Dziennik podróży do Tatrów/Droga do Nowegotargu/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik podróży do Tatrów |
Wydawca | B. M. Wolff |
Data wyd. | 1853 |
Druk | C. Wienhoeber |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Puszczam się nakoniec ku Tatrom. Za dni dwa ujrzę je z bliska, będę już jakby między niemi. Wielka to dla mnie radość!
Pożegnanie w Mikołajowicach było długie, wyjechaliśmy późno; nadto ciągły deszcz pada, drogi rozmokły; niedaleko dziś zajedziemy. Ale trzeba raz wyjechać, — wyjeżdżamy. Przebywamy Wojnicz, okrążamy Panieńską górę, przewoziémy się u jéj stóp przez Dunajec, pomijamy wieś Janowice, jesteśmy w Lusławicach. Tu zatrzymam przynajmniéj uwagę.
Lusławice, wioska dziś niewielka, miała być znaczną osadą przed laty. Święcki w opisie starożytnéj Polski powiada, że miejsce to było jakiś czas stolicą Aryanów i liczyło do trzystu rodzin Aryańskich. Aryanie mieli tu swoje szkoły i drukarnią. W Lusławicach umarł i pogrzebiony jest sławny Socyn, twórca sekty Socynianów. Dotąd lud miejscowy pokazuje wysoką jego mogiłę, porosłą dzisiaj ogromnemi drzewami.
Zmierzchało się już kiedyśmy opuszczali Lusławice i znaleźli się w Zakliczynie, który dotyka prawie Lusławic. Niepędzeni niczém a moczeni dészczem, umyśliliśmy przenocować w Zakliczynie, zrobiwszy dzisiaj dwie lekkie mile drogi.
Zakliczyn jest podobno miasteczkiem. To pewna że pełny błota niepospolicie głębokiego, przynajmniéj dzisiaj. Niemożna mu tego mieć za złe, bo leży na niskiéj płaszczyznie i roszony jest mnóstwem strumyków czy rynsztoków — niewiém dobrze. Słynie także szewstwem, mniéj jak dawniéj ale zawsze słynie: było ono główném zatrudnieniem, jak i dziś jest, mieszkańców Zakliczyna; tylko że dawniéj była większa ludność. Powiadają że w owych czasach, Zakliczyn zaopatrywał skórami i obówiem najdalsze strony Galicyi. Główne jarmarki tutejszych szewców były w Brzesku, do którego ztąd przez góry za Dunajcem przeprawiać się trzeba: pośpiech z jakim zdążali do owego miasteczka leżącego ztąd o mil cztéry, miał zrodzić przysłowie: spieszy się jak szewc z Zakliczyna. Upodobanie w tém rzemiośle zachowuje się dotąd między mieszkańcami Zakliczyna: według niektórych ma tu być do 400 rodzin trudniących się szewstwem, ale sądzę że ta liczba jest przesadzona, zważając obszerność Zakliczyna.
Okolica jego niczém się nie odznacza. Dopiéro przeciwny brzeg Dunajca daje mu piękny widok wyniosłém swojém położeniem, a nadewszystko gruzami po sławnym Zamku Melsztyńskim. Śród deszczu i zmiérzchu zajrzałem go dzisiaj z naszéj drogi.
Dzień pogodny i wcale ładny. Ale nim rozpocznę dalszy opis drogi naszéj prostéj, powiém słów kilka z powodu wsi Bruśnika, gdzieśmy dziś na chwil kilka zboczyli. Leży on o trzy mile na wschód Lusławic. Oto jest co mi jego właściciel opowiadał: zapisuję tę powieść dla jéj związku z dziejami Aryanów.
Na polach Bruśnika znajduje się pieczara znacznéj długości. Służyła ona Aryanom, podczas ich prześladowania w Polsce, do tajemnych schadzek. Wchód jéj zawalony dziś kamieniami, ale przed laty kilkunastą można było jeszcze zwiedzać jéj wnętrze. Ma ono być starannie urządzone sztuką ludzką; schody były wygodne i nienaruszone. Dziś mniemanie ludu złożyło w niéj niezmierne skarby, których czarci strzegą. Na dowód że tak jest, przywodzą powieść o kulawym ślósarzu z Bruśnika, który niedawno umarł. Dowiedział się on, niewiadomo jakim sposobem, że czarci w pewne święta rozchodzą się na jutrznie i zostawiają pieczarę bez żadnéj straży. Korzystając z tego a pragnąc pieniędzy, udał się do pieczary w porze przyjaznéj, znalazł w saméj rzeczy jak żądał, nabrał pieniędzy ile mu się podobało, i szczęśliwie wrócił do domu. Ta wyprawa zachęciła do drugiéj i więcéj. Zawsze mu się udawało. Raz, chciwszy nad zwyczaj, zabawił się rabunkiem dłużéj niż wypadało, w tém czarci nadbiegają i łapią go na gorącym uczynku: nie dał się schwytać to prawda, uśpieszył wymknąć się za drzwi, ale kiedy dla większego bespieczeństwa chciał je zamknąć za sobą, zatrzasł z takim pośpiechem że mu piętę ucięły; od czego do śmierci już chromał.
Teraz wracam do naszéj podróży.
Od Zakliczyna po pod klasztór Bernardynów, zwraca się droga na wieś Paleśnicę, między wysokie wzgórza. Ta część drogi nie jest przyjemna. Głęboki wąwóz, koryto potoku Paleśnicy, które trzeba kilkadziesiąt razy przekroczyć, wzgórza po obu stronach jednotonne i niebujnym lasem porosłe, wieś Paleśnica długa, nieporządna, oto są przedmioty całomilowéj podróży. Ale jest to droga jak każda wiodąca do miejsc błogosławionych. Zaledwo bowiem opuści się Paleśnica, wnet wjeżdżasz na szeroki, bity gościniec pomiędzy pięknym jadłowym lasem. Nie zdejmuje on z ciebie trudów od razu, bo idzie przykro i długo pod górę, ale za to wyprowadza cię na szczyt Posadowéj, skąd ci okazuje na ogromnéj przestrzeni, najwdzięczniejszy kraj, i wygodnym szlakiem spuszcza się ku niemu.
Tu się już zaczynają położenia nacechowane urokiem, który górom tylko jest właściwy. Rozległe lasy z drzew wszelkiego rodzaju, pomiędzy niemi przeglądające gdzie niegdzie skały; wzgórza, tu położyste i jakby splecione jedne z drugiemi, tam wznoszące się pojedynczo i stromo jak piramidy, towarzyszą podróżnemu aż na równie, gdzie go znowu wita Dunajec pożegnany przy Melsztynie. Ulubione to dziecię Tatrów już nieprędko spuści nas z oka.
Wkrótce mijamy miasteczko Zbyszyce. Jeszcze para przykrych długich gór i oto widziemy się nad rozległą, śliczną doliną Sandecką. Trzy rzeki ją przeplata: Dunajec, Poprad i Kamienica. Pośrodku doliny, osadzony w zbiegu tych rzek, Nowy-Sącz, błyszczy niemi jak wieniec rozpuszczonemi wstęgami... Chciałbym opisać tę dolinę — ale w téj chwili jest to nad moje siły.
Niepodobna wyliczyć wiosek co ją zaludniają; niepodobna ująć w wyrazy uroczego, tysiąc-kształtnego poplecienia dolin, gór, lasów, które składają czarodziejski jéj okręg. Od południa mianowicie wzgórza utworzyły majestatyczną budowę. Rosną one stopniami do kilku piąter, a każde krocie stóp liczy; a każde piątro, a każdy parów, zdaje się wabić do siebie: «macie tu drabinę z pól, z lasów, macie tu niskie, tajemne uliczki; temi uliczkami, po téj drabinie, do nich, do Tatrów!» — One tak wzywają, a Tatry szczyt ich szczytów, zasłaniają się chmurami i odsłaniają, jak owe w dawnych wiekach czarodziejki, igrające ze swojemi kochankami. Pod takim urokiem przebiegłem dolinę i doścignąłem Nowego-Sącza.
To miasto, stolica dzisiaj obwodu tegoż nazwiska, leży na wysokim brzegu Dunajca, oblane z drugiéj strony Kamienicą. Dawniéj otoczone było murem i okopem, których ślady dotąd jeszcze trwają. Zamek od Szwedów nadburzony, wali się częściami w podrywający jego posadę Dunajec. Nowy Sącz można liczyć jeżeli nie do największych, to do najporządniejszych miast w Galicyi.
O milę od niego leży Stary-Sącz, starém miastem tu zwany. Droga między niemi równa i wyborna. Na ścianach Lazaretu wojskowego który stoi blisko Popradu, oznaczono wysokość do jakiéj pamiętna powódź 1813 roku, zalewała tę dolinę.
Stare miasto słynie Klasztorem Panien Franciszkanek, założonym od żony Bolesława Wstydliwego, Świętéj Kunegundy, gdzie też Księżna ta przepędziła ostatnie lata swojego życia i umarła. Zakonnice chowają dotąd jéj zasłonę i obraz przed którym się modlić zwykła była. Wczasie odpustów rozdają nabożnym po kawałku z téj zasłony, ale skutkiem cudu nigdy zasłony nie ubywa; obraz ma tę własność, że odzież otarta oń, niszczy choroby i zabespiecza od nich.
Między ludem tutejszym przechowuje się piękna powieść o Kasperku. Kasperek był jednym z mieszczan i kupców Starego Sącza. Pewnego razu kupił on na Węgrach wino, ale Węgier przez omyłkę między beczkami wina, wydał mu beczkę z pieniędzmi. Poznawszy omyłkę, żądał od Kasperka zwrotu téj beczki, Kasperek się zaparł: Węgier zrobił mu proces i pociągnął do przysięgi. Kasperek przysiągł tą rotą: jeżeli nie mówię prawdy, niech mię nie przyjmie po śmierci ani ogień, ani woda, ani ziemia, ani piekło, ani niebo. Wkrótce umarł, ale nie było sposobu go pochować: zakopany w ziemię, nazajutrz leżał na wierzchu; wrzucany w ogień, nie gorzał; zatopiony, wypływał na brzeg; a zarazem włóczył się przez całe noce na białym koniu po ulicach miasta: nikomu nic złego nie robił, był nawet tak powolny że przez okno zaziérał kiedy go zawołano po imieniu, tylko wiecznie milczał. Dopiéro pewnéj czarownicy udało się go zwabić i zaspokoić pogrzebem nowego rodzaju, oto powiesiła go na włosku; w téj więc postawie usechłszy i w proch się rozsypawszy, zakończył swoją nocną jazdę.
Przez dobrą jeszcze milę, jedzie się ze Starego Sącza doliną Sandecką, pomiędzy osadami niemieckiemi, po drodze wygodnéj; tam dopiéro przeprawa przez Dunajec rozdziela z żyznemi Sandeckiemi polami i widokami równin, a wieś Jazowsko jest już jednym z punktów téj linji, która oddziela siedziby właściwych górali od mieszkańców płaszczyzn; mieszkańcy téż z za Jazowska zowią cały kraj aż po tę linję, Polską. I w rzeczy saméj od Jazowska wszystko się zmienia: inna postać ziemi, inny lud pod wszelkim względem. Dolina zwęża się w kręty, ciasny wąwóz, wzgórza coraz wyższe i przykrzejsze; bukowe lasy przemagają: owies najgłówniejszym przedmiotem rolnictwa; ów Dunajec jasny, poważny dotąd zaczyna się pienić, szumieć po dnie płytkiém i kamienistém, jest ciągłym wodospadem, tém bystrzejszym, im bardziéj zbliżamy się ku jego początkowi; ogromne krągłe kamienie, które coroczna powódź nanosi i wyrzuca, zalegają jego brzegi.
Droga téż nie bardzo wygodna, jakkolwiek nie szczędzą starań około dobrego jéj utrzymania: od samego Jazowska idzie ona wciąż nad Dunajcem, to zbiegając ku niemu, to pnąc się wyżéj i coraz wyżéj, wzdłuż prostopadłych prawie uboczy, które w języku góralskim zowią się obłazy. W Łącku jeszcze raz podróżny odpoczywa na miłym ustępie obszernéj dosyć równiny, ale tam przygotować się potrzeba do trzechmilowéj podróży po górach i głębiach na przemian; przeprawę tę, możnaby porównać z kołysaniem się okrętu na wzburzoném morzu. Mimo to miłośnik przyrody niemoże tu doznać nudów i mimowolnie zapomina przykrości niewygodnéj jazdy. Wieczny szum Dunajca bielącego się pianami w zielonawém korycie, podniebne z każdéj strony wzgórza, rozpuszczające aż do stóp samych płaszcze z lasów po największéj części brzozowych i bukowych; przepaściste ich szpary, zkąd biją głośne potoki, nagie ogromy głazów wychylające się z zieleni polan i borów, albo siedzące tuż przy drodze z pochylonemi nad nią głowami; siedziby goralów, to długim rzędem pilnujące rodzinnéj wody, to pojedyńczo ukryte i ledwo dojrzane w gęstym lesie, pod wytoczoną górą, na swojéj dolinie, przy swoim potoczku, wiążą się co krok, co skręt drogi, dla urozmaicenia widoku podróżnego.
Przydajmy przewiew górskiego powietrza, rozproszone do koła trzody, donośne ich dzwonki, śpiewy i flety pasterskie, górala snującego się lekko po miejscach ledwo przystępnych i dojrzanych, w jego kuséj guni, w kapelusiku okrągłym, ozdobionym świeżą gałązką: a doznane w rażenie będzie snem przepowiednim uczuć, które niebawnie w całéj zupełności się rozwiną. W takiéj okolicy leżą Kamienica, Ochotnica i Tylmanowa, zamieszkane przez górali zwących się białymi, dla różnicy od górali czarnych, którzy się gnieżdżą w głębszych już górach.
Dzień pogodny dogrzewał, ale między górami przeciągał wiatr ostry; śniegi nocne leżały na wznioślejszych szczytach; dolna połowa zieleniła się trawą i pękającémi drzewy, wyższą rumieniły półożywające buki; nagle ukazało się Krościenko. — Mała dolinka, jak żeby góry tyle tylko się rozstąpiły, aby zrobić miejsce téj osadzie, rozwija się przed nią. Olbrzymie Pieniny ze skał poprzerastałych lasami, nagle się podniosły, a ściśnione domy Krościenka i kościołek jego o czarnym dachu, przyparte do podnóża Pienin, wydawały się, jak dzieło malarskiego pęzla, na zieloném tle lasów. Dunajec wychodzi tu od południa i oblewa zachodnią stronę Pienin i Krościenka. Pasmo nagich wzgórzów po tamtéj stronie Dunajca, obfituje w kwaśne mineralne źródła. Szczawnice, o milę stąd odległe zdawna już słyną; źródło wody Krościanskiéj zaczyna być dopiéro uczęszczane. Do przeciwnéj strony Pienin przytyka granica Węgierska, łożem Dunajca odkréślona.
Pieniny są najwyższe w paśmie przedgórném Tatrów; ozdabia je nadto urok spomnień dziejowych. Na ich to warownym szczycie wznosił się ów zamek, w gruzy dzisiaj zamieniony, gdzie Bolesław Wstydliwy z Kunegundą znaleźli schronienie przed Tatarami. W ich skałach pokazują dotąd pieczary, długie do 200 stóp, które miały należéć do zamku, i stanowić część podziemnéj jego wycieczki.
Z Krościenka skręca się droga na zachód: do Czorsztyna tylko mila, a Czorsztyn strzeże wstępu do Nowotarskiéj doliny.
Kto zbliżał się do miejsc, do istot najmilszych sobie, ten pojmie mój słodki niepokój, moją radość, że niebawnie ujrzę główny cel mojéj podróży, owe Tatry!... ale co nieprzyjemności przytém: droga jak na przekor najgorsza w świecie, w połowie kamieniste koryto potoku zupełnie jak przez Poleśnicę, drugie pół wciąż pod górę — nie wytrzymałem, zdrzymnąłem się. Zbudziło mię trącenie towarzysza podróży: podnoszę rozdrzymane oczy, zwracam je za jego palcem, «otóż i Tatry!» rzekł. — Tatry! zawołałem, w dziecinném uniesieniu, w zdumieniu, w radości, Bóg wie w jakich uczuciach. Byłem już na wysokości zamku Czorsztyńskiego, i w rzeczy saméj miałem Tatry przed sobą w całéj ich okazałości. Chociaż między mną a niemi, leżał rzadki las świerkowy, ujrzałem je przecię wyraźnie, i nigdy nie zapomnę tego pierwszego ich zjawienia się, nigdy już może późniéj nie widziałem ich takiemi: zgasło też przy tém wrażeniu wszystko co doświadczałem na ich widok z miejsc oddaleńszych. Rażąca białość śniegu, pokratowana w rozliczne wzory ciemnemi pręgami opok, pokrywała cały ten ogrom; nadzachodnie słońce cieniowało blado-rumianém światłem... nie śmiem kończyć obrazu... Gdybym powiedział, że Tatry objawiły mi się w olbrzymiém, nieobejrzaném widzeniu za obłokiem bengalskiego ognia, żem zajrzał w zwierciadło najczystszego nieba, i to jeszcze byłoby niedostateczne: tak uroczy był błękit odziewający Tatry, taki był ich widok przez siatkę świerkowego lasu. I niecały jeszcze ogrom widziałem; znaczną jego część zasłaniały leżące na drodze wzroku węgierskie przedgórza.
Powóz témczasem szybko się toczył, las gęstniał, droga spuszczała się w dolinę; mój widok zakrył się górami bliższemi, przeminął jak sen, ale wiem, że go odzyskam w dolinie, pragnę jak najrychléj znaleźć się w dolinie. Témczasem droga okrąża, niby z uszanowaniem, szczyt uwieńczony gruzami Czorsztyna, zbiega nad Dunajec, skręca się przy Dunajcu na zachód. Jestem wreszcie na dolinie Nowotarskiéj. Tatrów jeszcze nie widać; zasłania je szereg skał, które jak mur samorodny podnoszą się na przeciwnym brzegu Dunajca: przegroda urocza, ale w téj chwili nieznośna dla mnie. Pragnę ją przeminąć, przemijam nakoniec, ale w téjże chwili chmury białe, olbrzymie przewalają się z wyższej Tatrów części, zapuszczają jakby zasłonę na cały ich ogrom, a mnie odejmują nawet nadzieję odzyskania go dzisiaj. Cóż robić?...
Szybko przebyliśmy Maniową, Charklową, wsie leżące na naszéj drodze, i w godzinę stanęliśmy w Łopusznéj, przed domem dziedzica téj wsi, a towarzysza mego w téj podróży.