Dziecko salonu/Juraś nie wiedział
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Juraś nie wiedział |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Upić się, — upić się, — upić!
Gwar. Zaduch, — w trzeciorzędnej traktjerni.
Na jego żółtej czaszce bielą się kosmyki siwiejących włosów. Drżącemi palcami przetrząsa kieszenie; wyjmuje złamany papieros, — poślinił — i tocząc w palcach koniec papierosa, stara się go wtłoczyć w munsztuk. Tytoń sypie się na skłębioną brodę.
— Może pan pozwoli?
— I owszem, dziękuję panu... Ja kiedyś cygarami także częstowałem, ale teraz niema „nervu rerum“ — rozumie pan? — Bo ja jestem z powołania i talentu artysta — skrzypek, były laureat konserwatorjum warszawskiego muzycznego. Barcewicza pan zna, prawda? — Sława, — gwiazda, — gwiazda nad gwiazdami. I Michałowski także — i Noskowski także! — Ale o mnie pan nie słyszał, — co? — Bo ja, panie, — ho, ho!... O, widzi pan: zapałka? — Ścięli drzewo, narobili patyków, naleli na łeb siarki — i włożyli do pudełka. A teraz ja pocieram siarkę — o tak, — zapalam papieros — o tak — a zapałkę o ziemię, a potem do śmietnika, — bo się już łep wypalił: niema siarki, bo się już wypaliła. I na śmietnik... Ładna sztuka magiczna, — coo?
I patrzy na mnie uparcie.
— Ej, kelner! Przynieś lejek z bufetu.
Kelner nachyla się i szepcze mu coś do ucha.
— Głupi jesteś... To nie twoja chamska rzecz... Przynieś lejek, kiedy każę, — i basta... On ma znowu kłopot, że ja pana chcę naciągnąć.
— Nie, ja owszem... Ja tu nikogo nie znam... A samemu nieprzyjemnie pić... Proszę jeszcze jeden kieliszek...
— O, widzi pan: lejek... Niby nic, a właśnie w tem jest najważniejsza filozofja życia i istnienia. Tylko to trzeba widzieć, patrzeć i rozumieć... Niech pan patrzy: lejek, prawda? Tylko, że pan jest tu, na górze, — gdzie szeroko, a tam coraz głębiej i coraz bardziej wązko, — i to się nazywa — matnia... Bo matnia, proszę pana, to taki lejek w sieci, — a sieć — to życie i byt... Woda niesie rybę, — i ryba uderza łbem w sieć: gdzie rusz, to sieć, — a woda pcha i pcha... I ryba rzuca się to tu, to tam — aż znajdzie okienko — i to okienko to właśnie lejek matni. A jak już tam wpadnie, to dopłynie do końca, bo myśli, że tam jest otwór, a tam jest matnia — ha, ha, ha! — i już koniec... Ładna sztuczka magiczna, coo?
I śmieje się zamglonemi oczami pijacko, beznadziejnie.
— Ja wiem, co pan sobie myśli, ale mnie nic do tego... Ja tam o nic nie dbam, bo ja jestem filozof bytu i życia... bo ja mam swoją wolę i myśl... Pan pamięta ten figiel z zapałką?... Ja wszystko wiem i wszystko rozumiem, i ja właśnie tak rozumiem, jak potrzeba... Niech sobie Barcewicz będzie Barcewiczem, a ja jestem ja — i dosyć... Jedno tylko panu powiem: świat — to jest ludzkość, a ludzkość, — to dusza pijaka; a w duszy pijaka jest znowu świat — i tak w kółko, w kółko, w kółko... I właśnie dlatego ja jestem ja i nigdy się nie poniżę, bo mam filozofję dumy w duszy, w sercu i w wypalonej głowie — tu, o tu... Ładna sztuczka magiczna, — co?
I stukał palcem bezmyślnie w pomarszczoną, brunatną skórę łysej, wielkiej czaszki.
Coraz natarczywiej rozlega się nawoływanie gospodarza i służby, aby się rozchodzić. We drzwiach staje stójkowy. Sala pustoszeje.
— Jak pan jest literat, to pan musiał znać nieboszczyka Kośmińskiego. Szkoda go, bo to był człowiek. Pan rozumie: człowiek. Miał mnie opisać, ale... siarka się wypaliła... Bo pisać, a pisać — to nie jedno. Jeden napisze, to aż włosy stają na głowie. Taki „Żyd wieczny tułacz,“ albo „Monte Christo,“ albo największy na świecie pisarz i literat, Henryk Sienkiewicz, albo nasz wieszcz i mistrz, Adam Mickiewicz... Ja panu mogę pokazać wszystko, od podziemi aż do największych pałaców, — a potem pan dopiero weź się do pióra, — i pisz dla ludzi i dla pokoleń...
Chmury walą na niebie. Ciemno i samotnie — i mroźno, — i duszno, — i ciężko, aż tłoczy.
— Chodź pan, to się jeszcze napijemy... Jak tu zamknięte, to gdzieindziej otwarte, — i tak ze wszystkiem.
„Ej dzieweczko, dzieweczko, dziewuszko,
Twoje łono — gwiazdy dwie“.
Uszczypnął przechodzącą dziewczynę.
— Won, ty pijaku!...
— Cooo? Coś ty powiedziała?... Chodź tu, psiawiaro, słyszysz?... Chodź tu, niewolnico, kiedy męż...czy...zna ciebie woła... Rozumiesz, psiakrew, — męż...czy...zna, — ja — męż...czy...zna.
— Zostaw ją pan.
— Pan się za nią nie ujmuj... Pan myśli, że kobieta — to co? Ona wiedziała, że nie mam rubla, to mi powiada: won... Ja wiem, — ja wszystko wiem, — ho, ho!... Honor, to rubel, — miłość, to dwa ruble, a cnota i wierność, o ho, ho! — to już całe sześć złotych groszy dwadzieścia... Ja nie mówię: niech sobie będzie, jak jest, — ale to panu powiem.
Przystanął, — oparł się o latarnię ciężko, bezwładnie.
— Niech pan sobie to tylko zapamięta: że dusza ludzka może być sobie, jaka chce, — choćby robaczywa, choćby zgniła, choćby najgorsza, — byle tylko nie zaśmierdła, — bo wtedy już nic nie pomoże, — wtedy już wszystko przepadło i wszystko zginęło.
Idziemy Nowym Światem.
— O, widzi pan: przejechała dorożka na gumach i obryzgała nas błotem. I o tem już pisały i gazety, i wszystkie pisma. A jak dorożkarzowi dadzą rubla, to on jedzie. Pan rozumie: rubla? — To się z tego trzeba śmiać i płakać, — i to się nazywa Sodoma. A ja właśnie jestem ten słup soli, który na wszystko patrzy. Bo niech pan tylko patrzy.
Zatoczył ręką koło.
— Widzi pan te domy? Takich domów jest miljony i miljony. — A kto w nich mieszka? — Ludzie. — I o czem myślą? O szczęściu. — A co będzie za pięćdziesiąt lat? Domy. A co w tych domach? — Ludzie. — I o czem będą myśleli? — O szczęściu. — A co będzie za sto lat? — Domy. — I o czem w nich będą myśleli? — O szczęściu. — A co będzie za dwieście lat? — To trzeba rozumieć filozofję i życie.
Dwa szeregi latarni i dwa martwe szeregi domów z czarnemi kwadratami okien — ciągną się w dal bez końca.
— Widzi pan ten pomnik? To jest Kopernik; to jest światło, nauka i wiedza. A to jest znowu kościół i krzyż — to jest wiara. A między tem jest ulica; — cooo? — Ja jestem szczery katolik. Ładna sztuczka magiczna, — prawda?
Przeżegnał się, pochylił głowę, zgarbił i szedł bezwładnym, automatycznym krokiem.
— A to jest znów uniwersytet: to są akademicy i studenci, — to są doktorzy i inżynierowie. — A to są znowu pałace i arystokracja. A to znowu — Bristol, — to jest technika i przemysł. Ja panu wszystko mogę wytłumaczyć, tylko niech pan patrzy i słucha.
Przystanął.
— A oto pomnik rodaków dla Adama, który był twórcą; to jest serce i poezja, i szczyt na wyżynach — najwyższy szczyt.
I stał tak z odkrytą głową, zgarbiony, pokorny, w łachmanach, a ciężkie krople deszczu, spadając na woskową czaszkę pijaka, lśniły w gnuśnem świetle latarni ulicznej.
— A to jest znowu „res miser,“ co znaczy: „kochaj bliźniego.“ Pan mnie powinien zrozumieć.
Śmieje się przykrym, nieprzytomnym śmiechem.
— A to jest Stare Miasto: to jest rozpusta, nędza i ciemnota. A my tutaj zaraz: tu otwarte. Ja panu mówię, że otwarte.
Zadzwonił do bramy domu.
Czarna sień. Drzwi nizkie.
Izba brudna. Przy stole siedzi ośmiu mężczyzn różnego wieku. Izba tonie w kłębach gryzącego dymu.
— Oto dno pieczary: Tu pan ujrzysz upadek i nędzę moralną — i zrozumiesz pan prawdziwą fiilozofję.
— Artysta, nie małpuj no! Postaw co lepiej. Te, fater: dziesięć białych. Góral[1] płaci. Pan nietutejszy?
— Ja? A tak: nietutejszy, — zupełnie nietutejszy. Ja, widzicie panowie, — ja nie wiem, jak to powiedzieć, to jest ja nie wiem, czy mnie panowie zrozumiecie?
— Co nie mamy zrozumieć: my wszystko rozumiemy.
W twarzy jego przebiegłość i złośliwość.
— Ja, widzicie panowie, to jest mój ojciec — jest, proszę was, bogaty: ma fabrykę mydeł i perfum.
— I pewnie skąpy? Git! Zaraz możemy ubić interes... Panu pewnie potrzebne pieniądze — co? Możemy iść do żyda; podpisze pan rewers, i będą pieniądze... No, pijemy... Artysta, — co tam nowego w świecie? te, — Barcewicz — śpisz? kiedy dasz koncert w Filharmonji?
„Artysta“ wyjął z kieszeni starą gazetę zniszczoną i potłuszczoną, wyjął z niej wyblakłą fotografję i podał mi w milczeniu.
Fotografja przedstawia chłopczynę; chłopiec trzyma w ręce skrzypce. Taka sobie pogodna, bez troski postać dziecka.
— To pana syn?
Potrząsnął głową przecząco. Wziął mi z rąk fotografję, położył ją ostrożnie na pomarszczonej dłoni i patrzał długo.
— Nie, to nie mój syn. — Nie, nie — nie syn. — Ten mały Juraś to ja, — to ja sam. — Tak, tak. — Inny ja teraz, — co?
I mówił czule, pieszczotliwie, szarpiąco:
— Mój mały Juraś, mój maleńki, — moja biedota mała. — Juraś nic nie wie... Juraś nic nie rozumie... Biedne dzidzi nic nie wiedziało. — Juraś nie wiedział, ale ja teraz wszystko już wiem — całą filozofję wiem. — Psiakrew — życie!
Zasłonił ręką czoło, a po zmarszczonych palcach toczyły się łzy. — Drżał — łkał.
— Co on za jeden? — zapytałem z trwogą.
— Takich nie sieją... mało się to tego tłucze po naszych czyśćcach?
— Ale on płacze?
— A pan myśli, że to on płacze: to wódka płacze... Pętak Barcewicz — mazgaj... Tu wymani, tam przepije — i git!... Te, artysta, sztyl... No, a jak będzie z naszym interesem?
— Z jakim?
— No, z temi pieniędzmi.
— Nie chcę.
— Ojca się pan boi?... ja zaraz poznałem, że pan nieoblatany jeszcze, ale artysta pana wykształci: on umie filozofję.
Straszno mi było pośród tych ludzi — morloków.
— To może już jutro?
— Po co jutro? Żyd do interesu wylizie z pod dziewiątej pierzyny... No więc?
— Nie chcę! — powiedziałem ostatnim wysiłkiem woli.
— To nie... Pan myśli może, że my się odrazu na panu zbogacimy?... Nam pieniędzy nie brak... Jak niema, to będą... Pan tu przyjdzie jeszcze do nas... Płaci pan, bo jak nie, to nie trzeba: nam i tak skredytują!
Zapłaciłem i uciekłem.
Między dniem wczorajszym a dzisiejszym upłynęło tyle czasu.
Szedłem z zamkniętemi oczami, po pięć, po dziesięć, piętnaście kroków. To tak wygodnie: nie myśli się o niczem więcej, tylko żeby łbem nie wyrznąć o latarnię.
Uderzyłem pięścią w drzwi.
— Co za bydlę? — rozległ się głos Janka.
— To ja! Otwórz.
— Ach to ty?... Nie mogę... Zaczekaj.
— Niech pan nie wpuszcza, — usłyszałem głos dziewczyny.
W uchylonych drzwiach ciemnego pokoju stanął Janek w negliżu.
— Idź do Rozkraczajły... Jest tu list do ciebie. Wstawiony jesteś?... Nie wiedziałem, gdzieś się podział... Poczekaj: zaraz ci dam.
List od matki. — Prawda: ja mam przecież matkę.
Litwin ucieszył się: on się zawsze z wszystkiego cieszy.
— Wyście znużeni, więc połóżcie się na łóżku, a ja sobie na kanapie.
— Nie chcę: śpijcie w łóżku.
— Kiedy, widzicie, ja nawet wolę.
— Nie chcę — rozumiecie? Nie męczcie mnie... Nie męczcie mnie, bo oknem wyskoczę... Połóżcie się i śpijcie.
Usłuchał.
Siadłem na kanapie, przysunąłem świecę.
„Drogi synku! Wierz mi, że źle robisz. Nie chcę ci robić wyrzutów, bo nie wiem, o czem mówiłeś wtedy z ojcem. Ale żebyś ty wiedział, co się u nas dzieje, tobyś się zlitował nad nami. Bo ty nie możesz wiedzieć, co to jest uczucie rodziców do dzieci“.
I dwudziestopięciorublowy papierek.
Zgasiłem świecę.
— Słuchajcie: ja mam dwie poduszki. Nie gniewajcie się: ja was tak lubię.
— To się ożeńcie i będziecie mieli uczucie rodziców do dzieci.
— Dać wam jedną poduszkę?
Odwrócił się do ściany i westchnął.
W głowie huczy, bije w skronie.
„Co będzie za sto lat? — Domy. — A w tych domach? — Ludzie. — Co to jest szczęście? — Co to jest śmierć? — Co to jest życie?“
I znów:
— Po co?
„Biedny Juraś... Juraś nie wiedział, ale ja wszystko — wszystko wiem“.
Podałem nowe ogłoszenie:
„Korepetytor skromnych wymagań poszukuje kondycji; przyjmie wszelkie warunki.“
I otrzymałem ofertę:
„Czytałem, że pan szuka mniejsca więc może pan pofateguje się do mnie, bo ja potrzebuje do dzieci akurat skromnych wymagań.“
Pod nazwiskiem i adresem grubemi literami dopisano:
Właściciel domu.