Dziennik podróży do Tatrów/Na górze Panieńskiéj

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA GÓRZE PANIEŃSKIÉJ.
20 Kwietnia 1832.

Niebo pogodne, ziemia wyjaśniona; na odległych okolicach tylko mgła oddalenia; zgoła poranek rzadki w téj porze roku. Taki był poranek kiedy wstępowałem na górę Panieńską. Wchodziłem od strony wschodniéj, od Dunajca.
Płaszczyzna niska, zamknięta pasmami wzgórzów między którémi Dunajec się przerzyna, zdaje się być jego dziełem w czasach zapewne bardzo oddalonych, i można łatwo wierzyć powieściom, że kiedyś koryto téj rzeki ocierało się o podstawę Panieńskiéj góry. Sama góra podnosi się ze trzech stron od razu nad płaszczyznę, tylko od strony zachodniéj przesmyk wyżyny spaja ją z pasmami innych wzgórzów rozbiegających się późniéj w różne strony. Boki góry zasiane do pewnéj wysokości krzakami jałowcu; gdzie niegdzie ustępy niekształtnych dolin, na jednéj z nich w stronie wschodniéj, bliżéj szczytu niż spodu, źródło najczystszéj, najświeższéj wody; od południa kilka chatek niemal ukrytych zupełnie w wyzłobieniu doliny, a dopiéro wyżéj prostopadłe prawie ściany okopu który otacza szczyt góry. Okrążywszy północnym bokiem spód okopów, wszedłem na grzbiet góry stroną zachodnią i drożyną usypaną przez fosę, znalazłem się śród wałów.
Piérwszy pokłon obecności która się rozwija w okolnéj przyrodzie. Po wiele razy musiałem przeprowadzić oko po wszystkich stronach, aby go oswoić z przepychem ogółu i pojąć w takim tłumie szczegółów, na takiéj przestrzeni.
Na południe miałem biały Dunajec; pręga jego rozjaśniona podnoszącém się słońcem, czysta i szeroka, wypłynąwszy z pomiędzy wyżyn które południową część widokresu zamykały, błąkała się okazale między górami; a w dwóch równoległych prawie rzędach, podnosiły się wzgórza z obu stron doliny i odbijały na skrętach pęd niesfornéj wody, dopóki ta, znużona bezskuteczném usiłowaniem, nie rzuci się na dolinę Wojnicką, na nieobejrzaną płaszczyznę, gdzie w swobodnym już biegu dochodzi aż do swojego połączenia się z Wisłą. Kilka wiosek, liczne załomy wzgórzów i pola łysiejące śród lasów, urozmaicały południową część krajobrazu; a daléj, daleko, nad wody, doliny i piętrzące się w kilka stopni wzgórza, panował widok Tatrów, jak korona okolicy, ukuta ze srebra śniegów i mrocznéj barwy opok, które przez odległość wydawały się mgłą w półprzejrzystego obłoku.
Zupełnie różny a nierównie rozleglejszy widok leżał od północy. Z téj strony oczy mordują się po płaszczyznach w całém znaczeniu tego wyrazu. Aby mieć jakiekolwiek pojęcie tego obrazu, potrzeba sobie przedstawić powierzchnią kilkunasto-milowéj równiny, któréj wyniosłości, jeżeli są jakie, nikną dla oka z punktu na którym stałem; powierzchnią ustrojoną najrozmaiciéj w drzewa, wody, pola, wsie, we wszystko co przyroda dzika i przyswojona, śmiejąca się i zachmurzona dostarczyć mogą.
Począwszy od Panieńskiéj góry, (w kierunku jednego tylko promienia z mego stanowiska) przy któréj stopach Wielka-wieś tuż leży, nieustannie rozwijają się oku idącemu naprzód, wieńce splecione z najrozmaitszych przedmiotów, coraz obszerniejszym łukiem. Bliżéj, między rozległemi polami, między gromadą gęstych, obsadzonych sadami wiosek, uderza cię przyjemnie Wojnicz białym kościołem i gronem miejskich domów; daléj, jak gaj nadwodny, przytykają do Dunajca Mikołajowice; w dalszém jeszcze pasmie wiosek śniéżne płatki kościoła Wierzchosławic i chat wiejskich; jeszcze daléj, na prawo i lewo puszcza Niepołomska, mury Radłowa zaledwo dojrzane, nadwiślańskie piaski, Dunajec rozpleciony w kilka smug jasnych; a za tém wszystkiém ciemna, mglista zasłona krain zawiślańskich, gór i borów Świętokrzyskich. Przydaj do tego, po prawéj i lewéj twojéj ręce, rzęd wzgórzów to łysych, to wsiami osiadłych, to lasami najeżonych, z piersiami to zielonemi i okrągłemi, to ściętemi prostopadle; przydaj Dunajec ozwierciadlający te wzgórza; przydaj most na Dunajcu; przydaj wielki gościniec przecinający podstopową dolinę, ożywiony snującém się ciągle rojem podróżnych i białych bryk kupieckich, a masz w głównych zarysach widok z Panieńskiéj góry.
Trudno schwycić ten widok, jeszcze trudniéj te myśli, które się zbudziły w téj chwili, podniosły się rojem i zaćmiły mi wszystko. Widok, to miejsce podania na którém stoję, zbieg wypadków publicznych i osobistych mnie, przeszłość, obecność i przyszłość zmieszały się wichrem w mojéj duszy. Bez wiedzy zrobiłem kilka kroków naprzód; trąciłem nogą krzak jałowcu, pierzchnęła spłoszona liszka — opamiętałem się, wzburzenie wewnętrzne cichło powoli przed chęcią znalezienia gniazdka jednéj ptaszyny; przykląkłem, zgniotłem fiołek, obwionęła mię woń jego, położyłem się przy nim; spadzistość okopu była mojém wezgłowiem, białe kwiatki poziomek i błękitne pęki fiołków wieńczyły posłanie z pierwszych wiosennych trawek; okrąg wału zamykał widokres kilkuset kroków; w górze tylko niebo z wędrownemi chmurkami, a na ziemi dokoła drobny gruz gmachów stawianych Bóg wié kiedy i jak wspaniałych; ocieniały je gdzieniegdzie krzaki jałowcu, osłaniały wieńce trawy, tego najmilszego dziecka przyrody żyjącéj, téj ostatniéj dziedziczki najokazalszych dzieł ludzkich, najwierniejszéj przyjaciółki ich rozwalin.
Po jałowcu czasem wiatr gwiznął, za wałem słabo pobrzękiwał dzwonek trzódy rozsypanéj po stoku góry; z dalsza i jeszcze słabiéj dolatywał z doliny głos oracza za pługiem; a wszystko zlewało się w atmosferę woni i muzyki tajemniczéj, złożonéj z półciszy, z półbrzęku, jedynéj muzyki godnéj być melodyą najgłębszych dumań samotnika.
Ośm wieków temu, pomyślałem sobie, jaki ruch, jaka wrzawa musiały kłucić tę ciszę! Co za burza uczuć najsłodszych i najokropniejszych grała tu przed ośmią wiekami! Z jednéj strony mężowie zemstą rozjadli, z drugiéj piękność, występna potrzebą kochania, wściekła rozpaczą. Iluż-to pieszczot miłosnych, iluż-to scen morderczych to miejsce było świadkiem! Stękała ziemia śród walki, kruszyły się mury, wytłoczona trawa krwią krzepła, powietrze wrzało głosami wściekłości, wyciem bolów, jękami śmierci: a dziś i ziemia i kamień i powietrze tak głęboko milczą! Żadnego śladu ani życia ani śmierci z owych czasów; żadnego śladu z owych czasów gdzie serc tyle tak pełném biło życiem; gdzie tłum taki w rajskiém lub piekielném uczuciu rozwijał moc duszy co mu jedną chwilę na wieczność obiecywała zamienić; témczasem wszystko przeminęło. Głęboka przeszłość zaległa wszystko jak puszcza nieprzejrzana, nieuchodzona, niezbadana; tylko ty, poświęcona góro! przetrwałaś i trwać będziesz nieporuszona jak pomnik zdarzenia policzonego dziś do wieści wpółbajecznych, odnawiając z każdém nowém pokoleniem, wianek podania niezwiędły na twójém czole! Tylko ty ziemio! jesteś wieczną dziejów człowieka świątynią!.. Jakąż czcią religijną powinniśmy cię otaczać!..
Marzenia moje coraz się bardziéj zasępiały, a kiedym je chciał rozjaśnić rzutem oka na okolicę, dzień wiosenny zmienił się, niebo pogodne przed chwilą okryło się chmurami, mgła gruba zalała dolinę i zasłoniła przed okiem najbliższe nawet przedmioty. Rad nierad musiałem zejść ku domowi, zerwawszy kilka fiołków na pamiątkę odwiedzin Panieńskiej góry i wzruszeń jakich na niéj doznałem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.