Dziennik podróży do Tatrów/Tarnowskie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TARNOWSKIE.

WIEŚ MIKOŁAJOWICE.
4 Kwietnia 1832.

Od pięciu miesięcy przebywam w kraju do którego z dzieciństwa tęskniłem. Trzy lata temu przeleciałem go Eilwagenem; nie spodziewałem się wtedy że za lat trzy będę tu jak w domu. Myślę nieraz o tych dziwnych kolejach losu!... Bądź co bądź, dziękuję losowi że mię tu rzucił. Nie! nie losowi — Bogu dziękuję. Los człowieka jest dziełem człowieka, jest koleją w którą człowiek wchodzi własną wolą, jest skutkiem jego woli mniéj lub więcéj dalszym, niekiedy bardzo dalekim, ale zawsze skutkiem, jest fatalizmem a wtedy Bóg tylko miłosierny łagodzi go, zamienia zły na dobry. Znajduję się w tym przypadku i dla tego dziękuję Bogu. Od kilku miesięcy jestem jak w porcie przed burzą straszliwą, co tam na wysokości świata szaleje. Port niewielki, niezupełnie bespieczny, ale przynajmniéj do pewnego czasu bespieczny; mogę odetchnąć, wypocząć, nabrać sił nowych na przypadek nowéj burzy. Tak mi się wydaje ta wioska, ten domek, gdzie od jakiegoś czasu przebywam. Miło mi zatrzymywać moję myśl na nich.
Kraj ten jest bardzo zajmujący wszechstronnie, jak w ogólności cała ziemia osiadła ludem Krakowskim. Nadto, wiążą mię z nim spomnienia z moich lat najmłodszych. Już w dzieciństwie znałem, kochałem ludzi z téj okolicy, oddzielony od niéj stu milami. Tarnów, był dla mnie jakby sąsiedniém miasteczkiem; pragnąłem go widziéć, miałem pewność że zobaczę. Byłoż-to przeczucie? byłoż-to ostrzeżenie? byłoż-to powolne, odległe oswajanie z powietrzem, którém kiedyś trzeba będzie oddychać, z życiem śród którego kiedyś trzeba będzie żyć?... To pewna, że chociaż po raz piérwszy w tym kraju, nie znalazłem się obcym, i coraz mniéj się czuję. Widzę miejsca których obraz rysował się już od dawna w myśli — ze słyszenia; słyszę mowę zasłyszaną już kiedyś, spotykam ludzi kiedyś zajrzanych, serca kiedyś zaczute. Otoż co mi wiele upięknia i umila mój dzisiejszy pobyt, bo pozór niema nic takiego coby nadzwyczajnie porywało.
Wieś sama, Mikołajowice, jest niewielka i podobna do wszystkich wsi tutejszych, których niemożna postawić za wzór czystości, porządku, a tém mniéj okazałości. Leży niedaleko Dunajca, nad starém jego korytem, śród płaszczyzn ogromnych i zrównanych pod strychulec. Chaty rozrzucone w nieładzie fantastycznym, każda patrzy w inną stroną, jak żeby dąsała się na swoje sąsiadki. Takim chatkom ulic nie potrzeba, dla tego też niéma ich tutaj. Za to snuje się między niemi droga, dosyć sucha w lecie, oprócz kilku kałuż, które ją przecinają, niby strumyki. Liczne wierzby ocieniają wioskę, tu uszykowane szeregami, tam zwinięte w gaik, ale co roku szpecone podkrzesywaniem, na potrzeby gospodarskie; co się tyczy wierzchołka, tym mało która popysznić się może. Nie zbywa jednak na sadach, i tu dopiéro są drzewa wielkie i ładne; owe-to sady osłaniają niepowabną srogość wioski, ich-to troskliwości macierzyńskiéj winna wieś że patrzącemu z zewnątrz przedstawia śród płaszczyzny nagiéj w tém miejscu, przedmiot dosyć przyjemny dla oka.
Okolica nie jest ani nieładna, ani martwa. Widok na wzgórza z jednéj strony, na lasy ogromne z drugiéj, jest i zajmujący i rozmaity. Wsie dokoła nie obszerne, ale liczne i gęste. Miasteczko Wojnicz leży o półgodziny drogi od Mikołajowic. Jeszcze bliżéj przechodzi wielki gościniec z Tarnowa do Podgórza Krakowskiego, najdłuższy i najgłówniejszy w Galicyi. Ruch jego niemały ożywia tę okolicę. Dla przechadzki mam brzeg Dunajca; dla przechadzki i oka wyniosłe wzgórza na drugim jego brzegu, a jeszcze daléj na prawo i wyższą od tych wzgórzów mam górę, która się zowie Panieńską. Nasycony widokami wiejskiemi, ile razy zapotrzebuję powietrza i życia miejskiego, mam Tarnów o lekkie półtory mili.
Wszakże wolę niż to wszystko domek w którym dziś mieszkam. Ustronny, niewielki, niepozorny, po prostu wielka chata, najpiérwsza we wsi i razem najporządniejsza; drewniana, pobielona, pokryta snopkami, nie zawstydza innych mieszkań wiejskich. Tylna strona domu kupi w sobie cały nieporządek domowego gospodarstwa: tam kurniki, chlewki, obory i wszystka ich nieczystość zlewająca się w jeziorku zwane gnojanką, a które w tym kraju jest koniecznem utile dulci każdéj zagrody. Gumno graniczy z ogrodem, który osłania prawy bok domu a jest zarazem warzywnym i owocowym — na jego murawie, pod jego drzewami i ja już nieraz odpoczywałem. Pod oknami przedniemi ogródek kwietny uzbrojony sztachetkami — są już tam róże i mojego sadzenia. Ta czelna strona domu ma dwoje drzwi, dwa wchody — bo dom przedzielony jest izbą kuchenną na dwie dziedziny; w jednéj mieści się sama moja opiekunka, właścicielka wsi, Pani T... ze swoją żeńską rodziną, na drugiéj panuje syn jéj młodszy a mój towarzysz i przyjaciel; tu jest i mój przybytek. Są to trzy pokoiki tak niedawno przybudowane, że ściany wewnętrzne nie są nawet jeszcze pobielone, niejako umyślnie dla gości rychłych a niespodziewanych, mimo to wcale porządne i wesołe: drzewo ścian tak gładko obrobione że nierazi nagością; szczeliny mchem zatkane, a co brakuje w ozdobności to dopełnia świéżość budowy, jak u człowieka młodość pokrywa nieraz brak urody. Z resztą... dla mnie to konieczne: często obiegam te ściany spojrzeniem i widzę w nich nic więcéj dla mnie, tylko rodzaj szałasu podróżnego, wystawionego naprędce i na krótko.
I dla czegoż to piszę? dla czego chcę zachować pamięć tych drobiazgów? Niema-ż w tém własnéj miłości? Nie! jest miłość, ale przez wdzięczność i dla tych miejsc i dla ich właścicielki. Ona swoim duchem wszystko tu ożywia, dobrocią umila, własną wartością podnosi. Ilem jéj winien i w jaki sposób? to się nie da wypowiedziéć. A choćbym i wypowiedział, innym byłoby to obojętne, a ona zapewne czytać tego nie będzie.
Pani T... jest już matką dwóch synów i pięciu córek, a babką kilkorga wnucząt. Nadźwigała się więc niemało krzyżów tego życia i niemało lat cięży na niéj; mimo to, czerstwa i silna, ciałem i umysłem. Sama dotąd zawiaduje majątkiem, i daje sobie radę w trudnych wypadkach. Ale jest to jedna z mniejszych jéj zalet; co zmusza czcić ją i kochać, to przymioty kobiéty i matki. Mało znam kobiet, któreby połączyły w tym stopniu tyle dobroci, łagodności, słodyczy charakteru, z energią poświęcenia gdzie tego potrzeba; tyle miłości rodzinnego kółka z miłością dalszych; tyle swobody, żywości, wosołości z wiekiem lat tylu; któreby nakoniec przy tak szczupłych środkach umiały robić tyle dobrego i tak ochoczo. Dopełniają matkę jéj dzieci. Cztery córki mieszkające z nią, są podobne jéj sercem i godne jéj. Co do mnie osobiście, jak matka ich zastępuje mi moją matkę, tak one za siostry mi służą; kocham je też jak moje siostry; a całą rodzinę, cały dom, jak własną rodzinę, jak dom własny.





ZAMIAR PODRÓŻY DO TATRÓW.
8 Kwietnia 1832.

Jedna z korzyści mojego położenia obecnego jest ta, że będę miał sposobność zwiedzić Tatry. Starszy syn Pani T... mieszka pod Nowymtargiem, bardzo blisko Tatrów. Dobry dla mnie, jak matka jego, ofiaruje mi ze swojéj strony wszelkie ułatwienia do téj podróży. W tych dniach ma tu przybyć i zabrać mnie z sobą. Jestem temu bardzo rad; niczego dziś bardziéj nie pragnę. Dotychczas niémam wyobrażenia o górach; co o nich słyszę zaostrza tylko ciekawość, ale jéj nie zaspakaja. Widzę czasem Tatry z miejsc wyższych téj okolicy, ale je widziéć o mil kilkanaście, słyszéć o nich choćby najdokładniejszą powieść, nie jest to samo co postawić własną nogę śród nich, zajrzéć im oko w oko. Jeszcze w dzieciństwie nasłuchałem się o nich tyle od mojego Ojca!
Dziwny pociąg rwał mię zawsze ku górom, ku życiu w górach. W mojéj szkolnéj młodości niebyło nic dla mnie przyjemniejszego, nic pożądańszego, jak śród stepów ukraińskich napotkać lada skałę, drapać się po niéj, przesiadywać na niéj po całych godzinach, marzyć wielką część nocy marzeniem goralskiém. Nigdy nie zapomnę skalistych brzegów Tykicza; nigdy nie zapomnę jaskiń Zofijówki! Były mi one jakby szkołą goralskiego życia; tam zaprawiałem do gór i głowę i odwagę; tam myślą wtajemniczałem się w świat rzeczywiście górski. Były to mniéj niż Pigmeje obok Tatrów, a ja śród nich czułem się już innym. Nic tak nie wyzwalało, nie podnosiło mojéj wyobraźni, jak choćby tylko myślenie o górach. Z niecierpliwością czekam dnia który mię skieruje ku Tatrom.





TARNÓW — WOJNICZ I OKOLICA.
10 Kwietnia 1832.

Lada dzień opuszczę Tarnowskie i zapewne na długo; nie spodziewam się równie, choćbym powrócił, przepędzić tutaj tyle czasu ile go już przepędziłem, dla tego te kilka słów o niém.
Miejsce to zowie się od dawna Tarnowskiém, dziś dla tego że jest częścią obwodu Tarnowskiego, czyli cyrkułu, dawniéj, że stanowiło część majętności objętych ogólną nazwą hrabstwa Tarnowskiego. Tarnów był stolicą hrabstwa i główną włością sławnéj kiedyś rodziny Tarnowskich; hrabstwo Tarnowskie przeszło różnemi kolejami do rodziny Sanguszków, w których ręku zostaje obecnie.
Tarnów należy do liczby porządniejszych miast w Galicyi, a celuje między miastami obwodowemi nawet w zachodniéj Galicyi. Leży ono w położeniu korzystném, bo na najgłówniejszym Galicyjskim gościńcu. Przepływa pod niém Biała, która też wkrótce do Dunajcu wpada. Położony na lekkiéj wyniosłości, Tarnów ma pozór dosyć wesoły. Oprócz urzędów i władz przywiązanych do każdego miasta obwodowego, jest tu jeszcze Biskup łaciński. Z resztą niéma nic coby zasługiwało na szczególniejszą wzmiankę, oprócz Kościoła Katedralnego, gdzie jest kilka grobów mających wartość historyczną. Pod tym względem najlepszy opis Tarnowa wyszedł pracą Księdza Balickiego, proboszcza z Lisiéj góry.
Tarnów od góry Ś. Marcina ozdobiony jest pałacem Książąt Sanguszków, i dosyć obszernym ogrodem. Całe to miejsce zowie się Gumniska.
O mało nie ubliżyłem Tarnowu ważném przepomnieniem. Tarnów jest ojczyzną i mieszkaniem głośnego tu wyrabiacza fajek drewnianych, Kopla. Jego fajki, zwane Koplówki, zasługują w istocie na głośność, jaką mają w sferze okolicznych fajczarzy. Zalecają się i materyałem wybornym, i robotą gustowną: w trwałości nie wyrówna im żadna inna fajka. Zapewniają mię o tém wiarogodni i właściwi sędziowie w téj rzeczy. Co do innych przymiotów, ja nawet mogę świadczyć, bo sam posiadam dwie Koplówki umyślnie dla mnie robione. To mi dało sposobność poznać szanownego Kopla: człowiek-to prosty, skromny, zdaje się nie wiedziéć jak jest sławny. Handel jego obszerny, bo co roku kilkaset fajek zamawiają do Wiednia.
Na bliższe przypatrzenie się zasługuje okolica Tarnowa, zwłaszcza jéj część widziana z téj tu strony Dunajca, z doliny na któréj leży Wojnicz. Widok ten jest już w rodzaju wyższym od powszedniego; nadewszystko południowa jego strona, górzysta, objawia na piérwszy rzut oka że jest już rodziną Karpat: rodzina drobna wprawdzie i tak się ma do pnia swojego jak my do naszych ojców przedpotopowych.
Okazałe garby, rozmaitego kształtu, ogromu i kierunku, to na wpół obwieszane lasami, to całkiem odziane ich czernią, to strojne smugami pól uprawnych, to obetkane gronami gęstych wiosek, pożłobione rozdołami tém głębszemi, tém urwistszemi im daléj ku Karpatom idą; obwiedzione u podnóża kobiercami łąk świéżych, i wstęgami potoków zmiennéj barwy według chmurnego lub jasnego nieba, igrających podczas pogody jak sarna przyswojona, a przy piérwszym deszczu nabrzmiałych, wzburzonych, rzucających się jak zwiérz rozjuszony, jedném słowem, nieugłaskanych, dzikich, jak łono przyrody która je poczyna, oto są piérwsze z téj strony wschody do gmachu którego kopułą są Tatry a wieżami Łomnica i Krywań.
Płaszczyzna która się od nich poczyna i rozwija ku Wiśle przez mil kilka, podnosi jednotonnością swoją rozmaitość podgórza, a odosobniona góra Ś. Marcina, panująca z jednéj strony nad Tarnowem i jego niskiemi polami, z drugiéj nad drobniejszém pasmem pobliskich wzgórzów, zda się stać na straży podgórza, zda się być jednym z szeregu kopców odgraniczających dziedzinę gór od dolin.
Taki jest główny zarys okolicy, którą przecina gościniec wiodący z Tarnowa ku Krakowu. Kierunek jego ze wschodu na zachód. Po lewéj stronie panują wzgórza, prawą zalegają niziny. Droga, niska z początku, przechodzi pod Tarnowem kryty most na Białéj, pomija brzezinę Koszycką, i podnosi się nieznacznie przez pół mili aż stanie na grzbiecie wzgórza wsi Zgłobic, skąd po raz piérwszy dają się widziéć podróżnemu Tatry, odległe stąd o mil kilkanaście, a tuż pod nogami biały Dunajec i z drugiéj jego strony dolina Wojnicka.
Miasteczko Wojnicz leży przy tymże gościńcu o dwie mile od Tarnowa; małe a jeszcze mniéj porządne, jak wszystkie niemal miasteczka galicyjskie, wszakże bardzo dawne i historyczne. Autor dzieła: Żywoty ŚŚ-ch Polskich, które mam właśnie pod ręką, utrzymuje w życiu Bolesława Śmiałego, że żony niewierne mężom których wojna ruska i rozpusta Kijowska trzymały zbyt długo za domem, obawiając się kar za przeniewierstwo małżeńskie, ogłoszonych i wymierzonych przez Króla, okopały się w tém miejscu ze swojemi kochankami i zacięcie broniły się przeciwko oblegającym je siłom; zwalczono je nakoniec, a Bolesław na pamiątkę téj niezwykłéj wojny, założył miasto i Wojniczem je nazwał. Bądź co bądź, to pewna że miejsce to było warownią; ślady tego zachowują się dotąd w okopach niezwykłéj wysokości na południe miasteczka, jak i w tém że była Kasztelania Wojnicka.
Podanie powyższe o walce żon z mężami może się więcéj odnosić, i w rzeczy saméj lud je odnosi, do odkopów które leżą o pół godziny drogi od Wojnicza ku Dunajcowi, na wierzchołku góry znacznie wyniesionéj, która z tego powodu zowie się dziś według niektórych Babią górą, a powszechniéj Panieńską. Późniéj miał tam stać zamek, zbudowany przez Królową Bonę i dany Firlejowi. Nie byłem jeszcze na tém zamczysku, ale mi powiadano, że okopy są nierównie przestronniejsze i wyższe od Wojnickich.





SŁÓWKO O LUDZIE TARNOWSKIM.
15 Kwietnia 1832.

Mało bardzo mam sposobności zetknąć się bliżéj z tutejszym ludem; stosunki moje z nim są bardzo ograniczone, wiadomości o nim zbyt ogólne, ale wyobrażenie prawdziwe.
Lud ten jest jedno z Krakowskim. Znać to na piérwszy rzut oka. Budowa ciała, rysy twarzy okazują tę jednoplemienność. Ten sam ubiór, tylko mniéj strojny; ubóstwo widoczne. Błyska w nim także nieraz prawdziwa krakowska bystrość i żywość. Zarod na dnie duszy dobry, piękny; rzadkie przymioty w ukryciu, ale w ogólności rzadko objawia swoją poczciwą, dobrą stronę. Tchnienie jakiegoś zepsucia obcego jemu, straszliwie przeciągnęło nad nim i dotknęło głębokiém skażeniem słowiańską jego istotę. Sam dzisiaj nie wié czém jest, traci coraz więcéj pamięć i wiedzę siebie, a kto to traci, temu trudno poznać się na swojéj wartości moralnéj i okazywać ją światu: wówczas wady, namiętności wystawiają się za dobre przymioty.
Uczucie godności własnéj cechujące Krakowiaka, w chłopie Tarnowskim przeradza się w oburzającą zuchwałość, szczególniéj w stosunkach z miejscową szlachtą, z dziedzicami. Miłość chrześciańska gaśnie w nim zupełnie pod uczeniem nienawiści. Lada spór wywołuje zemstę; nie wiele mu potrzeba aby ogień podłożył pod gumno swojego przeciwnika, co nazywa: zaświécić świéczkę komu — ale jest-że to w szlachetnym charakterze naszego ludu? nie jest-że to głębokim jego upadkiem? Nie lubię słuchać ich śpiewów; bo pod tym względem strona ta przypomina mi Ukrainę. Krakowiak śpiéwa wiele, ale co za różnica w charakterze śpiewu! Tam cię śpiew rozrzewnia, podnosi, przywiązuje do ludu, a tu obraża, oburza, odstręcza. Nie znajdziesz w nim uczuć delikatnych, wyższych, jak w śpiewie ukraińskim, tylko w natchnieniu żółć lub rospusta, w wyrażeniach cynizm obrzydły, tém smutniejszy że muzyka prawie zawsze skoczna, wesoła, że człowiek bawi się obrzydliwością, podoba sobie w niéj. Znam prawda Kozaki podobnego ducha, ale wiadomo że one po największéj części są własnością torbanistów, echem zepsucia dworskiego, nie są powszechne między ludem; Krakowiaki Tarnowian, są dziełem ludu i niepodobna żeby kiedyś nie odpokutował za to.
Smutny widok! Biédny lud! Tém biédniejszy że ręki coby się ofiarowała z prawdziwéj miłości pomódz mu, wejść napowrót w ten karb chrześciański który sam jedynie jest uczciwością, oświatą, prawem najwyższém, a następnie szczęściem i zbawieniem ludu chrześciańskiego. Uchowaj Boże! abym utrzymywał że ta czarna zasłona leży na całym ogóle tutejszego ludu; nie! są wyjątki i wsie całe i w każdéj wsi pojedyńcze osoby, którzy wiążą tę część z całością plemienia, obecność jego z przeszłością; są wierni odwiecznemu duchowi Słowiańskiemu, ale złe dla tego jest bardzo rozszerzone, bardzo widoczne.
Główném zatrudnieniem i utrzymaniem mieszkańców téj okolicy, jest rolnictwo. Ziemia w ogólności urodzajna, a niektóre miejsca, zwłaszcza na równinie około Wojnicza, przybliżają się do najżyzniejszych pól Sandomiérskich. Lud ten mógłby stanąć prędko w dobrym bycie, ale ma do tego wiele przeszkód zewnątrz i wewnątrz siebie. Najgłówniejsza wewnętrzna jest opieszałość, próżniactwo, a druga po niéj skłonność do pijaństwa.
Co potrzeba im przyznać to wysoką zdolność do koni. Zręczność ich w prowadzeniu koni, w powożeniu, jest istotnie rzadka. W tém celują, są prawdziwemi Krakowiakami. Lubią konie i mają ich dosyć; to też furmanowanie i przewożenie towarów jest jedną z gałęzi ich zarobkowania.
Kobiéty, jak w ogólności Krakowianki, są powabne żywością; są hoże a często niepospolicie ładne. Ale ubóstwo znać w ich ubiorze jeszcze więcéj, jak w ubiorze męzczyzn.
Rozwolnienie obyczajów mniéj tu widoczne jak na Rusi; po wielkiéj części stąd, że kobiety są zimniejsze, mają mniéj czucia jak Rusinki. Zepsucie jednak i pod tym względem jest niemałe, a najwięcéj przyczyniają się do tego wojskowi.
O Szlachcie tutejszéj mniéj jeszcze mam do powiedzenia jak o chłopach. I tu także zostało niewiele śladów dawnego dobrego, a nowonabyte niewiedziéć do czego podobne. Chciałbym powiedziéć o wszystkich co mógłbym powiedziéć o niektórych znanych mi bliżéj, ale niemogę; bo albo ich wcale nie znam, albo znam z próbek bardzo niekorzystnych. Zdarzyło mi się kilka razy spotkać niektórych w oberży w Tarnowie. Miny wprawdzie zawiesiste, hałasu wiele, ale we mnie, patrząc na to wszystko, obudzał się tylko żal wewnętrzny, myślałem sobie: mój Boże! niedość nam widać przysłowia: mądry po szkodzie, zarabiamy sobie na nowe: waleczny po bitwie.
Nadto, Tarnów zrobił sobie smutną głośność z szulerki. Prawda, że niedawno nazbiérali tyle laurów że mają na co grać i co przegrywać, ale i w tém powinna być pewna miara.
Tarnowskie słynie obfitością szlachty drobniejszéj — nie zbywa jednak i na magnatach. Jednego wieczora téj zimy, aby się mróz przesilił, liczono zamiast łysych, jak się to robi zwyczajnie, Hrabiów i Baronów w Tarnowskiém, i naliczyliśmy ich trzydziestu kilku na same Tarnowskie; kobiety ma się rozumiéć i dzieci nie wchodziły w rachunek.





NA GÓRZE PANIEŃSKIÉJ.
20 Kwietnia 1832.

Niebo pogodne, ziemia wyjaśniona; na odległych okolicach tylko mgła oddalenia; zgoła poranek rzadki w téj porze roku. Taki był poranek kiedy wstępowałem na górę Panieńską. Wchodziłem od strony wschodniéj, od Dunajca.
Płaszczyzna niska, zamknięta pasmami wzgórzów między którémi Dunajec się przerzyna, zdaje się być jego dziełem w czasach zapewne bardzo oddalonych, i można łatwo wierzyć powieściom, że kiedyś koryto téj rzeki ocierało się o podstawę Panieńskiéj góry. Sama góra podnosi się ze trzech stron od razu nad płaszczyznę, tylko od strony zachodniéj przesmyk wyżyny spaja ją z pasmami innych wzgórzów rozbiegających się późniéj w różne strony. Boki góry zasiane do pewnéj wysokości krzakami jałowcu; gdzie niegdzie ustępy niekształtnych dolin, na jednéj z nich w stronie wschodniéj, bliżéj szczytu niż spodu, źródło najczystszéj, najświeższéj wody; od południa kilka chatek niemal ukrytych zupełnie w wyzłobieniu doliny, a dopiéro wyżéj prostopadłe prawie ściany okopu który otacza szczyt góry. Okrążywszy północnym bokiem spód okopów, wszedłem na grzbiet góry stroną zachodnią i drożyną usypaną przez fosę, znalazłem się śród wałów.
Piérwszy pokłon obecności która się rozwija w okolnéj przyrodzie. Po wiele razy musiałem przeprowadzić oko po wszystkich stronach, aby go oswoić z przepychem ogółu i pojąć w takim tłumie szczegółów, na takiéj przestrzeni.
Na południe miałem biały Dunajec; pręga jego rozjaśniona podnoszącém się słońcem, czysta i szeroka, wypłynąwszy z pomiędzy wyżyn które południową część widokresu zamykały, błąkała się okazale między górami; a w dwóch równoległych prawie rzędach, podnosiły się wzgórza z obu stron doliny i odbijały na skrętach pęd niesfornéj wody, dopóki ta, znużona bezskuteczném usiłowaniem, nie rzuci się na dolinę Wojnicką, na nieobejrzaną płaszczyznę, gdzie w swobodnym już biegu dochodzi aż do swojego połączenia się z Wisłą. Kilka wiosek, liczne załomy wzgórzów i pola łysiejące śród lasów, urozmaicały południową część krajobrazu; a daléj, daleko, nad wody, doliny i piętrzące się w kilka stopni wzgórza, panował widok Tatrów, jak korona okolicy, ukuta ze srebra śniegów i mrocznéj barwy opok, które przez odległość wydawały się mgłą w półprzejrzystego obłoku.
Zupełnie różny a nierównie rozleglejszy widok leżał od północy. Z téj strony oczy mordują się po płaszczyznach w całém znaczeniu tego wyrazu. Aby mieć jakiekolwiek pojęcie tego obrazu, potrzeba sobie przedstawić powierzchnią kilkunasto-milowéj równiny, któréj wyniosłości, jeżeli są jakie, nikną dla oka z punktu na którym stałem; powierzchnią ustrojoną najrozmaiciéj w drzewa, wody, pola, wsie, we wszystko co przyroda dzika i przyswojona, śmiejąca się i zachmurzona dostarczyć mogą.
Począwszy od Panieńskiéj góry, (w kierunku jednego tylko promienia z mego stanowiska) przy któréj stopach Wielka-wieś tuż leży, nieustannie rozwijają się oku idącemu naprzód, wieńce splecione z najrozmaitszych przedmiotów, coraz obszerniejszym łukiem. Bliżéj, między rozległemi polami, między gromadą gęstych, obsadzonych sadami wiosek, uderza cię przyjemnie Wojnicz białym kościołem i gronem miejskich domów; daléj, jak gaj nadwodny, przytykają do Dunajca Mikołajowice; w dalszém jeszcze pasmie wiosek śniéżne płatki kościoła Wierzchosławic i chat wiejskich; jeszcze daléj, na prawo i lewo puszcza Niepołomska, mury Radłowa zaledwo dojrzane, nadwiślańskie piaski, Dunajec rozpleciony w kilka smug jasnych; a za tém wszystkiém ciemna, mglista zasłona krain zawiślańskich, gór i borów Świętokrzyskich. Przydaj do tego, po prawéj i lewéj twojéj ręce, rzęd wzgórzów to łysych, to wsiami osiadłych, to lasami najeżonych, z piersiami to zielonemi i okrągłemi, to ściętemi prostopadle; przydaj Dunajec ozwierciadlający te wzgórza; przydaj most na Dunajcu; przydaj wielki gościniec przecinający podstopową dolinę, ożywiony snującém się ciągle rojem podróżnych i białych bryk kupieckich, a masz w głównych zarysach widok z Panieńskiéj góry.
Trudno schwycić ten widok, jeszcze trudniéj te myśli, które się zbudziły w téj chwili, podniosły się rojem i zaćmiły mi wszystko. Widok, to miejsce podania na którém stoję, zbieg wypadków publicznych i osobistych mnie, przeszłość, obecność i przyszłość zmieszały się wichrem w mojéj duszy. Bez wiedzy zrobiłem kilka kroków naprzód; trąciłem nogą krzak jałowcu, pierzchnęła spłoszona liszka — opamiętałem się, wzburzenie wewnętrzne cichło powoli przed chęcią znalezienia gniazdka jednéj ptaszyny; przykląkłem, zgniotłem fiołek, obwionęła mię woń jego, położyłem się przy nim; spadzistość okopu była mojém wezgłowiem, białe kwiatki poziomek i błękitne pęki fiołków wieńczyły posłanie z pierwszych wiosennych trawek; okrąg wału zamykał widokres kilkuset kroków; w górze tylko niebo z wędrownemi chmurkami, a na ziemi dokoła drobny gruz gmachów stawianych Bóg wié kiedy i jak wspaniałych; ocieniały je gdzieniegdzie krzaki jałowcu, osłaniały wieńce trawy, tego najmilszego dziecka przyrody żyjącéj, téj ostatniéj dziedziczki najokazalszych dzieł ludzkich, najwierniejszéj przyjaciółki ich rozwalin.
Po jałowcu czasem wiatr gwiznął, za wałem słabo pobrzękiwał dzwonek trzódy rozsypanéj po stoku góry; z dalsza i jeszcze słabiéj dolatywał z doliny głos oracza za pługiem; a wszystko zlewało się w atmosferę woni i muzyki tajemniczéj, złożonéj z półciszy, z półbrzęku, jedynéj muzyki godnéj być melodyą najgłębszych dumań samotnika.
Ośm wieków temu, pomyślałem sobie, jaki ruch, jaka wrzawa musiały kłucić tę ciszę! Co za burza uczuć najsłodszych i najokropniejszych grała tu przed ośmią wiekami! Z jednéj strony mężowie zemstą rozjadli, z drugiéj piękność, występna potrzebą kochania, wściekła rozpaczą. Iluż-to pieszczot miłosnych, iluż-to scen morderczych to miejsce było świadkiem! Stękała ziemia śród walki, kruszyły się mury, wytłoczona trawa krwią krzepła, powietrze wrzało głosami wściekłości, wyciem bolów, jękami śmierci: a dziś i ziemia i kamień i powietrze tak głęboko milczą! Żadnego śladu ani życia ani śmierci z owych czasów; żadnego śladu z owych czasów gdzie serc tyle tak pełném biło życiem; gdzie tłum taki w rajskiém lub piekielném uczuciu rozwijał moc duszy co mu jedną chwilę na wieczność obiecywała zamienić; témczasem wszystko przeminęło. Głęboka przeszłość zaległa wszystko jak puszcza nieprzejrzana, nieuchodzona, niezbadana; tylko ty, poświęcona góro! przetrwałaś i trwać będziesz nieporuszona jak pomnik zdarzenia policzonego dziś do wieści wpółbajecznych, odnawiając z każdém nowém pokoleniem, wianek podania niezwiędły na twójém czole! Tylko ty ziemio! jesteś wieczną dziejów człowieka świątynią!.. Jakąż czcią religijną powinniśmy cię otaczać!..
Marzenia moje coraz się bardziéj zasępiały, a kiedym je chciał rozjaśnić rzutem oka na okolicę, dzień wiosenny zmienił się, niebo pogodne przed chwilą okryło się chmurami, mgła gruba zalała dolinę i zasłoniła przed okiem najbliższe nawet przedmioty. Rad nierad musiałem zejść ku domowi, zerwawszy kilka fiołków na pamiątkę odwiedzin Panieńskiej góry i wzruszeń jakich na niéj doznałem.





ŚMIGUS. — DIABEŁ JSKRZYCKI — POWIEŚĆ.
23 Kwietnia 1832.

Dzień dzisiejszy, drugi wielkonocnego Święta, obchodzą tu zabawą zwaną Śmigus, znajomą na Ukrainie a podobno i w innych częściach naszego kraju: jest to oblewanie się wodą chłodną przez dziéwczęta, dziéwcząt przez chłopców. Najpodobniejsza do prawdy, że tym sposobem przechowuje się pamiątka piérwszego chrztu Polaków, który właśnie około tego czasu (w Marcu) miał miejsce za Mieczysława I. Coby znaczyło nazwisko Śmigus, niemogę się dowiedziéć.
W tym dniu są także maski. Widziałem je bo przyszły do dworu. Jeden parobek przebrany był za niedźwiedzia, drugi za Cygana, i wyprawiali sztuki jakie u nas często widzieć dają Cygani wędrujący z niedźwiedziami; poczém prosili przytomnych o śmigus, to jest o pieniądze na wódkę.
Żaliłem się już na trudność zbliżenia się do tego ludu, stąd mój zapas głębszéj jego znajomości jest bardzo szczupły; udzielam jednak i tę trochę co mi się dotąd udało schwycić.
Lud ten ma także właściwe sobie życie umysłowe: swoją poezyę, swoją muzykę; spólną z resztą Krakowiaków; ma równie tajemniczą stronę wiedzy, i pełno mniemań, wierzeń, zabobonów, a następnie powiastek które stąd płyną.
Nie jest on wolny od czarownic. Niedawno, na Zawodziu, folwarku należącym do wsi Szczepanowic, a w pobliżu Wojnicza, czarownica zasiała jeden zagon solą a drugi pieprzem i sprowadziła przez to nawałny grad, który zrobił wiele szkody w okolicy.
Wieśniacy tutejsi mają pewien rodzaj poszanowania dla wężów. Zdarza się nieraz że w czasie żniwnym, chłop składając snopy na wóz, wytrzęsie z nich węża. Tego węża za nic zabić nie pozwoli; pewny jest że zabicie ściągnęłoby na jego gospodarstwo niebłogosławieństwo Boże. Sądzę że ta cześć jest jeszcze zabytkiem dawnéj religii Sławiańskiéj, gdzie już nie w tém tylko jedném przebłyskiwała ta miłość bratnia dla stworzenia, którą Twórca Chrześciaństwa podniósł nad wszystko, jako źródło cnot wszystkich.
Z powiastek gminnych umieszczam jedną, która mi się bardzo podobała.
Pewien Pan, z okolic Tarnowa, potrzebował Ekonoma. Kiedy się tém kłopoce, przychodzi człowiek nieznajomy, powiada że się zowie Iskrzycki i że szuka miejsca. Właśnie takiego było potrzeba; staje więc umowa bez trudu; a nawet podpisuje się kontrakt. Już go Pan wręcza Iskrzyckiemu, kiedy postrzega że jego przyszły Ekonom ma pazury wcale nieludzkie. Zmieszany zrazu, wahający się przez chwilę co począć, zbiéra w końcu siły i zrywa całą umowę. Ale Iskrzycki ani chce słuchać, obstaje przy umowie, przysięga że raz podpisawszy kontrakt, musi pełnić do czego się zobowiązał, póki nie wysłuży czasu umówionego, poczém wychodzi i znika z oczu. Ale obiéra sobie mieszkanie w jednym z pieców domu, i stamtąd pełni swoją służbę jak najgorliwiéj na każde zawołanie, tylko że go nikt nie widzi. Państwo z początku bali się, powoli tak przywykli do Iskrzyckiego, tak się przekonali o jego przychylności, że wyjeżdżając z domu, oddawali mu dzieci swoje w dozór. Ale sąsiedzi oburzali się na to posługiwanie się diabłem i głośno szemrali; zaniepokoiły te mowy najbardziéj samą Panię, zaczęła ona ze swojéj strony kłopotać męża; po długiém wreszcie nastawaniu wymogła na nim, ażeby na jakiś czas opuścić to mieszkanie. Wskutku tego postanowienia wzięto dzierżawę gdzieś za Wisłą i wyruszono ku niéj. Otoż są już w podróży, radzi że diabła sztuką podeszli. Nieszczęściem wypadło przebywać drogę tak złą w jedném miejscu, że się powóz przechylił a Pani w przestrachu krzyknęła, aż tu odzywa się za powozem: nie bój się Pani! Iskrzycki z wami. Państwo zdumieli się a razem poznali, że niebyło sposobu uwolnić się od sługi tyle wiernego, zawrócili więc do domu i żyli z nim w dawnéj zgodzie, dopóki nie nadszedł termin oznaczony kontraktem. Po tym czasie Iskrzycki opuścił dom na zawsze.
Inne podanie jest w duchu czyściéj religijném. Stało się to przed dawnemi laty, we wsi Głębokiéj, w obwodzie Jasielskim. Pewien chłop chciał sobie podjeść przed nabożeństwem, a był to dzień święty Bożego Ciała, bierze więc chleb, który według zwyczaju naszego ludu leży zawsze na stole nakrytym i zaczyna krajać; zaledwo odkroił, postrzega że tak część odkrojona jak i cały chléb zamieniły się w kamień. Chléb ten przechowują dotąd potomkowie tego chłopa jako pamiątkę religijną i przepis dotykalny aby dzień święty święcić.
W tych czasach zaszło tu zdarzenie, w którém dla wielu znajdzie się ciekawa nowość. Rozeszła się wieść że Rząd ma wybrać pewną liczbę dziéwek i wyprawić je do Ameryki do jakicheś osad. Wieść ta znalazła powszechną prawie wiarę i nawet strwożyła ludność wiejską. Cóż się w końcu pokazało? Oto że ją puścili spiżownicy, którzy w jednéj z tutejszych okolic dzwon wylewali, w tém rozumieniu: że dzwon będzie tém głośniejszy im lepiéj rozejdzie się wieść fałszywa, puszczona podczas jego lania.
Lud Tarnowski ma jeszcze swoje przepowiednie pogody lub niepogody. Między innemi pewny jest i suchego lata, kiedy dészcz pada na Ś. Wojciech.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.