<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Dziewczyna z bagniska
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1922
Druk T. Jankowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Godlewska
Tytuł orygin. Tösen från Stormyrtorpet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Zdecydowano, że ślub Gudmunda i Hildur odbędzie się w Elwokrze w drugi dzień Zielonych Świątek. Na kilka dni przedtem, w piątek, Gudmund pojechał do miasta po sprawunki. W przeddzień ślubu miano wyprawić ucztę w Närlundzie. W miasteczku spotkał Gudmund młodych ludzi ze swej gminy. Dowiedziawszy się, że to ostatni przed ślubem jego pobyt w mieście, urządzili pijatykę na wielką skalę. Wleli w Gudmunda tyle kieliszków, że się upił do nieprzytomności.
Wrócił do domu nazajutrz rano. Ojciec był już na robocie, a on pozostał w łóżku aż do południa. Kiedy wstał i zaczął się ubierać, zobaczył, że ma ubranie w wielu miejscach podarte.
— Musiałem się bić tej nocy — rzekł do siebie, usiłując przypomnieć swoje czynności.
Uprzytomnił sobie, że koło jedenastej wyszedł z towarzyszami z knajpy, ale dokąd poszli następnie, tego nie pamiętał. Nie wiedział czy jeszcze gdzie wstąpili, czy też włóczyli się po ulicach. Nie pamiętał, czy sam zaprzągł konia, czy też kto inny.
Gdy Gudmund wszedł do izby, zauważył, że jest wyszorowana i przygotowana na uroczystość. Robota była skończona. Czeladź siedziała przy podwieczorku. Nikt nie wspomniał o jego bytności w mieście. W ostatnich tygodniach był zupełnie wolny; mógł czynić co mu się podobało.
Usiadł przy stole, aby się napić kawy, a że była gorąca, więc ją przelewał z filiżanki na spodek i z powrotem. Matka Ingeborga, skończywszy śniadanie wzięła do ręki dziennik i zaczęła czytać głośno kolumnę po kolumnie. Gudmund, ojciec i wszyscy obecni słuchali z wielką uwagą.
Śród bieżących wiadomości znajdowała się notatka z nocy ubiegłej, donosząca o bójce między pijanymi włościanami, a robotnikami. Z nadejściem policji wszyscy się rozproszyli; jeden tylko pozostał z nich martwy na placu. Przeniesiono go na posterunek policyjny. Nie wykryto na razie rany. Starano się go docucić.
Ale nadaremnie. Wkońcu znaleziono w głowie kawał żelaziwa ze złamanego noża. Było ono wielkie i tkwiło głęboko w mózgu, ułamane przy kości czaszki. Zabójca uciekł z rękojeścią noża. Policja zapewniała, że wiedząc już, kto brał udział w bijatyce, odszuka go z pewnością.
Gudmund odstawił filiżankę i sięgnął do kieszeni. Wydobył nóż i spojrzał nań obojętnie. Nagle żachnął się i błyskawicznie schował go z powrotem. Nie tknął już kawy i znieruchomiał. Czoło pomarszczyło mu się w fałdy głębokie. Najwidoczniej silił się przeniknąć jakąś tajemnicę.
Wkońcu wstał, przeciągnął się i ziewnął. Wychodząc rzekł:
— Muszę się przejść. Nie byłem dziś na Bożym świecie.
Erland Erlandsson wstał również i przeszedł do swego pokoju po tytoń. Przybijając fajkę, zobaczył przechodzącego Gudmunda. Pokój jego nie wychodził na podwórza, jak izba główna, lecz na ogródek, gdzie stało parę rozrosłych jabłoni. Na końcu ogrodu było małe bagnisko, wysychające doszczętnie w ciągu lata. Rzadko kto szedł w tę stronę ogrodu. Erland, zdumiony, co tu mógł robić jego syn, śledził go oczami. Zobaczył, że wyciągnąwszy z kieszeni jakiś przedmiot, rzucił go do wody. Później przelazł przez płot i zniknął na gościńcu.
Gdy Erland stracił syna z oczu poszedł sam nad bagnisko i wszedł w zamuloną wodę. Po chwili nastąpił na jakiś przedmiot. Była to rękojeść złamanego noża. Obejrzał ją na wszystkie strony, później schował do kieszeni. Za chwilę wyciągnął i znów oglądał. Zrobił to kilka razy nim wszedł do domu.


∗             ∗

Gudmund wrócił późno nocą. Rzucił się na łóżko, nie dotknąwszy jedzenia.
Erland Erlandsson spał żoną w pokoiku, od ogrodu. O brzasku dnia Erland usłyszał szmer kroków pod oknami. Wstał, odsunął firankę i znów zobaczył syna, idącego w stronę bagna. Nim wszedł do wody zdjął obuwie i skarpetki. Przeszedł bagnisko w różnych kierunkach, jakby czegoś szukał. Poczem spojrzał na brzeg, chcąc zapewne wrócić, lecz po chwili rozpoczął poszukiwania na nowo. Całą godzinę patrzał ojciec na syna. Gudmund wrócił do domu i położył się spać.
W niedzielę, na Zielone Świątki, Gudmund miał jechać do kościoła. Gdy zaprzęgał konia, ojciec przechodził przez podwórze.
— Zapomniałeś dziś oczyścić uprząż — rzekł. — Cała bryczka zresztą była brudna i obłocona.
— Miałem co innego do roboty — odpowiedział gnuśnie i odjechał.
Po mszy Gudmund odprowadzał narzeczoną do Elwokry, gdzie spędzał resztę dnia. Obchodzono tam wieczór dziewiczy. Zebrało się dużo młodzieży i tańczono do późna w nocy. Nie brakło i pijatyki, lecz Gudmund nie tknął niczego. Przez cały wieczór nie zamienił z nikim ani słowa. Zato tańczył do upadłego, wybuchając od czasu do czasu śmiechem niesamowitym.
Wrócił do domu o drugiej i postawiwszy konia w stajni, poszedł znów do ogrodu nad bagnisko. Podwinął spodnie i wszedł boso do wody. Noc była jasna, ojciec, ukryty za firanką śledzili ruchy syna. Widział, jak pochylony nad powierzchnią wody szukał czegoś z takim samym uporem jak nocy ubiegłej. Od czasu do czasu wychodził na brzeg, jakby rezygnując z poszukiwań, po chwili jednak wracał znów. Przyniósł z obory wiadro i zabrał się do czerpania wody. Widząc trudy daremne tego po chwili. Spróbował wędki: przeszukał dno, lecz nie znalazł nic, oprócz szlamu.
Kiedy wrócił do pokoju, było już tak późno, że zaczęto wstawać. Gudmund, zmęczony i wyczerpany nocą bezsenną, chwiał się na nogach. Nie rozebrany rzucił się na łóżko.
O godzinie ósmej przyszedł ojciec aby go obudzić. Gudmund leżał w ubraniu obłoconem i poplamionem szlamem. Erland nie pytał o nic. Powiedział mu tylko, że już czas wstawać i zamknął drzwi za sobą. W kilka minut później Gudmund wszedł do izby w stroju weselnym. Nie widziano go jeszcze tak pięknym: twarz, uduchowiona walką wewnętrzną była blada, a oczy płonęły ogniem niespokojnym. Wyglądał jak istota nie z ciała i krwi, lecz z ducha i woli.
Izba główna była przystrojona odświętnie. Matka miała na sobie czarną suknię i piękny szal jedwabny. Służba była również świątecznie przyodziana. Zielone gałązki brzozowe zdobiły kominek. Stół nakryty obrusem, zastawiony był przeróżnem jedzeniem.
Po śniadaniu Matka odczytała psalm i kilka ustępów z Pisma Świętego. Później, zwracając się do Gudmunda, życzyła mu szczęścia i błogosławiła jako dobremu synowi. Słowa matki wzruszyły Gudmunda: kilka razy oczy zaszły mu łzami.
— Ciężko nami będzie rozstać się z tobą — rzekł ojciec, a Gudmund znów był gotów do płaczu.
Służba również przyszła go pożegnać. Gudmundowi łzy błyszczały na rzęsach i dławiły w gardle; ledwie wybąkał podziękowanie.
Ojciec miał mu towarzyszyć do Elwokry i być obecnym na ślubie. Erland zaprzągł konia i naglił do odjazdu. Wsiadając do bryczki Gudmund zauważył, że była wyczyszczona starannie. Uderzył go również wzorowy porządek na podwórzu. Całe obejście wysypane było żółtem piaskiem; stare kłody drzewne i stosy różnych rupieci, niesprzątane od lat, były teraz usunięte. Przed gankiem ustawiono duże brzozy, złączone gałęziami, w kształcie łuku tryumfalnego. Chorągiewkę na dachu zdobił wieniec z kwiatów dzikiej śliwy, a z każdego dymnika zwieszały się jasnozielone brzozy.
Gudmund, widząc to wszystko uczuł się wzruszonym do głębi. Gdy ojciec chciał zaciąć konia, Gudmund schwytał go za ramię, jakby zatrzymując.
— Co? — spytał ojciec.
— A no nic. Trzeba ruszać.
Nie ujechali daleko. Gudmunda czekało jeszcze jedno pożegnanie. Była to Helga z Bagniska. Czekała przy ogrodzeniu, oddzielającym gościniec od dróżki, wiodącej do lasu. Erland, ujrzawszy Helgę, zatrzymał konia.
— Czekałam na ciebie, bo chciałam w tym dniu życzyć ci szczęścia — rzekła.
Gudmund wychylił się aby jej uścisnąć rękę. Zauważył, że zeszczuplała i oczy miała podkrążone. Z pewnością tęskniła do Närlundy i nieraz — płakała po nocach. Dziś chciała być wesołą i uśmiechała się do Gudmunda serdecznie. Nie mógł wymówić ani słowa. Lecz ojciec pomimo, że mówił naogół tylko z konieczności, wydał nagłe okrzyk:
— A to ci życzenia najprzyjemniejsze!
— Prawda, ojcze — odrzekł Gudmund.
Jeszcze raz podali sobie ręce i bryka ruszyła z miejsca. Gudmund siedział odwrócony i nie spuszczał Helgi z oczu. A gdy ją przysłoniła kępa drzew, odpiął gwałtownie fartuch od powozu, chcąc zeskoczyć.
— Czy chcesz jej co powiedzieć? — spytał ojciec.
— Nie, nic, — odpowiedział siadając.
Ujechali jeszcze kawał drogi. Nie spieszyli się. Widać miło było ojcu siedzieć spokojnie obok syna.
Nagle Gudmund, przechyliwszy głowę na ramię ojcowskie, wybuchnął płaczem.
— Co ci jest? — spytał Erland, ściągnąwszy lejce z całych sił.
— Tacyście dobrzy dla mnie, a jam tego nie wart.
— Zrobiłeś co złego?
— Tak, ojcze.
— Trudno mi uwierzyć.
— Tak. Zabiłem człowieka.
Ojciec odetchnął z widoczną ulgą. Gudmund spojrzał na niego zdumiony. Stary puścił konia stępa i rzekł.
— Rad jestem, że mi to sam mówisz.
— Jużeście o tem wiedzieli, ojcze?
— Już w sobotę zmiarkowałem, że się święci coś niedobrego. A potem, znalazłem w błocie twój nóż.
— To wyście go znaleźli?
— Znalazłem i zobaczyłem, że nadłamany.
— Wiem, ale w głowę zachodzę, jak to mogłem zrobić.
— Musiałeś być pijany.
— Nie wiem, nic nie pamiętam. Widziałem po ubraniu, że się biłem i wiem, że mam złamany nóż.
— Chciałeś zamilczeć — rzekł ojciec.
— Mówiłem sobie tak: towarzysze moi nie pamiętają nic, bo byli tak samo pijani, jak i ja. Nie było innych dowodów oprócz noża. Dlatego chciałem się go pozbyć.
— Domyślałem się, że tak sobie kalkulujesz.
— Pojmijcie, ojcze: kto umarł — nie wiem; możem go nigdy nie widział. Jakem to robił — nie pamiętam. Za cóż mam pokutować? Tylkom zmiarkował później że nie trza było rzucać noża w bagno. Mogliby go znaleźć, jak latem woda wyschnie. Dlatego szukałem dwie noce.
— A zeznać nie chciałeś?
— Nie. Wczoraj myślałem tylko o tem, aby całą rzecz ukryć. Próbowałem tańczyć i hulać, aby ludziska nie dopatrzyli we mnie czego.
— Chciałeś się żenić nie zeznawszy? Ważysz się na to? Jeżeli cię wykryją, wciągniesz w nieszczęście Hildur i jej rodzinę.
— Et, myślałem, że lepiej zrobię, jeżeli nic nie powiem.
Jechali teraz prędko. Najwidoczniej — spieszno było ojcu. Jednak rozmowy nie przerywał. Przez całe życie nie zamienił z Gudmundem tyle słów, co teraz.
— Co cię zmusiło zmienić postanowienie? — spytał Erland.
— Życzenia Helgi. Zmiękło mi serce. Kiedyście mi błogosławili, chciałem wam rzec, żem tego niegodzien i wszystko wyłożyć, alem był jeszcze zatwardziały. Kiedy ta dziewczyna, zamiast złości na mnie, przyniosła mi dobre słowo — już było po mnie.
— Teraz to już się dogadamy. Trzeba wszystko powiedzieć Hildur i jej rodzinie.
— Tak — powiedział Gudmund, zniżywszy głos. — A pewno — dodał po chwili. — Co mam dziewczynę w to mieszać. Nie daruje mi.
— Cóż dziwnego, honor córki leży zawsze rodzicom na sercu. A trzeba ci wiedzieć, że jakeśmy odjeżdżali z domu, tom już postanowił, że jeśli nie ty, to ja powiem o wszystkiem ojcu Hildur. Bez tego nie dopuściłbym do sakramentu.
Trzasnął z bicza i pojechali jeszcze szybciej.
— Twardy orzech mamy do zgryzienia — rzekł Erland. — Bodajby prędzej minęła ta chwila. Pewno rodzice Hildur uszanują w tobie przyznanie się do winy i będą ci życzliwsi.
Gudmund nic nie odpowiadał.
W miarę jak się zbliżali do Elwokry, był coraz bardziej pochmurny. Ojciec starał się dodać mu otuchy.
— Słyszałem już w życiu o czemś podobnem. Opowiadano mi o narzeczonym, który zabił na polowaniu swego towarzysza. Nie zrobił tego naumyślnie i nikt nie wiedział, że to on był zabójcą. W dniu ślubu przyszedłszy do domu, gdzie już wszystko było przygotowane do uroczystości, poszedł do narzeczonej, i powiedział: „Ślubu nie będzie. Nie chcę cię wciągać w moją niedolę“. Dziewczyna stała już w wianku mirtowym i w welonie. Wzięła narzeczonego za rękę i poprowadziła do sali, pełnej gości. Opowiedziała wszystkim głośno, co zaszło. A później, zwróciwszy się do młodego człowieka dodała: „Zrobiłam to dlatego, aby nikt nie pomyślał, że ukrywasz to przedemną. Teraz prośmy o błogosławieństwo. Jesteś mi dziś równie drogi, jak wczoraj. Niedolę, która cię czeka, będziemy razem znosili“.
W chwili, kiedy ojciec kończył opowiadanie, wjechali na wązką dróżkę, prowadzącą do Elwokry. Gudmund zwrócił się do ojca ze smętnym uśmiechem:
— U nas to się tak nie skończy.
— Kto wie? — powiedział ojciec, prostując się na koźle.
Spojrzał na syna. Był dziś nad podziw piękny.
— Nie dziwiłbym się, gdyby go spotkało coś nieoczekiwanego.
Ślub miał się odbyć w kościele. Na folwarku zebrało się dużo ludzi. Wszyscy chcieli pójść w orszaku ślubnym. Krewni, przybyli z daleka rozsiedli się na ganku, gotowi do wyruszenia. Na podwórze wytoczono już bryczki i szarabany, a ze stajni dochodziło rżenie koni, gotowych do zaprzęgu. Grajek miejscowy, siedząc na drabinie dostrajał skrzypce. Na pięterku, w oknie, stała narzeczona, cała w bieli i wypatrywała swego przyszłego. Chciała spojrzeć na niego wpierw, nim ją zobaczy.
Erland i Gudmund wysiedli z bryczki i zażądali rozmowy z Hildur i jej rodzicami. Zeszli się w małym pokoiku biurowym gospodarza.
— Myślę, żeście czytali w gazecie o bójce, która zaszła w nocy z piątku na sobotę i podczas której zabito człowieka, wyrecytował Gudmund jednym tchem, jak wyuczoną lekcję.
— Tak, czytałem — odpowiedział gospodarz.
— Otóż ja byłem tej nocy w mieście.
Tym razem nie było odpowiedzi. Zapanowała cisza martwa. Gudmund czuł, że wszyscy wlepiają w niego przerażone oczy i nie mógł dalej mówić. Wówczas dopomógł mu ojciec.
— Gudmund zahulał się z towarzyszami. Musiał wypić za dużo, bo wróciwszy do domu nie pamiętał co robił. Pewno się bił, bo miał ubranie podarte.
Gudmund widział, jak z każdym słowem zwiększał się przestrach na twarzach obecnych. Sam zaś stawał się coraz spokojniejszy. Zaczepka sprawiała mu przyjemność. Znów zaczął mówić.
— Kiedy w sobotę wieczorem przeczytałem w dzienniku wiadomość o bijatyce i kawałku żelaza, tkwiącym w głowie zabitego, wyjąłem swój nóż i zobaczyłem, że jest złamany.
— A to ładna historja! Mógł by nam Gudmund opowiedzieć ją wczoraj.
Gudmund umilkł i znów ojciec go wyręczył.
— Nie było to łatwe zadanie dla Gudmunda. Wielka była pokusa aby nic nie powiedzieć. Dużo traci na tem, że się do tego przyznaje.
— Tak, tak. To całe szczęście, że nareszcie postanowili wyznać. Mógłby nas zawlec w wielką niedolę, — powiedział Eriksdotter z przekąsem.
Gudmund wpatrywał się w Hildur. Miała na głowie wianek mirtowy ze ślubnym welonem. Zobaczył, jak podniosła rękę, aby odpiąć wianek. Czyniła to jakby odruchowo. Zauważywszy wzrok Gudmunda, wpięła szpilkę z powrotem.
— Nie mamy dziś jeszcze pewności czy Gudmund naprawdę zabił. Wszakże lepiej odłożyć ślub, aż się wszystko wyjaśni.
— Co tu mówić o zwłoce. Gudmund ma dostateczną pewność swego występku. Możemy zatem, tak jak tu jesteśmy, za wspólną zgodą, zaniechać tej żeniaczki.
Gudmund nic na razie nie odpowiedział. Zbliżył silę do Hildur i wyciągnął rękę. Stała bez ruchu i zdawała się go nie widzieć.
— Nie chcesz się ze mną pożegnać?
— Czy to ta ręka trzymała nóż? — spytała lodowato.
Gudmund zwrócił się do gospodarza:
— Tak, teraz jestem pewien swego występku. Możemy nie mówić o zwłoce.
Na tych słowach rozmowa się skończyła. Erland i Gudmund, wychodząc z domu, przechodzili przez liczne pokoje i korytarze. Wszędzie znać było przygotowania weselne. Przez otwarte drzwi kuchenne ujrzeli ludzi, krzątających się zapamiętale. Poczuli zapach pieczeni i pasztetów. Wielkie piece były gęsto zastawione przeróżnymi garnkami, użyto nawet garnitur rondli miedzianych zdobiących tylko zazwyczaj kuchnię.
— Ktoby to pomyślał, że to z powodu mego wesela tyle ambarasu, pomyślał Gudmund.
Opuszczając ten dom, mógł się przekonać o jego bogactwie. Zobaczył pokój jadalny, zastawiony długami stołami. Wszystkie nakrycia były srebrne. Mijał szatnię, przeładowaną kuframi i wszelkiego rodzaju ubraniem. Wyszedłszy na podwórze zdumiony był wielką ilością powozów, nowych i starych; podziwiał konie przepyszne, wyprowadzane ze stajni i bogate okrycia podróżne, porozściełane na siedzeniach powozów. Ogarnął wzrokiem liczne zabudowania: obory, stajnie, wozownie, owczarnie, strychy i piwnice.
— To wszystko mogło być moje — rzekł do siebie, wsiadając do bryczki.
Przejął go do głębi żal piekący. Chciał wyskoczyć, wrócić do nich, i powiedzieć, że to wszystko, co im mówił, było nieprawdą. Że chciał tylko zażartować i nastraszyć. Co za głupstwo popełnił, wyznając! Co na tem zyskał? Komu przez to dopomógł? Zabity pozostał martwym, a siebie pociągnął do zguby.
Dziś, kiedy musiał się zrzec myśli o małżeństwie, podsycało ono jego chciwość. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wiele przez to stracił. Cóż to szkodziło, że Hildur była samolubną i despotką? Stanowiła najlepszą partję w okolicy. Dzięki niej mógłby stanąć u szczytu znaczenia i wpływu.
Żałował nietylko Hildur i jej bogactw, ale i zaszczytów, które go ominęły. Jakżeby mu zazdroszczono, gdyby tak jechał z nią do kościoła na ślub! Zasiadłby na pierwszem miejscu podczas uczty weselnej! Byłby ośrodkiem tańców i wszystkich przyjemności. Ten wielki dzień, w jego życiu odwrócił się do niego plecami...
Erland spozierał kilkakrotnie na syna. Nie był już ani piękny ani uduchowiony. Siedział przybity, ogłupiały, z zgaszonym wzrokiem. Czyżby żałował zeznania? Ojciec chciał go o to zapytać, lecz postanowił milczeć.
— Dokąd jedziemy? — spytał Gudmund. — Jedźmy chyba wprost do komisarza.
— Możebyś przedtem odpoczął? Nie spałeś.
— Matka się przestraszy, jak zobaczy żeśmy wrócili.
— Nie zdziwi się. Wie tyle, co i ja. Będzie z pewnością rada, żeś wyznał.
— Wiem, że bylibyście szczęśliwi, posadziwszy mię do więzienia — rzekł zgryźliwie.
— Pewno, że wiele tracisz, postępując, jak należy — odpowiedział ojciec. — Ale my nie potrzebujemy się kryć z radością, że przezwyciężyłeś samego siebie.
Nie chciał jednak Gudmund wracać do domu. Zrujnował, zmarnotrawił swą przyszłość, a ci ludzie będą go za to chwalili! Nikogo nie chciał widzieć. Szukał spokoju. Mijali ścieżkę, prowadzącą do lasu.
— Ojcze, zatrzymajcie się tu. Pogadam trochę z Helgą.
— Wracaj wcześnie, musisz się wyspać.
Gudmund zagłębił się w las i zniknął z oczu. Nie miał bynajmniej zamiaru rozmawiać z Helgą. Chciał tylko pozostać sam, aby módz nie panować nad sobą. Targała go tępa złość na wszystkich i wszystko. Z całych sił kopał nogami kamienie znajdujące się na drodze. Z dziką wściekłością łamał grube gałęzie, jedynie dlatego, że jakiś listek musnął go po twarzy.
Zaszedł aż nad Bagnisko. Ominął chatę i począł się wdrapywać na wierzchołek góry. Musiał się wspinać po wielkich, spiczastych głazach. Była to przeprawa dosyć karkołomna. Jeden krok nieostrożny mógł go przyprawić o złamanie ręki lub nogi. Groza niebezpieczeństwa sprawiała mu jednak przyjemność.
— Gdyby się co ze mną stało, nikt mnie tu nie odnajdzie — rzekł do siebie. — Cóżby mi to szkodziło? Raz kozie śmierć! Wolę zginąć tu, niż gnić długie lata w więzieniu. — Jednak nic mu się nie wydarzyło.
Po kilku minutach stanął u szczytu.
Wielki pożar zniszczył przed laty tu las. Wierzchołek świecił łysiną. Rozpościerał się stąd wspaniały widok. Cały kraj był jak na dłoni. Widać było wszystkie lasy okoliczne, jeziora i doliny, bogate wsie i ubożuchne lepianki, kościoły, dwory. W oddali, otulone mgłami leżało miasto, najeżone kilku wieżycami, połyskującemi w słońcu. Kręte drogi przerzynały dolinę w różnych kierunkach. Wzdłuż skraju lasu mknął szybko pociąg.
Gudmund, nie odwracając oczu, padł na ziemię. Tyle było piękna i majestatu w tym widoku, że troski osobiste zmalały w jego oczach.
Przypomniało mu się, jak w dzieciństwie wyobrażał sobie, że to właśnie tu, na tej łysej górze djabeł kusił Chrystusa, ukazując Mu bogactwa tej ziemi. Przypomniał sobie słowa Pisma Świętego: „Oddam Ci to wszystko, jeśli upadłszy, uczynisz mi pokłon“.
Przyszło mu na myśl, że sam niedawno przeżył podobne kuszenie. I jemu szatan ukazał wiele bogactwa. Zdawał się mówić:
— Oddam ci to wszystko, jeśli zataisz to, co masz na sumieniu.
Refleksje te dały mu uczuć pewne zadowolenie moralne.
— Odpędziłem djabła — rzekł do siebie, i wnet zrozumiał głęboki sens tego, co się stało.
Gdyby zamilczał, czyżby nie był zmuszony całe życie wysługiwać się szatanowi? Stałby się podłym służalcem swoich bogactw. Ciążyłby na nim wieczny lęk, żeby go nie wykryto. Nigdy nie czułby się wolnym.
Uciszył go wielki spokój. Zrozumiał nareszcie, że postąpił dobrze. Dotąd błądził w ciemnościach. Dopiero teraz przyszedł do siebie. Zadał sobie pytanie, dlaczego nie zbłądził.
— Pewno dlatego, że wszyscy w domu byli dla mnie tak dobrzy. Helga również przyniosła mi szczęście.
Został jeszcze czas jakiś na górze, lecz wkrótce postanowił wrócić do domu jak najprędzej. Chciał powiedzieć rodzicom, że odzyskał już spokój. Schodził już z góry, gdy zauważył Helgę, siedzącą poniżej.
Z tego miejsca, gdzie siedziała nie mogła mieć szerszego widoku. Widziała tylko mały zakątek doliny: była to prawdopodobnie Närlunda i część Elvokry.
Zobaczywszy młodą dziewczynę, Gudmund po całodziennej zgryzocie, uczuł nagle radość gwałtowną. Serce zabiło mu szybciej.
— Co mi jest? Co się stało? — pytał, czując pulsowanie krwi w żyłach.
— Widocznie ją kocham — rzekł do siebie zdziwiony. — Do tej pory tego nie widziałem.
Jak rwący potok, targnęło nim uczucie. Tłumił je dotąd w sobie: krępowały go różne względy. Lecz skoro dziś zerwał z myślą żenienia się z inną, mógł teraz śmiało kochać Helgę.
— Helga! — krzyknął, zbiegając ze strojnego zbocza.
Odwróciła się i krzyknęła ze strachu.
— Nie bój się! To ja!
— Czemu nie jesteś w kościele?
— Nie będzie dziś ślubu! Hildur już mnie nie chce.
Helga wstała z ręką na sercu. Zamknęła oczy. Nie była pewna czy to Gudmund stoi przed nią, czy jaki duch leśny. Tak, czy owak, ukazanie się jego było dla niej miłe i słodkie. Zamknęła oczy, aby widzenie nie znikło.
Miłość, obudzona w sercu Gudmunda, przyprawiła go o zawrót głowy. Wziął Helgę w ramiona i pocałował w same usta. Pozwalała mu na to: była tak oszołomiona jego niespodziewanem zjawieniem się, że stała, jak ogłuszona. Nie mogła wyjść z podziwu: Gudmund, zamiast być w kościele przy boku narzeczonej, przyszedł do lasu! A może to jego duch? Jako duch, mógł przecie ją przytulić.
Ale pocałunek Gudmunda wyrwał ją z oszołomienia. Odtrąciła go gwałtownie i zasypała pytaniami. Co robi w lesie? Czy go co złego spotkało? Dlaczego małżeństwo zerwane? Może Hildur zachorowała? A może pastor został rażony apopleksją?
Gudmund, choć pragnął z nią mówić tylko o miłości, musiał opowiedzieć wszystko, Słuchała go bardzo uważnie.
Nie przerywała mu aż do chwali, gdy zaczął mówić o złamanym nożu. Wówczas zapytała, czy to był ten sam nóż, którym się stale posługiwał za czasów jej bytności.
— Naturalnie, że ten sam.
— Ile było odłamków?
— Jeden tylko.
Heldze zaszumiało w głowie. Zmarszczyła brwi i usiłowała sobie coś przypomnieć. Ależ tak! W przeddzień swego odejścia pożyczyła od Gudmunda tego noża dla porąbania drewienek do kominka. Złamała go i już nie miała sposobności powiedzenia mu o tem. Nie zauważył, że od tego czasu nosił w kieszeni ten nóż złamany.
Podniosła głowę i chciała mu to powiedzieć. On tymczasem mówił o swej wizycie w Elvokrze. Nie przerywała i dosłuchała do końca. Dowiedziawszy się w jaki sposób rozstał się z Hildur, uznała to za tak wielkie nieszczęście, że zarzuciła Gudmunda wymówkami.
— Sam sobie jesteś winien — rzekła. Toż to musiała się przestraszyć! Napewno nie dałaby takiej odpowiedzi gdyby była przytomna. Wierzaj mi, że musi teraz tego żałować.
— A niech sobie żałuje! — odrzekł Gudmund. — Już ją poznałem. Wiem, że myśli tylko o sobie. Rad jestem, że mnie nie chciała.
Helga zagryzła usta, jakby się bała, że może za dużo powiedzieć.
To wszystko dało dziewczynie dużo do myślenia. Chodziło jej nietylko o to, aby zetrzyć z Gudmunda plamę mordercy. Chciała zagładzić niezgodę między nim, a narzeczoną. Spróbuje to uczynić przy pomocy tego, co jest jej wiadome.
Umilkła i rozważała. Gudmund zaczął jej mówić o swej miłości. Ta okoliczność wydała jej się najmniej dla niego w tej chwili pożądaną. Już to samo było złe, że ominął go bogaty ożenek, a stało by się jeszcze gorzej, gdyby poślubił taką mizerotę, jak ona.
— Cicho! Nie gadaj mi tych głupstw! — rzekła, wstając porywczo.
— Czemuż to nie mam ci o tem mówić? — spytał, pobladłszy. — Może tak samo, jak Hildur, boisz się mnie?
— A gdzieby tam!
Chciała mu wytłumaczyć, że nie powinien sam sobie zguby gotować. Ale on nie chciał słuchać.
— Dawniej istniały podobno kobiety, które w chwilach nieszczęścia były dla mężczyzn podporą. Dziś takich nie znaleźć — rzekł podstępnie.
Helga zadrżała. Chciała zarzucić Gudmundowi ręce na szyję, ale się nie ruszała. Musiała być rozważną.
— Pójdę do więzienia. Nie mam prawa cię prosić, abyś została teraz moją żoną. Ale gdybym wiedział, że czekasz na mnie, tobym te okropności zniósł z lżejszem sercem.
— Nie do mnie należy czekanie na ciebie.
— Od dziś wszyscy mię będą uważali za łotra, który się upija i morduje. Chciałbym być miłym choć jednej osobie. Toby mi dodało otuchy.
— Wiesz, przecie, że zawsze o tobie dobrze myślę — rzekła Helga.
Dziewczynę opanowało jakieś słodkie uczucie. Jeszcze trochę, a już by ją zwyciężyły nalegania Gudmunda. Nie wiedziała, jak mu się wymknąć. Gudmund niczego się nie domyślał. Przeciwnie, zaczął przypuszczać, że się omylił, że go dziewczyna nie kocha. Zbliżył się do niej i świdrował ją oczami.
— Dlaczego tu siedzisz? Aby widzieć Närlundę? Prawda?
— A no tak.
— Może myślisz o niej w dzień i w noc?
— Tak. Ale nie tęskno mi do nikogo z osobna.
— Nie jestem ci miły?
— Niechcę za ciebie wyjść i tyle.
— Kogoż ty kochasz?
Helga nie odpowiedziała.
— Może Per‘a Martenssona?
— A tak! Powiedziałam przecie, że go kocham! — krzyknęła z całych sił.
Gudmund spojrzał na nią dziko.
— Jeżeli tak, to koniec. Już się więcej nie zobaczymy.
Po tych słowach rzucił się na dół, przeskakując błyskawicznie z głazu ma głaz. Wkrótce zniknął między drzewami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Janina Godlewska.