stolik i dwa krzesła — to wszystko. Nawet komody, nawet ulubionego kuferka — niema; — nędza.
Omal nie pozbawiłem jej wygodnej lekcji za mieszkanie; dopłaca tylko rubla miesięcznie. Starałem się przekonać moich chlebodawców, że, jakkolwiek sam grać umiem, jednakże uczyć „na fortepianie“ nie potrafię w żaden sposób.
Janka ma sześć lat, czarne wielkie ślepia, i marzy o lalce, która zamyka oczy. Dziecina drobna, robi wrażenie kwiatu zerwanego, który musi umrzeć prędko. Drobne to i wdzięczne, i dziwnie smutne. Kiedy po heroicznych wysiłkach skończyłem marsza żałobnego, maleństwo nieruchomo patrzało na mnie.
— Ładne? — zapytałem.
Nie odpowiedziała.
Matka pochwyciła ją, posadziła na kolanach i dziwnie jakoś całowała.
„Był nastrój“.
Zapewne dziecko — miłości.
Tragedja z facjaty przy starym klekocie. — Podły ten Nowaczyński!
∗
∗ ∗ |
Pan gospodarz chciał wyrzucić lokatora. Na moje usilne prośby pozostawił go.
Jest to mieszkaniec Pułtuska, czy Pińczowa. Olśniony opowiadaniami o Warszawie, przyjechał tu z żoną i pięciorgiem dzieci, kupił za czterysta rubli sklepik od oszusta, i w dwa tygodnie osiadł na bruku. Zna się trochę na szewctwie i przyjmuje robotę od łaciarza–pryncypała.
— I ja mam serce, — bronił się mój pan, — ale jak człowiek sam twarde życie miał, to nie umie się nad każdym litować. Ja nie ździeram, nie gniotę, jak inni, ale co mi się należy, to chcę, żeby płacili. I nie można inaczej. Jeden poprosi, żeby mu ulżyć, to drugi zaraz zażąda i jeszcze będzie groził. Pan jeich nie zna. To jest czarny naród. Jemu na zabawę i na poczęstunek wystarcza, a na komorne nie. Niech pan zobaczy, jak żydzi robią. Taki bogaty żyd kupi dom. On nie chce użerać się z lokatorem, to on sobie puszcza dom w dzierżawę; dzierżawca odrazu mu za rok zgóry zapłaci. Ale i dzierżawca — bogacz, jemu się także nie chce, bo ma takich domów z dziesięć. Więc bierze administratora. Jak sam płaci dzierżawy trzy tysiące, to chce mieć trzy tysiące pięćset naprzykład, a o resztę nie stoi. A administrator jeszcze ma rządcę, i każdy na swoją stronę lokatora drze i na swoją stronę kręci. Rządca za byle co zaraz wyrzuca i naumyślnie dopieka, żeby się ciągle wyprowadzali, bo on dostaje kontraczne. Administrator żadnej reperacji nie zrobi bez tego, żeby choć połowę nie wydusił od lokatora do kieszeni. A dzierżawca znowu ciśnie i podnosi komorne. To z jednego domu żyją cztery rodziny, i elegancko żyją. A za wszystko płaci robotnik, bo to biedota, panie. A na mnie jednego żeby nie mogli zarobić? Krzywda im? — Sam wszystkiego dojrzę i o wszystkiem pamiętam. Mnie jego żal, ale sam sobie winien. Siedział w dziurze, miał swoich pięćset rubli — siedź, nie pchaj się do miasta, kiedy ciebie nie proszą, nie szukaj guza, kiedy masz pięcioro dzieci. Bo kto najwięcej ucierpi? Wiadoma rzecz: dzieci. Ale to prostota, panie, chamy — czy oni to rozumieją?
Ostatecznie, obiecał czekać jeszcze dwa tygodnie.