Dziewczyna z bagniska/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Dziewczyna z bagniska
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1922
Druk T. Jankowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Godlewska
Tytuł orygin. Tösen från Stormyrtorpet
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SELMA LAGERLÖF.


DZIEWCZYNA Z BAGNISKA
PRZEKŁAD
JANINY GODLEWSKIEJ.
NAKŁADEM BIBLIOTEKI DZIEŁ WYBOROWYCH
Warszawa, Sienkiewicza 12.  —  Telefon 114-30.

Skład główny na Poznań i W. Ks. Poznańskie
Gebethner i Wolf, Poznań, Rycerska 36.




Druk. sukc. T. Jankowskiego, Wspólna 54. Tel. 266-07





I.

Rzecz dzieje się w sali sądowej na prowincji. Przy stole, w głębi, siedzi stary sędzia, wysoki, siwy, o twarzy surowej i energicznej. Kilka godzin z rzędu rozpatrywał bez przerwy różnorodne sprawy, które go napełniły posępnym niesmakiem. Trudno zaiste odgadnąć, co go bardziej dręczy: czy upalny zaduch, panujący na sali, czy też to mnóstwo drobnych sporów, świadczących o pieniactwie, braku miłosierdzia i chciwości ludzkiej.
Przystąpił właśnie do rozbioru ostatniej z wyznaczonych na dzień dzisiejszy sprawy. Chodziło o alimenta. Aferę tę rozpatrywano już na posiedzeniu poprzednim. Z protokułu odczytywanego przez pisarza, okazuje się przedewszystkiem, iż powódką jest córka ubogiego najemnika, a oskarżonym człowiek żonaty.
Oskarżony (według protokułu) nie poczuwa się do winy. Twierdzi, że pociągnięto go do odpowiedzialności jedynie z chęci wyzysku. Przyznaje, że dziewczyna czas jakiś u niego służyła. Wypiera się jednak bliższych z nią stosunków. Zaprzecza jej praw do żądania od niego wsparcia. Powódka natomiast obstawała przy oskarżeniu. Po wysłuchaniu kilku świadków, trybunał postanowił, że oskarżony musi zaprzysiądz swoją niewinność pod karą zapłacenia alimentów.
„Obie strony“ są obecne. Stoją obok siebie przed stołem sędziego. Powódka jest bardzo młoda i spłoszona. Płacze z onieśmielenia, ocierając łzy chustką, związaną w węzeł, którego nie umie rozplątać. Ma na sobie sukienkę czarną, prawie nową, lecz bardzo źle leżącą. Skłonni jesteśmy przypuszczać, że pożyczyła jej, chcąc się przyzwoicie pokazać przed sądem.
Co do oskarżanego, to widać odrazu, że to człek bogaty. Wygląda na czterdziestkę, twarz ma pewną siebie, energiczną. Wobec trybunału zachowuje się nienagannie. Znać po nim, coprawda, że wolałby być gdzieindziej, pomimo to nie jest ni trochę zażenowany.
Po przeczytaniu protokułu, sędzia zwrócił się do oskarżonego z zapytaniem, czy obstaje przy swej odmowie i czy jest zdecydowany złożyć przysięgę.
Zgodził się bez wahania i sięgnąwszy do kieszeni kamizelki, wydobył świadectwo pastorskie, stwierdzające, iż zdaje sobie należycie sprawę z ważności przysięgi i że nic nie stoi mu na przeszkodzie do jej złożenia.
Tymczasem dziewczyna nie przestawała płakać. Zda się nie mogła pokonać swej nieśmiałości i stała uporczywie wpatrzona w ziemię.
Nie spojrzała nawet w oczy oskarżonego.
Usłyszawszy owo „tak“, dziewczyna drgnęła.
Podeszła kilka kroków do sędziego, chcąc mu coś powiedzieć i stanęła, mówiąc jakby do siebie: „To niemożliwe. On nie mógł powiedzieć tak. Musiało mi się przesłyszeć“.
Sędzia, wziąwszy świadectwo do ręki, dał znak woźnemu, który się zbliżył do stołu i pod stosami papierów zaczął szukać Biblji. Znalazłszy, położył ją przed oskarżonym.
Dziewczyna zaczęła potrochu zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Najwidoczniej ogarnął nią niepokój. Zmusza się, by podnieść oczy i spoziera na stół w chwili, gdy woźny kładzie Biblję.
Znów chce czemuś zaprzeczyć. Powstrzymuje się. Wydaje się jej nieprawdopodobnem, by mu pozwolono przysięgać. Sędzia chyba do tego nie dopuści!
Sędzia — to człek doświadczony: zna dobrze wszystkich w okolicy i wie co myślą i czują. Zna surowość poglądów na punkcie małżeństwa i kwestji z niem związanych. Czyn, popełniony przez dziewczynę, uważano za największy występek. Czyżby się więc dobrowolnie narażała na złą opinję, gdyby to nie było prawdą? Wiedział, że ściągnęła na siebie wielką pogardę, skutkiem której popadła w nędzę. Nikt nie chciał przyjmować jej do roboty. Odrzucano jej pracę. Właśni rodzice ledwo znosili obecność dziewczyny w domu i codzień grozili, że ją za drzwi wyrzucą. Nie wymagałaby wsparcia od człowieka żonatego, gdyby do tego nie miała prawa. Sędzia musiał to rozumieć. Nie mógł przypuszczać, że kłamie w sprawie, która ściągnęła na nią tyle nieszczęścia. Widocznie nie mogła obwiniać nikogo innego, tylko owego człowieka. A jeżeli sędzia zdaje sobie sprawę z tego, to powinien przeszkodzić przysiędze.
Sędzia odczytuje wielokrotnie świadectwo pastora. Powódka zaczyna wierzyć, że się wda w tę sprawę. Spostrzega, że jest zakłopotany. Kilkakrotnie przeszywa dziewczynę spojrzeniem, a jej się wydaje, że wyraz niesmaku i wstrętu coraz silniej odbija się na jego twarzy. Przypuszcza, że ją znienawidził. Jeśli oskarżony mówi prawdę, to ona jest istotą podłą, niegodną zainteresowania.
Zdarza się niekiedy, że sędzia wdaje się w jakąś sprawę, jako doradca życzliwy i przezorny, aby nie dopuścić do krzywdy wzajemnej. Lecz dnia tego jest tak zmęczony i zniechęcony, że myśli głównie o tem, aby rozstrzygnąć zatarg zgodnie z prawem.
Odkłada zaświadczenie i zwracając się do oskarżonego wyraża nadzieję, że chyba znane mu są następstwa, jaki pociąga za sobą krzywoprzysięstwo. Obwiniony słucha go z tym samym spokojem, w jakim trwa przez cały czas. Odpowiada z szacunkiem i godnością.
Powódka słucha tych słów w wielkiej trwodze. Czyni kilka gwałtownych odruchów i konwulsyjnie załamuje ręce. Postanawia zabrać głos przed trybunałem. Wysiłkiem woli zwalcza nieśmiałość i łzy — wkońcu — nie może wykrztusić ani jednego słowa.
Przysięga ma być złożona. Pozwalają na to! Nikt mu nie zabroni zostać krzywoprzysięzcą.
Do tej chwili nie mogła uwierzyć, że to może nastąpić. Teraz ogarnęła ją pewność, że się tak stanie i to zaraz. Lęk straszliwy, niedoznawany nigdy, ścisnął ją za gardło. Skamieniała. Już nie płacze. Oczy stanęły jej słupem.
Więc on się poważy ściągnąć na siebie potępienie wieczne? Ze względu na żonę.
Wszakże, jakiekolwiek miałby z tego powodu przykrości, nie powinien narażać zbawienia swej duszy.
Cóż okropniejszego nad krzywoprzysięstwo? Jakaś tajemnica straszliwa związana jest z tym grzechem. Nie może go zgładzić żadna łaska, ani rozgrzeszenie. Bramy piekielne same się otwierają na odgłos imienia krzywoprzysięzcy. Gdyby się w tej chwili ośmieliła spojrzeć w twarz tego człowieka, dostrzegłaby z pewnością znak potępienia Bożego.
Im dłużej to rozważała, tem większa ogarniała ją bojaźń. Tymczasem sędzia wskazywał oskarżanemu, jak ma położyć palce na Biblji. Następnie otworzył kodeks, aby wyszukać formułę przysięgi. Widząc, że obwiniony kładzie palce na księdze, powódka zbliża się o krok. Rzekłbyś, że chce sięgnąć przez stół, by zepchnąć z kart Pisma Świętego tę rękę niegodną.
Powstrzymuje ją jeszcze ostatni błysk nadzieji. Ufa, że w ostatniej chwili winowajca ustąpi.
Tymczasem sędzia, znalazłszy potrzebną stronicę, zaczął głosem donośnym i wyraźnym dyktować rotę przysięgi. Potem zrobił pauzę, aby obwiniony mógł powtórzyć. Oskarżony zaczyna istotnie wymawiać słowa sakramentalne, lecz się w nich myli i sędzia zmuszony jest zacząć od początku.
Teraz już dziewczyna nie mogła mieć żadnej wątpliwości. Najwidoczniej obwiniony waży się na krzywoprzysięstwo i ściąga na siebie gniew Boży w tem i przyszłem życiu.
Stoi i łamie rozpaczliwie ręce. Całą winę przypisuje sobie; bo przecież sama go pozwała przed sąd!
Była bez roboty, cierpiała głód i chłód, a dziecko, pozbawione pieczy, było bliskie śmierci. To prawda. Do kogóż się miała zwrócić o pomoc.
Nigdyby nie przypuściła, że on zdolny będzie popełnić grzech tak wstrętny.
Sędzia rozpoczął na nowo dyktować słowa przysięgi. Za chwilę spełni się akt, którego nic nie zmaże, ani naprawi.
W chwili, gdy oskarżony zaczyna powtarzać przysięgę dziewczyna podchodzi, odtrąca rękę i odbiera Biblię.
To rozpacz straszliwa dodała jej odwagi. On nie może zostać krzywoprzysięzcą! Nie może!
Podbiega woźny aby jej wyrwać księgę i przywołać do porządku.
Wszystko, co miało związek z sądem, napawało dziewczynę wielką bojaźnią, była przekonana, że to, co czyni obecnie, zaprowadzi ją do więzienia. Pomimo to nie wypuszczała z rąk Biblji. Niech będzie, co chce, a on nie złoży przysięgi!
Winowajca rzuca się również, aby odebrać jej księgę. Lecz ona stawiła opór obydwom.
— Nie wolno ci przysięgać! Nie wolno! — krzyczy.
Scena ta wprawia oczywiście wszystkich w zdumienie. Ludzie tłoczą się aby lepiej widzieć. Poruszenie wśród przysięgłych. A pisarz zrywa się z kałamarzem w ręku z obawy, aby mu go nie przewrócono.
— Cicho! — krzyknął gniewnie sędzia.
Wszystko znieruchomiało.
— Co ci jest? Co robisz z księgą? — Zapytuje powódki głosem surowym i oburzonym.
Przezwyciężywszy strach, zdobywa się na odpowiedź:
— On nie powinien przysięgać!
— Cicho bądź i połóż księgę na miejscu — rozkazuje sędzia.
Nietylko że nie słucha, lecz przeciwnie, przytrzymuje Biblję oboma rękami.
— Nie będzie składał przysięgi — krzyczy z pasją.
— Z taką zaciekłością bronisz swej wygranej? — pyta sędzia tonem miażdżącym.
— Cofam skargę! Nie chcę go zmuszać do przysięgi! — Krzyczy rozdzierająco.
— Co ty wygadujesz? Rozum straciłaś? — pyta sędzia.
Ona oddycha gwałtownie, starając się opanować. Sama spostrzega ostrość swego głosu. Sędzia zaczyna przypuszczać, że dostała nagle obłędu, skoro nie może powiedzieć wyraźnie o co jej chodzi. Dziewczyna walczy ze sobą, aby zniżyć głos i wreszcie, przezwyciężywszy się, mówi powoli, spokojnie, patrząc sędziemu prosto w twarz:
— Zrzekam się skargi. To ojciec mego dziecka. Kocham go. Nie chcę aby był krzywoprzysięzcą.
Stoi wyprostowana i pełna decyzji. Nie spuszcza oczu z surowej twarzy sędziego. Ten, wsparty rękami o stół, patrzy na nią przeciągle.
Jest zupełnie zmieniony.
Cały niesmak i zniechęcenie znika, a twarz jego opromienia głębokie wzruszenie. „Oto, mówi do siebie, oto jaki jest nasz lud. Jak można go lekceważyć, skoro w najuboższych jest tyle miłości i miłosierdzia“.
Czując łzy w oczach, czyni gwałtowny ruch zażenowania i rzuca dokoła siebie bystre spojrzenie. Pisarz, długi szereg przysięgłych i komisarz — wyciągają szyje, aby się przyjrzeć dziewczynie, stojącej przed trybunałem z księgą świętą na piersi. Sędzia widzi blask niezwykły rozjaśniający ich twarze na widok piękna, które poruszyło do głębi ich serca.
Następnie sędzia spogląda na publiczność: wszyscy trwają w milczeniu, powstrzymując oddech w oczekiwaniu pożądanego wyroku.
Wreszcie patrzy na oskarżonego: teraz na niego przyszła kolej spuszczenia głowy i patrzenia w ziemie.
Sędzia, zwracając się do młodej dziewczyny, mówi:
— Stanie się jak chcesz. Sprawę umorzyć — dodaje zwracając się do pisarza.
Obwiniony czyni ruch jakby protestu.
— Co to znaczy? — krzyknął sędzia. — Czy masz co przeciw temu?
Winowajca pochyla głowę jeszcze niżej i odpowiada głosem ledwie dosłyszalnym:
— Nie. Bez wątpienia, tak będzie najlepiej.
Sędzia siedzi chwilę bez ruchu; później, odsuwając swój ciężki fotel, wstaje i podchodzi do powódki.
— Dziękuję ci — mówi, podając jej rękę.
Dziewczyna kładzie Biblję i płacząc, wyciera łzy skręconą chustką.
— Dziękuję ci — powtarza sędzia i, wziąwszy ją za rękę — ściska długo.




II.

Myliłby się, ktoby przypuszczał, że dziewczyna, która przeszła takie ciężkie chwile przed trybunałem, zdawała sobie sprawę, iż postępek jej był chwalebny. Wprost przeciwnie: sądziła, że się okryła hańbą wobec ludzi. Nie rozumiała, że uścisk dłoni sędziego był dla niej zaszczytem. Sądziła, iż to znak, że sprawa skończona i że wolno jej odejść.
Nie widziała również życzliwych spojrzeń naokoło, nie domyślała się nawet, iż niejeden chciał dłoń jej uścisnąć.
Usiłowała wymknąć się chyłkiem i uciec. Lecz wyjście było zatłoczone. Po skończeniu rozprawy każdemu było pilno do domu. Wyszła z sali jedna z ostatnich, uważając, że każdy ma prawo pierwszeństwa przed nią.
Gdy się nareszcie znalazła na dworze, zobaczyła przed podjazdem zaprzężony wózek Gudmunda Erlandsona. Gudmund siedział na koźle z lejcami w ręku. Zdawało się, że na kogoś czeka. Skoro ją tylko zobaczył pośród tłumu, zawołał:
— Siadaj, Helgo! Zmieścisz się ze mną. Jedziemy w tę samą stronę.
Choć usłyszała swe imię, nie mogła uwierzyć, że to na nią woła. Niepodobna przecież, by Gudmund Erlandsson chciał ją wziąć do swej bryczki. Nie mogła uwierzyć, aby ten najpiękniejszy chłopak w całej gminie, miły, młody i z dobrej rodziny, dobrze przez wszystkich widziany — chciał się z nią zadawać.
Nasunąwszy czepiec na oczy, minęła go szybko, bez słowa.
— Helgo, nie słyszysz? — jest dla ciebie miejsce, powtórzył Gudmund głosem, jak mógł najmilszym.
Lecz ona nie pojęła jego zamiaru. Zdawało jej się, że Gudmund drwi z niej poprostu i spodziewała się, iż lada chwila gawiedź zacznie się z niej śmiać. Obrzuciła go spojrzeniem obrażonem a trwożnem i uciekała jak najdalej od mniemanych szyderców.

∗             ∗

Gudmund był jeszcze kawalerem. Mieszkał u rodziców. Ojciec jego był gospodarzem, a choć miał niewielką zagrodę, żył w dostatku. Syn pojechał do sądu dla wyszukania pewnych papierów. Wybrał się w drogę z wielką paradą, gdyż pozatem miał jeszcze cel inny. Wziął nową bryczkę, nieskazitelnie polakierowaną, własnoręcznie wyporządził uprząż i tak wyszczotkował konia, że połyskiwał jak jedwab. Obok siebie, na siedzeniu położył czerwoną derkę. Wdział kurtkę myśliwską i szary kapelusik, a spodnie wpuścił w długie buty. Nie był to strój świąteczny, ale wiedział, że się w nim prezentuje godnie.
Zrana wyjechał sam; pomimo to czas mu się nie dłużył, gdyż myślał o rzeczach przyjemnych. W połowie drogi spotkał młodą dziewczynę, ubogo odzianą. Szła ledwie powłócząc nogami ze zmęczenia. Była jesień, brnęła więc w błocie, drogi rozmokły po deszczu. Zatrzymał konia i spytał dziewczynę dokąd idzie. Dowiedziawszy się, że idzie do sądu, zaofiarował jej miejsce w bryczce. Podziękowała i usiadła na wąskiej deseczce z tyłu bryczki, gdzie był przywiązany worek z obrokiem. Nie śmiała dotknąć czerwonej derki, położonej koło Gudmunda. Zresztą on bynajmniej nie pragnął usadawiać jej koło siebie. Nie wiedział kto ona, a sądząc z ubioru przypuszczał, iż była córką ubogiego najemnika. Mogła się przeto zadowolić miejscem z tyłu bryczki.
Pod górę koń zwolnił kroku. Gudmund nawiązał rozmowę. Ciekawy był skąd dziewczyna pochodzi i jak się nazywa. Usłyszawszy, że ma na imię Helga i że mieszka na Bagnisku, zaniepokoił się.
— Mieszkasz tam stale? Nie byłaś gdzie na służbie? — spytał.
Odpowiedziała, że do niedawna była na służbie.
— U kogo?
Miał wrażenie, że się dziewczyna ociąga z odpowiedzią.
— W Vestgardzie. U Per‘a Mortenssona, rzekła zcicha, jakby wolała, żeby jej nie posłyszał.
Lecz Gudmund słyszał dobrze.
— Aaaa, to ty...
Odwrócił się od niej, wyprostował na koźle i już nie odezwał się ani słowem.
Wpadł najwidoczniej w zły humor: okładał konia batem i klął na wyboje.
Helga siedziała jak trusia. W pewnej chwili Gudmund poczuł, że kładzie mu rękę na ramieniu.
— Czego chcesz? — spytał nie odwracając głowy.
Poprosiła go, aby zatrzymał konia, gdyż chce wysiąść.
— Czemuż to? — spytał drwiąco. — Nie wygodnie ci?
— Owszem, tylko wolę iść pieszo.
Zaczął rozważać. Był zły, że właśnie w taki dzień wziął na bryczkę tę latawicę. Z drugiej strony jednak czuł, że raz ją wziąwszy, nie powinien wypędzać.
— Stań, stań, Gudmundzie! — zawołała z taką stanowczością, że ściągnął lejce natychmiast.
Skoro sama chce wysiąść, rzekł do siebie, nie będę jej zatrzymywał gwałtem.
Wyskoczyła nim stanął.
— Myślałam, że wiesz kto jestem. Tylko dla tego wsiadłam.
Gudmund kiwnął jej głową i zaciął konia.
Dziewczyna mogła istotnie przypuszczać, że ją zna. Widywali się gdy była dzieckiem. Zmieniła się zapewne.
Na razie był szczęśliwy, że się pozbył jej towarzystwa, lecz potrochu zaczął odczuwać niezadowolenie z siebie. Choć myślał, że nie mógł postąpić inaczej, jednak nie lubił być okrutnym.


∗             ∗

W kilka minut po rozstaniu z Helgą, Gudmund skręcił z gościńca na boczną drogę, wiodącą do dużego folwarku. W chwili gdy stanął przed gankiem, ukazała się na progu jedna z córek gospodarza. Gudmund zdjął kapelusz, rumieniąc się zlekka.
— Ojciec w domu? — zapytał.
— Ach jaka szkoda. Właśnie pojechał do sądu.
— Ja także tam jadę. Chciałem go z sobą zabrać.
— Ojcu zawsze tak pilno! — powiedziała z żalem.
— Mała szkoda — odrzekł.
— Ojcu byłoby miło przejechać się taką ładną bryczką i takim koniem — dorzuciła uprzejmie.
Słysząc te komplimenty, młody człowiek uśmiechnął się.
— A no, trzeba jechać — rzekł.
— Nie wstąpicie na chwilę?
— Bóg wam zapłać, Hildur, nie mam już czasu. Nie wypada się spóźniać.
Jadąc do trybunału, Gudmund był w doskonałym humorze i wcale już nie myślał o spotkaniu z Helgą. Kontent był, że to właśnie Hildur wyszła na ganek i zwróciła uwagę na bryczkę, konia i uprząż. Dla niej to przecież była cała ta parada.


∗             ∗

Gudmund pierwszy raz w życiu znalazł się w sądzie. Spostrzegł, że wiele tam można się nauczyć i dlatego przesiedział dzień cały na sali. Był zatem obecny w chwili, gdy wywołano sprawę Helgi. Widział, jak dziewczyna porwała Biblję ze stołu i jak bohatersko stawiała opór zarówno woźnemu, jak sędziemu.
Skoro się wszystko skończyło i sędzia uścisnął dłoń młodej dziewczyny. Gudmund szybko się podniósł i wyszedł z sali. Zaprzągłszy piorunem bryczkę, zajechał przed podjazd. Zdaniem jego Helga okazała dzielność, zasługującą na uczczenie. Ona jednak była taka poruszona, iż nie pojęła jego intencji i uciekła przed zaszczytem, jaki jej zgotował.


∗             ∗

Tego samego dnia, późno wieczorem, Gudmund przybył na Bagnisko. Nazywano tak małą chałupę, zbudowaną ma zboczu zalesionych wzgórz, otaczających gminę. Wiodła tam droga dostępna dla koni tylko zimą podczas sanny. Wobec tego Gudmund musiał pójść pieszo. A i tak niełatwo przyszło mu się tam dostać. O mało nóg nie połamał pomiędzy pniami drzew i kamieniami. Musiał przechodzić w bród kilkanaście potoków, przecinających drogę. Gdyby nie pełnia księżyca, nigdyby nie odnalazł chaty. Pomyślał sobie, jaki to duży kawał drogi zrobiła dziś Helga.
Chałupa stała na polance w połowie zbocza. Gudmund nie był tam nigdy, lecz niejednokrotnie widział tę miejscowość z doliny. Pewien był, że się nie omylił.
Polanka otoczona była płotem z chrustu, trudnym do przebycia dla dzikich zwierząt. Chałupka zbudowana była w głębi zagrody. Poniżej wyścielała zbocze łąka, porosła krótką, cienką trawą. Jeszcze niżej stały dwie przybudówki z szarych desek i loszek, pokryty zielonym torfem. Uboga to była siedziba, lecz nie pozbawiona wdzięku. Z poblizkiego bagniska, od którego miejscowość wzięła swą nazwę, podnosiły się opary otaczając szczyt wzgórza wspaniałym wieńcem, srebrnym od poświaty księżycowej. Sam wierzchołek, najeżony jodłami, wynurzył się z mgły i zarysował na niebie. Księżyc oświecał dolinę tak jasno, że widno było, jak na dłoni — pola i zagrody ponad krętym potokiem, wzdłuż którego snuły się mgły, do zwiewnych dymów podobne. Dolina zdawała się obcym jakimś światem, odrębnym zupełnie od lasu. Mieszkańcy chaty nigdy podobno nie wychodzili z pod cienia drzew opiekuńczych. Doliny nie lubili podobnie jak cietrzewie, puchacze, rysie, borówki i dzwonki leśne.
Gudmund podszedł do chałupki naprzełaj trawnika. W odsłoniętym okienku błyszczało światło. Na stole pod oknem paliła się lampka, przy której siedział ojciec rodziny i łatał buty. Matka siedziała w głębi izby: w pobliżu ogniska, na którem dogorywały zwęglone konary. Przed nią stał kołowrotek. Nie przędła jednak, lecz bawiła się z wnuczkiem. Wyjęła maleństwo z kołyski, a hałas zabawy dochodził do uszu Gudmunda. Surowa, pomarszczona twarz staruszki, pochylając się nad dzieciną nabierała słodyczy i uśmiechała się prawie tak czule, jak twarz rodzonej matki.
Gudmund szukał Helgi, lecz nie było jej w izbie. Postanowił nie wchodzić przed jej powrotem. Dziwiło go, że jeszcze jej niema. Może się zatrzymała gdzie po drodze aby zjeść i wypocząć? W każdym razie nie powinna zwlekać z powrotem, jeśli nie chce, by ją noc zaskoczyła w drodze.
Gudmund stał pośrodku polany, wsłuchując się w szmery nocy. Cisza była głęboka. Najlżejszego wiatru. Miał wrażenie, że nigdy nie słyszał takiej ciszy. Zdawało się, że las cały powstrzymał oddech, jakby w oczekiwaniu wydarzeń niezwykłych.
Naokoło ani żywego ducha. Nie słychać trzasku gałęzi, ani chrzęstu kamieni. Helga musiała być widocznie bardzo daleko.
— Co też ona powie, jak mię tu zobaczy, — myślał Gudmund. Może krzyknie głośno i na całą noc ucieknie do lasu.
W tej chwili zdał sobie sprawę, że to przecież szczególne, iż od dzisiaj rano tak bardzo obchodziła go ta biedna dziewczyna z Bagniska.


∗             ∗

Wróciwszy z sądu, opowiedział, jak zwykle, matce wszystko, co mu się zdarzyło w ciągu dnia. Matka Gudmunda, kobieta mądra i dobra, potrafiła wychować syna w ten sposób, że nawet dorósłszy, zachował względem niej ufność dziecięcą. Cierpiąc od wielu lat, nie mogła wcale chodzić i po całych dniach przesiadywała w fotelu. Ucztą prawdziwą były dla niej chwile, w których Gudmund, wróciwszy do domu, przynosił jej nowiny.
Gdy opowiedział matce przygodę Helgi z Bagniska, staruszka się zatroskała. W głębokiem milczeniu wpatrywała się długo przed siebie.
— Ha, widać poczciwość nie zupełnie wygasła w sercu tej dziewczyny. Na nikogo nie trzeba rzucać kamieniem za jego pierwszy grzech. Kto wie, czy nie potrafi być wdzięczną temu, ktoby w tej chwili chciał jej podać rękę.
Gudmund zrozumiał odrazu, co matka miała na myśli. Nie mogąc sobie sama radzić, potrzebowała usługi. Lecz trudno bardzo było znaleźć kogoś, ktoby chciał się podjąć tej służby, była bowiem bardzo wymagająca, trudna do zadowolenia, a przytem młodzież woli zawsze robotę, dającą więcej swobody. Otóż matce Gudmunda niewątpliwie przyszło do głowy, aby przyjąć na służbę Helgę z Bagniska.
— Doskonały pomysł, — rzekł do siebie Gudmund.
Nie wątpił, że Helga przywiąże się do swej pani i że w ten sposób na długo spadnie im kłopot z głowy.
— Gorzej trochę z tym dzieckiem, — ozwała się staruszka po chwili milczenia. Gudmund pojął, że matka jego zastanawia się nad tą sprawą poważnie.
— Mogłoby zostać u dziadków — rzekł.
— Któż ci powiedział, że ona zechce się z nim rozłączyć.
— Ha, czasem trzeba tak zrobić, jak się nie chce. Kto głodny ten nie przebiera, a oni tam na Bagnisku nie mają co włożyć do gęby.
Na to matka nie dała odpowiedzi i zaczęła mówić o czem innem. Widocznie przyszły jej na myśl jeszcze nowe skrupuły, które zachwiały jej postanowienie.
Gudmund opowiedział jej tedy odwiedziny w Elwokra, i widzenie się z Hildur. Powtórzył to, co rzekła o jego koniu i wózku, przytem nie taił wcale swego rozradowania. Matka również była bardzo zadowolona. Przykuta do miejsca staruszka spędzała dnie całe na obmyślaniu przyszłości dla swego syna. Ona to pierwsza upatrzyła synowę w pięknej dziedziczce z Elwokry. Szczęśliwszego związku trudno było wymarzyć. Właściciel folwarku był nie byle kim. Posiadał największy w całej gminie majątek, najwięcej znaczenia i duże pieniądze. Prawdę powiedziawszy prawie niedorzecznością była nadzieja, że zgodzi się on na zięcia tak mało posażnego, jak Gudmund. Z drugiej strony jednak było prawdopodobnie, że postąpi tak, jak zechce jego córka. Matka zaś nie wątpiła ani na chwilę, że syn jej potrafi podbić serce każdej dziewczyny.
Pierwszy to raz Gudmund dał matce do poznania, że projekt jej głęboko zapadł mu w duszę. Zawiązali tedy długą rozmowę o bogactwach dziewczyny i innych korzyściach, które przypadną w udziale przyszłemu jej mężowi.
Wkrótce jednak rozmowa się urwała. Matka znów się zamyśliła.
— Nie posłałbyś kogo po Helgę? Przed wzięciem jej na służbę wolałabym z nią pogadać, — powiedziała wreszcie.
— Rad jestem bardzo, że mama chce się nią zająć, — powiedział Gudmund, myśląc w głębi duszy, że gdyby Helga nadała się matce jako pielęgniarka, żonie jego byłoby lżej w domu.
— Mama się przekona, że będzie z niej zadowolona — dorzucił.
— Zresztą, wziąć ją do służby — byłby to dobry uczynek — rzekła matka.
Skoro nadszedł wieczór i chora poszła do łóżka, Gudmund udał się do stajni by nakarmić konie. Pogoda była piękna, powietrze czyste, cała dolina kąpała się w księżycu. Przyszło mu do głowy wybrać się samemu nad Bagnisko. Jeżeli jutro będzie ładnie, nikomu nie zabraknie roboty przy zwózce owsa. Na posyłki nie będzie czasu.


∗             ∗

Prawda, że stojąc naprzeciw chaty Gudmund nie słyszał odgłosu kroków; natomiast od czasu do czasu zakłócały ciszę odgłosy innego rodzaju. Były to jakby przygłuszone jęki, żałośliwe wzdychania i tłumione szlochy. Zdawało mu się, że dochodzą one od strony szopy. Podszedł więc do niej. Skoro się tylko zbliżył — szlochy ustały. Ktoś się poruszył. Gudmund pojął natychmiast, że była to Helga.
— To ty Helgo tak beczysz? — zapytał, stając na progu i zagradzając wejście, by nie pozwolić dziewczynie uciec przed rozmową.
Na nowo zapanowało milczenie głębokie. Gudmund zgadł. Istotnie była to Helga. Napróżno próbowała powstrzymać łkanie, aby Gudmund pomyślał iż się pomylił i aby odszedł. W szopie panowała zupełna ciemność. Była pewna, że jej nie widzi.
Nie łatwo było Heldze stłumić łzy. Do tej pory nie miała odwagi pokazać się rodzicom. Wdzierając się o zmierzchu na strome zbocze, rozmyślała, że oto za chwilę musi im powiedzieć, iż nic nie będzie z zapomogi od Martenssona. A myśl ta napełniała ją taką obawą przed okrutnymi wyrzutami z ich strony, że nie śmiała wejść. Wolała zostać na dworze dopóki nie zasną i rozmowę odłożyć na jutro. Ukryła się w szopie. Siedząc tam zaś głodna i zziębnięta, uczuła całą okropność swego położenia. Wstyd i trwoga, którą już przebyła i która jeszcze do przebycia pozostała — zaciążyły na niej ołowiem. Płakała sama nad sobą, litowała się nad swoją nędzną istotą, którą każdy gardził. Przypomniała sobie, że kiedyś w dzieciństwie wpadła do Bagniska i pogrążyła się głęboko. Im bardziej się wysilała aby się wydostać, tem głębiej zapadała. Każdy pęk trawy, każdy korzeń, za który chwyciła, wymykały jej się z garści. Nikt nie pośpieszał z pomocą, aż wreszcie pewien pastuch wyciągnął ją z grzęzawiska. Dziś jednak nie mogła liczyć na pomoc niczyją. Czekała ją zguba niechybna.
Gdy tak rozmyślała, nagle zaświtało jej w głowie, że najlepiej byłoby poprostu się utopić. Stworzenie tak nędzne, że nikt jej nawet nie chciał przyjąć na służbę, powinno przepaść. I dziecku także byłoby lepiej, gdyby umarła. Babka w skrytości serca kochała wnuka bardzo, gdyby córka umarła zajęłaby się malcem, jak dzieckiem rodzonem.
Nie zdawała sobie biedaczka sprawy, że spełniła czyn, który jej zjednał serca wszystkich. Z każdą chwilą coraz więcej się przekonywała, że samobójstwo jest dla niej ucieczką jedyną. Im dłużej o tem myślała, tem większy ją żal ogarniał.
Nie łatwo jej było zapanować nad łzami. Gudmund zaś na łzy kobiece był wrażliwy niesłychanie. Byłby chętnie poszedł sobie, lecz skoro wdrapał się tak wysoko, zdecydował się załatwić interes pomimo wszystko.
— Co ci jest? — zapytał ostro. — Czemu nie wracasz do domu?
— Nie śmiem — odpowiedziała Helga, szczękając zębami. — Brak mi odwagi.
— Czego się boisz? Nie bałaś się ani woźnego, ani nawet sędziego, a własnych rodziców się boisz?
— Oni są gorsi, niż wszyscy.
— Czemużby dziś mieli bardziej się złościć, niż dawniej?
— Wróciłam bez pieniędzy.
— Jesteś przecie o tyle dzielną, że potrafisz zarobić na siebie i dziecko.
— Tak, ale nikt mnie nie chce wziąć do służby.
Nagle Helga przeraziła się, że rodzice usłyszą ich rozmowę i przyjdą zobaczyć kto mówi. Wówczas będzie musiała opowiedzieć im wszystko. Nie będzie mogła uciec na Bagna.
Rzuciła się naprzód aby wyminąć Gudmunda. Lecz ten, zwinniejszy od niej, schwycił ją za ramię i przytrzymał.
— Nie, nie wymkniesz mi się, dopóki się z tobą nie rozmówię.
— Puszczaj! — zawołała, spojrzawszy nań dziko.
— Patrzy ci z oczu, że masz ochotę rzucić się do wody.
Stała teraz na drodze, a twarz jej oświetlał blask księżyca.
— Cóżby w tem było złego? — spytała odrzucając w tył głowę i wpijając oczy w Gudmunda. — Dziś rano nie chciałeś mię nawet wziąć na bryczkę. Nikt nie chce się ze mną zadawać. Powinieneś zrozumieć, że taka jak ja istota musi ze sobą skończyć.
Gudmund nie wiedział, co ma z nią począć. Chciałby w tej chwili być od niej daleko, uważał jednak, że nieludzko byłoby opuszczać ją w nieszczęściu.
— Słuchajno! Przyrzecz mi tylko, że wysłuchasz mię do końca; potem rób co ci się podoba.
Przyrzekła.
— Nie możnaby gdzie usiąść?
— Można na kłodzie.
— Siadaj więc i postaraj się uspokoić.
Posłusznie usiadła.
— A nie becz już — dodał spostrzegłszy, że już ją trochę opanował.
Pomimo to dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i szlochała głośniej, niż dotychczas.
— Nie becz, mówię — krzyknął tupiąc nogą. — Są nieszczęśliwsi od ciebie.
— O nie, nikt nie jest nieszczęśliwszy odemnie.
— Nie brak ci zdrowia ani młodości. Żebyś tak zobaczyła moją matkę. Ta dopiero cierpi. Ruszyć się nie może, a przecież mimo to nigdy się nie uskarża.
— Tak, ale ona nie jest tak opuszczona jak ja.
— Ciebie także nie wszyscy opuścili. Rozmawiałem właśnie o tobie z moją matką. Ma do ciebie interes.
Łkanie ucichło. Zapadła znowu cisza głęboka. Las zdawał się oczekiwać z zapartym oddechem czegoś niezwykłego.
— Matka cię prosi, abyś jutro do niej przyszła. Chce się z tobą rozmówić, czybyś się nie zgodziła służyć u nas.
— Ja, u was?
— Tak, ale matka chce się przedtem z tobą zobaczyć.
— A czy ona wie, że...
— Wie to, co i wszyscy.
Dziewczyna krzyknęła radośnie, a w chwilę później Gudmund poczuł jej ramiona na swojej szyji. Spoczątku chciał się wymknąć, wnet jednak zrozumiał, że dziewczyna z radości nie wie, co czyni. W tej chwili potrafiłaby rzucić się na szyję — największemu łajdakowi, poto tylko, aby podzielić z kimś swoje szczęście.
— Jeżeli twoja matka zechce mię przyjąć, będę mogła żyć.
Mówiąc te słowa przytuliła głowę do piersi Gudmunda. I teraz łkała, mniej jednak gwałtownie, niż przed chwilą.
— Trzeba ci wiedzieć, że naprawdę chciałam rzucić się do bagna. Dzięki Ci żeś przyszedł. Ocaliłeś mi życie.
Gudmund się rozczulił. Instynktownym ruchem pogłaskał włosy dziewczyny. Zadrżała pod jego dotknięciem, jakby ze snu zbudzona.
— Dziękuję Ci, żeś przyszedł — powtórzyła.
Była czerwona jak burak i on także się zarumienił.
— Zajdziesz więc do nas — rzekł podając jej rękę na pożegnanie.
— Nie zapomnę nigdy, żeś przyszedł dzisiaj — powiedziała Helga, którą wdzięczność wprawiła w głębokie pomieszanie.
— Oczywiście, dobrze się stało, żem przyszedł.
Gudmund był już spokojny i czuł wielkie zadowolenie z samego siebie.
— Teraz to chyba, wrócisz do domu? — dorzucił.
— Tak, teraz mogę wrócić.
Gudmund spostrzegł nagle, że ma dla Helgi wielką sympatję, jakiej się zwykle doznaje względem tych, którym się przyszło z pomocą.
Nie mógł się zdecydować na odejście.
— Chciałbym, abyś wróciła, zanim sobie pójdę.
— Wolałabym zaczekać, aż pójdą spać.
— Nie, wrócisz natychmiast. Trzeba coś zjeść przed spaniem.
Sprawiało mu przyjemność narzucać jej swą wolę. Poszła ku domowi, jemu zaś pochlebiło, że słucha go bez wahania. Gdy stanęła na progu, zamieniła raz jeszcze znaki pożegnania. Ledwie jednak uczynił kilka kroków, Helga go dogoniła.
— Zostań, póki nie wejdę. Łatwiej mi to przyjdzie, gdy będę wiedziała, że ty jesteś blisko.
— Owszem, pozostanę póki nie przebędziesz chwili najcięższej.
Poczem Helga otworzyła drzwi, a Gudmund zauważył, że ich nie domknęła, aby się nie oddzielać od swego opiekuna. Bez skrupułu tedy zaczął podsłuchiwać, co się działo w chacie.
Starzy przyjęli Helgę nader łagodnie. Matka ułożywszy pośpiesznie malca w kołysce, podreptała do szafy, z której wyjęła chleb i mleko.
— Chodź że jeść, — rzekła, kładąc je na stole. — Podtrzymałam ogień, abyś się mogła wysuszyć i sama się rozgrzać po powrocie. Lecz przedewszystkiem jedz, musisz być bardzo głodna.
Helga cały ten czas stała przy drzwiach.
— Nie powinniście mię tak dobrze przyjmować, — rzekła cichym głosem. — Nie będę miała pieniędzy od Per‘a. Odrzuciłam jego pomoc.
— Przychodził tu już ktoś do nas. Ktoś, kto był w sądzie i widział, co tam zaszło. Wiemy wszystko.
Helga stała wciąż na progu, jakby nie rozumiała o co chodzi.
Wówczas ojciec odłożył robotę, podniósł okulary i splunął aby zacząć przemowę, którą przeżuwał cały wieczór.
— Matka twoja i ja, — zaczął uroczyście — staraliśmy się zawsze być ludźmi uczciwymi. Zdawało się nam, że przez twój grzech, ściągnęłaś na nas hańbę i nie nauczyliśmy cię rozróżniać, co jest dobre, a co złe. Ale gdyśmy się dziś dowiedzieli o tem, jak postąpiłaś, powiedzieliśmy sobie, że teraz przynajmniej ludzie będą musieli przyznać, że otrzymałaś dobre wychowanie i że jeszcze może kiedyś będziemy mieli z ciebie pociechę. Matka nie chciała, byśmy się kładli spać, dopóki nie wrócisz.




III.

Gdy Helga przyszła do Närlundy, wszystko ułożyło się pomyślnie. Była usłużna, uległa i wdzięczna za każde dobre słowo. Usuwała się wszystkim z drogi, nie wynosząc się nad nikogo. Wkrótce też zyskała szacunek gospodarzy i przyjaźń reszty służby.
W pierwszych dniach Gudmund bał się odzywać do Helgi. Lękał się, żeby dziewczynie w głowie się nie przewróciło, że przyszedł jej z pomocą. Obawy te były płonne: Helga, uważając Gudmunda za istotę wyższą i niedosięgłą, nie ośmielała się nigdy podnieść na niego oczu. Gudmund wkrótce spostrzegł, że nie było racji trzymać się od niej zdaleka, tak była względem niego powściągliwa, powściągliwsza niż względem innych.
W ciągu jesieni Gudmund coraz częściej odwiedzał bogatego gospodarza z Elwokry, kursowały pogłoski, że małżeństwo już postanowione. Ale dopiero około Bożego Narodzenia nabrano pewności, że tak będzie. Ojciec Hildur przyjechał w święta z żoną i z całą rodziną do Närlundy, oczywiście poto, aby sobie zdać sprawę, jaki los czeka córkę, gdy wyjdzie za Gudmunda.
Pierwszy to raz Helga zobaczyła przyszłą Gudmundową. Hildur Eriksdotter nie miała jeszcze lat dwudziestu, lecz każdy, kto ją widział, pomyślał niezawodnie, że będzie z niej gospodyni co się zowie. Była wysoka, dobrze zbudowana, ładna, jasnowłosa. Zdawała się lubić, aby jej usługiwano. Nigdy przytem nie straciła pewności siebie; mówiła dużo i wcześniej niż inni. Przez kilka lat chodziła w mieście do szkoły; nosiła tak ładne sukienki, jakich Helga nigdy w życiu nie widziała. Pomimo to, nie była próżna ani zalotna. Ze swoim bogactwem i pięknością mogła wyjść za kogo jej się podobało, nawet za prawdziwego pana. Powiadała jednak, że nie ma zamiaru być panią, która cały dzień wysiaduje na kanapie z założonemi rękami. Postanowiła wyjść zamąż za wieśniaka i gospodarować.
Hildur była dla Helgi cudem prawdziwym. Nie przypuszczała nigdy, że istota ludzka może być doskonała pod każdym względem. Wydawało jej się wielkiem szczęściem, że będzie mogła w przyszłości służyć u takiej gospodyni.
Odwiedziny wypadły jak najlepiej, a jednak Heldze pozostało po nich trochę niepokoju. Gdy wyszła do gości z kawą na tacy, matka Hildur, pochyliwszy się do ucha pani domu, zapytała ją szeptem:
— Czy to ta z Bagniska?
Szept był tak głośny, że Helga go usłyszała. Gdy zaś matka Ingeborga potwierdziła skinieniem głowy, tamta druga zaszeptała coś co do uszu Helgi nie doszło. Niewątpliwie jednak wyraziła zdziwienie, jak można trzymać w domu taką istotę. Zajście to zmartwiło Helgę. Pocieszała się tem, że to przecież nie Hildur była z niej niezadowolona.

∗             ∗
Pewnej niedzieli, pod koniec zimy, powracając z kościoła, znalazła się sam na sam z Gudmundem. Było to po raz pierwszy od czasu odwiedzin Gudmunda na Bagnisku. Ilekroć Gudmund wspominał sobie w ciągu zimy pierwsze ich spotkanie, zawsze sprawiało mu to przyjemność głęboką. Lubił podczas pracy ożywiać w pamięci ten piękny wieczór: srebrną mgłę, poświatę księżycową, ciemny las, dolinę skąpaną w świetle i młodą dziewczynę, z ramionami splecionymi na jego szyji, płaczącą ze szczęścia. Scena ta przy każdem wspomnieniu wydawała mu się piękniejszą. Lecz widując Helgę, zajętą pracą codzienną, narówni z innymi, trudno mu było uprzytomnić sobie, że to ta sama dziewczyna. Teraz, gdy oboje szli gościńcem, Gudmund nie mógł się oprzeć pragnieniu, aby choć na chwilę Helga stała się taką, jak owego wieczoru. Ale ona mówiła tylko o Hildur. Wynosiła ją pod niebiosy jako najpiękniejszą i najmądrzejszą z dziewcząt okolicznych i z całego serca winszowała Gudmundowi, że będzie miał taką żonę.

— Poproś jej, aby mię zatrzymała na służbie — rzekła. — Bardzobym chciała mieć ją za gospodynię.
Gudmund śmiał się i odpowiadał półsłówkami, mało przywiązując wagi do jej uniesień. Skądinąd, rad był, że Helga polubiła Hildur, i że ją cieszyła myśl o jego małżeństwie.
— Dobrze ci było u nas tej zimy? — spytał.
— Bardzo dobrze. Trudno wypowiedzieć jak była dla mnie dobra matka Ingeborga i wy wszyscy.
— Nie żal ci lasu?
— Żal mi było z początku, ale przeszło.
— Myślałem, że ludzie z lasu nie mogą bez niego żyć.
Helga odwróciła się w stronę Gudmunda. Szedł po przeciwnej stronie drogi. Wprawdzie stał się dla niej zupełnie obcy, w tej chwili jednak zabrzmiało w jego głosie coś, co jej przypomniało pierwsze ich spotkanie. Jej zbawca i przyjaciel... Była pewna, że pomimo ożenku, znajdzie w nim zawsze pewnego opiekuna.
Uczuła radość, że może mu zaufać więcej, niż komukolwiek. Poczuwała się do obowiązku opowiedzenia mu wszystkiego, co ją spotkało od czasu owego rozstania.
— Trzeba ci wiedzieć, że w pierwszych tygodniach służby byłam bardzo nieszczęśliwa. Tylko się nie wygadaj przed matką Ingeborgą!
— Dobrze. Będę milczał jak grób.
— Ach, jak żałowałam lasu, na początku! Chciałam, wszystko rzucić i wrócić na górę.
— Tak żałowałaś! A ja myślałem, że ci u nas dobrze.
— Nic na to nie mogłam poradzić — mówiła tłómacząc się. — Zapewne, powinnam była się czuć u was szczęśliwa. Byliście dla mnie dobrzy, roboty nie miałam za wiele, ale żal pozostał żalem. Coś mnie ciągnęło do lasu i kazało wrócić. Wydawało mi się, że mieszkając w dolinie, oszukuję i zdradzam kogoś, kto ma do mnie prawo.
— A może to było... — zatrzymał się Gudmund w połowie zdania.
— Nie, to nie dziecko... Wiedziałam, że matka kocha malca i dobrze go pielęgnuje. Nie tęskniłam do nikogo z osobna. Zdawało mi się, że jestem ptakiem, zamkniętym w klatce i myślałam, że umrę, jeżeli mię nie wypuszczą na wolność....
— Taka byłaś nieszczęśliwa? — krzyknął Gudmund i uśmiechnął się. Już ją poznał. To ta sama z lasu!
I nagle wydało mu się, jakgdyby nie było żadnej przerwy od ich ostatniego spotkania aż do chwili obecnej. Helga z uśmiechem opowiadała dalej o swych troskach.
— Nie mogłam w nocy zasnąć. Jak tylko kładłam się do łóżka, łzy leciały mi z oczu. Z rana miałam mokrą poduszkę. W dzień, przy robocie, połykałam jakoś łzy, ale jak tylko zostawałam sama zaczynałam znów beczeć.
— Sporo łez wylałaś w swem życiu — rzekł Gudmund, bynajmniej nie tonem współczującym. Powstrzymywał się z trudem od wybuchu śmiechu.
— Nigdy nie pojmiesz mego udręczenia, — rzekła stanowczo.
— Tęsknota mnie zaczarowała. Ani chwili nie mogłam być szczęśliwą. Nic mi nie było miłe, ani przyjemne; do nikogo nie mogłam się przywiązać. Byliście dla mnie tacy sami obcy, jak pierwszego dnia, kiedy przestąpiłam próg waszego domu.
— A nie powiedziałaś przed chwilą, że chcesz u nas zostać?
— Już ci, że tak.
— Nie tęsknisz już?
— Nie, wszystko to minęło. Wyleczyłam się. Zaczekaj, to ci opowiem.
Przy tych słowach Gudmund przeszedł na jej stronę i szedł obok dziewczyny. Przyjemnie mu było słuchać jej paplaniny choć nie dbał o to, co mówi. Ten stan radosny beztroski udzielił się również i Heldze. Droga do kościoła taka uciążliwa zwykle, nie męczyła dziś wcale. Coś ją porywało. Opowiadała dalej, ale mniej ją to obchodziło. Miło jej było iść obok niego.
— Długo się tak dręczyłam. Aż kiedyś w sobotę poprosiłam matkę Ingeborgę o pozwolenie pójścia na niedzielę do domu. A kiedy się wdrapałam na nasze zbocze, byłam pewna, że do was nie powrócę. Ojciec i matka cieszyli się bardzo z mojej służby w waszym domu. Nie śmiałam im powiedzieć, że nie mogę tam dłużej zostać. Z chwilą gdy się znalazłam napowrót w lesie, znikła cała moja tęsknota. Zdawało mi się, że wszystko to było przywidzenie. A do tego żal mi było, że mały mój odwykł odemnie i przywiązał się do babki. Pewno, może tak lepiej, ale ciężko mi było.
— Wtenczas może nas zaczęłaś żałować? — spytał Gudmund.
— E, nie! Kiedy się obudziłam w poniedziałek rano i przypomniałam sobie, że muszę stąd pójść, znowu żałość ścisnęła mnie za serce. Męczyłam się i płakałam. Rozum kazał mi iść na służbę. Nagle przypomniałam sobie o starym sposobie umorzenia tęsknoty. Trzeba było wziąć trochę popiołu ze swego ogniska i rozsypać go na obcym kominku.
— To było łatwe do zrobienia — rzekł Gudmund.
— Tak, ale przez to własny dom obojętniał. A przytem, gdyby się porzucało to nowe ognisko, na którym się popiół rozsypało, to już się do niego będzie zawsze tęskniło.
— A czyż nie można rozsypać popiołu znów na nowym kominku?
— Nie, to się raz tylko robi. Niema powrotu. Lekarstwo bardzo niebezpieczne.
— Jabym nie śmiał — powiedział Gudmund z drwinką.
— A ja się ośmieliłam. Wolałam to, niż okazać się niewdzięczną względem matki Ingeborgi no, i ciebie, bo mi przyszedłeś z pomocą. Wyniosłam z domu trochę popiołu i rozsypałam go na waszym ognisku, kiedy nikogo w izbie nie było.
— A teraz wierzysz, że popiół ci pomógł.
— Poczekaj, to się dowiesz. Wzięłam się do roboty i nie myślałam o popiele przez cały dzień. Przykrzyło mi się wszystko tak, jak zwykle. Dużo miałam do zrobienia w domu i poza domem, a wieczorem, kiedy już zrobiłam porządek w oborze i miałam wejść do izby, ogień już się palił na kominku.
— Ciekaw jestem co było dalej.
— Przechodząc przez podwórze poznałam w płomieniu ognia coś znajomego, a otwierając drzwi wydało mi się, że wchodzę do naszej izby i widzę rodziców siedzących przy ogniu. Wszystko wydało mi się miłe i przyjemne. Matka Ingeborga i wy wszyscy staliście się dla mnie blizcy. Byłam tak zdziwiona, że chciałam krzyczeć z radości i klaskać w ręce. Nie byliście już dla mnie obcy, mogłam z wami mówić o byle czem. Myślałam sobie, że może jestem zaczarowana. Raptem przypomniałam sobie popiół rozsypany na waszym kominie.
— Dziwna rzecz, — rzekł Gudmund.
Nie wierzył w przesądy ani w czarodziejstwa, ale nie miał nic przeciwko temu, że słyszał to z ust Helgi.
— Oswoił się nareszcie ten mały dzikus leśny — mówił do siebie. — Taka dziecinna pomimo tylu nieszczęść.
— Prawda, że to dziwne? — rzekła Helga. — Z zapaleniem ognia poczułam się u was zadomowioną. Ogień ma swoją tajemnicę. Może nie każdy, ale napewno ten, dokoła którego gromadzi się rodzina. Igra sobie i iskrzy się dla przyjemności człowieka, a czasem znowu jest w złym humorze. Raz jest dobrym duchem, raz złym. Teraz mi się wydało, że to mój ogień domowy przyszedł do domu waszego i nadawał wszystkiemu miły wygląd.
— A jeżelibyś teraz musiała opuścić Närlundę? — zapytał Gudmund.
— Będę żałowała całe życie — powiedziała tak serjo, że Gudmund uwierzył.
— W każdym razie nie ja cię wypędzę — odpowiedział niby śmiejąc się, a jednak z żarem w głosie.
Już więcej nie rozmawiali. Szli obok siebie milcząc aż do samego domu. Od czasu do czasu Gudmund odwracał głowę w jej stronę. Poprawiła się znacznie w ciągu tego roku. Świeża była i czysta. Puszyste włosy otaczały aureolą drobne i delikatne rysy twarzy. Spojrzenie miała przedziwnie naiwne; chód szybki i lekki. Była szczera i wylana, choć się zawsze bała śmieszności.
Z tem wszystkiem Gudmund nie życzył sobie aby Hildur była do niej podobna. Helga nie nadawała się do małżeństwa.


∗             ∗

W kilka tygodni później Helga się dowiedziała, że musi w kwietniu opuścić Närlundę. Hildur Eriksdotter nie chciała z nią mieszkać pod jednym dachem.
Nikt jej tego nie powiedział otwarcie. Matka Ingeborga dała jej do zrozumienia, że z przybyciem synowej do rodziny, nie będą potrzebowali tyle służby. Innym razem nadmieniła o jakimś dobrym miejscu dla Helgi, gdzie byłoby jej znacznie lepiej niż u nich.
Helga pojęła natychmiast, że musi odejść; poprosiła o zwolnienie ze służby, oświadczając przytem, że do innego domu nie pójdzie, tylko wróci do swojego.
Widać było, że gospodarze Helgi odprawiają dziewczynę nie z własnej woli.
W dniu jej odejścia obiad składał się z wielu dań, jak przy święcie, a matka Ingeborga zaopatrzyła ją w taką ilość odzieży i obuwia, że dziewczyna ledwo je wtłoczyła do dużego kufra.
— Nigdy nie miałam lepszej sługi, jak ty — powiedziała matka Ingeborga. Odprawiam ciebie nie z własnej woli, więc nie sądź o mnie źle. Nie zapomnę o tobie. Nie bój się nędzy, bo cię będę wspomagać.
Helga dostała od niej roboty conajmniej na pół roku. Podjęła się przędzenia prześcieradeł i serwet.
W chwili odjazdu Helgi, Gudmund rąbał drwa. Choć konie stały już przed domem, nie żegnał się z nią. Zdawał się być tak zajętym, że nie widział co się działo. Gdy Helga stanęła przed nim, odłożył siekierę, wziął ją za rękę i rzekł pośpiesznie.
— Bóg ci zapłać.
Wziął się napowrót do roboty.
Helga chciała mu powiedzieć, że sama to rozumie, że nie może tu dłużej pozostać, z winy własnego położenia. Nie mogła jednak dojść do słowa gdyż Gudmund rąbał z taką pasją, że drzazgi latały na wszystkie strony.
Osobliwością odjazdu Helgi było to, że sam gospodarz, stary Erland Erlandson odprowadzał ją na Bagnisko.
Ojciec Gudmunda był to mały, łysy, zasuszony staruszek; oczy miał jasne i inteligentne. Był skąpy w słowach tak dalece, że mógł się nie odzywać przez cały dzień. Kiedy wszystko szło swoim trybem, nie spostrzegano go prawie. Lecz gdy nadarzała się jaka trudność — zawsze się zjawiał w porę i zaprowadzał porządek. Książki nie były mu rzeczą obcą; cieszył się ogólnym poważaniem i zaufaniem a popularność miał większą niż niejeden bogacz.
Droga wiodąca na Bagnisko popsuta przez roztopy śnieżne ciężka była dla koni; pomimo to Erland Erlandson nie pozwalał Heldze złazić z wozu. Gdy przyjechali na miejsce, zabawił w chałupie dłuższy czas na rozmowie z rodzicami Helgi, opowiadając im o zasługach dziewczyny i zadowoleniu z niej matki Ingeborgi. Oddalenie jej motywował tem, że nie potrzebują tyle służby, a ponieważ była najmłodszą, wypadało odejść raczej, jej, niż starszym.
Słowa Erlanda obliczone były na to, aby zgotować dla Helgi dobre przyjęcie ze strony rodziców. Dowiedziawszy się o robocie, którą Helga ma spełnić dla matki Ingeborgi, starzy zgodzili się zatrzymać ją przy sobie.




IV.

Gudmund łudził się, że kocha Hildur aż do dnia, w którym wymogła na nim obietnicę odprawienia Helgi. Do tej pory była to istota którą najbardziej podziwiał i szanował. Uważał, że żadna z dziewczyn nie dorówna Hildur i był dumny, że ją pozyskał. Marzył z radością o przyszłem z nią pożyciu. Będą bogaci i poważani. Przeczuwał, że będzie mu wygodnie w domu, prowadzonym przez Hildur. Nie miał również wstrętu do pieniędzy posagowych dziewczyny. Użyje ich na polepszenie gospodarstwa, dobrą uprawę roli, odnowienie starych budynków. Stanie się naprawdę wielkim gospodarzem.
Owej niedzieli, kiedy powracał z Helgą z kościoła, pojechał wieczorem do Elwokry. Hildur wszczęła rozmowę o Heldze. Wyraziła życzenie aby dziewczynę odprawiono przed jej przybyciem do Narlundy. Gudmund chciał to obrócić w żart, lecz wkrótce się przekonał, że mówiła poważnie. Wówczas stanął w obronie Helgi, tłomacząc jej błąd życiowy wiekiem młodocianym i niegodziwością Per‘a Mortenssona. Dodał, że odkąd matka Ingeborga nią się zaopiekowała, dziewczyna prowadziła się bez zarzutu.
— Źlebyśmy zrobili, gdybyśmy ją odtrącili. Może spotkałoby ją jakie nowe nieszczęście.
Ale Hildur nie chciała słuchać.
— Jeżeli ta dziewczyna ma pozostać, noga moja u was nie postanie. Ja i ona nie możemy być pod jednym dachem.
— Nie wiesz, co robisz. Nikt nie potrafi lepiej pielęgnować mojej matki. Wszyscy byliśmy szczęśliwi, gdy się do nas dostała. Przedtem matka była niełatwa w pożyciu i często w złym humorze.
— Nie chcę cię przymuszać abyś ją oddalił, — powiedziała Hildur. Znać jednak było, że jeśli Gudmund nie spełni jej żądania, jest zdecydowana zerwać małżeństwo.
— A no, dobrze. Będzie, jak chcesz, — odrzekł Gudmund.
Nie chciał ryzykować swojej przyszłości z powodu Helgi. Lecz dając to przyrzeczenie, był bardzo blady i przez cały wieczór pozostał milczący i przygnębiony.
Zajście to nasunęło Gudmundowi obawy, że Hildur nie jest taka, jaką ją sobie wymarzył. Podrażniło go, że przeciwstawiła mu swoją wolę. A przytem nie mógł przyznać jej rację. Gotów byłby ustąpić, gdyby okazała swą wspaniałomyślność, tu jednak przeciwnie, zdradziła mściwość i złe serce.
Od tej pory patrzył pilnie, czy narzeczona nie przejawi w czem tego rysu charakteru. Nieufność, raz obudzona, odkrywała wciąż nowe rzeczy niepożądane.
— Pewno należy do takich, co to najpierw myślą o sobie, — mruczał teraz każdym razem, gdy się z nią rozstawał. Ciekaw był, jak długo wytrwałaby w miłości ku niemu, wystawiona na próbę.
Usiłował się pocieszać, rozumując, że wszyscy myślą przedewszystkiem o sobie, ale nasuwała mu się na myśl Helga. Stawała mu przed oczami sala sądowa i dziewczyna, wyrywająca Biblję. Słyszał jej krzyk:
— Cofam skargę. Kocham go. Nie chcę krzywoprzysięstwa!
Taką chciał widzieć Hildur. Helga stała się dla niego miarą, którą stosował do ludzi. Istotnie, niewielu dorównałoby jej w miłości i dobroci.
Miłość jego do Hildur ostygała z dniem każdym. Pomimo to nie myślał o zerwaniu narzeczeństwa. Niechęć starał się wytłomaczyć złudzeniem, gdyż zaledwie parę tygodni temu uważał ją za najlepszą z kobiet. Zresztą, gdyby to było na początku narzeczeństwa, prędzejby zerwał. Lecz obecnie — zapowiedzi były już wygłoszone, dzień ślubu naznaczony, rozpoczęto niezbędne przygotowania. A przytem trudno mu było zrezygnować z pięknego posagu i wysokiego stanowiska. Zresztą, co go mogło skłaniać do zerwania? To, co miał jej do zarzucenia ledwie dałoby się określić słowami.
Pomimo to, ciężko mu było na sercu. Korzystał z każdej okazji, aby zajrzeć do kieliszka, gwoli lepszego humoru. Po wypróżnieniu kilku butelek, był na nowo dumny ze swego małżeństwa z Hildur. W takich chwilach nie pojmował, co go dręczyło.

∗             ∗

Gudmund często myślał o Heldze i pragnął ją zobaczyć. Obawiał się jednak, że źle o nim sądzi. Nie mogąc się wytłomaczyć ani uniewinnić, unikał spotkania.
Jednak zobaczył ją pewnego ranka. Szła po mleko na wieś. Gudmund zawrócił z drogi i poczuł się w obowiązku towarzyszyć dziewczynie.
Nie zdawała się być z tego zadowolona; przyśpieszyła kroku i milczała.
Nagle na horyzoncie ukazał się jakiś wóz. Gudmund go nie zauważył, pogrążony w myślach. Lecz Helga spostrzegła i zwróciła się gwałtownie do Gudmunda:
— Nie ma potrzeby, abyś mię odprowadzał dalej. Zdaje się, że to jedzie ktoś z Elwokry.
Gudmund, spojrzawszy, poznał wóz i konia i odruchowo chciał zawrócić z drogi. Jednak, po chwili wyprostował się dumnie i szedł obok Helgi póty, aż ich wóz minął. Wówczas zwolnił kroku, lecz Helga szła wciąż prędko, więc się minęli, nie zamieniwszy ze sobą słowa. Od dawna Gudmund nie był ze siebie tak zadowolony, jak owego dnia.




V.

Zdecydowano, że ślub Gudmunda i Hildur odbędzie się w Elwokrze w drugi dzień Zielonych Świątek. Na kilka dni przedtem, w piątek, Gudmund pojechał do miasta po sprawunki. W przeddzień ślubu miano wyprawić ucztę w Närlundzie. W miasteczku spotkał Gudmund młodych ludzi ze swej gminy. Dowiedziawszy się, że to ostatni przed ślubem jego pobyt w mieście, urządzili pijatykę na wielką skalę. Wleli w Gudmunda tyle kieliszków, że się upił do nieprzytomności.
Wrócił do domu nazajutrz rano. Ojciec był już na robocie, a on pozostał w łóżku aż do południa. Kiedy wstał i zaczął się ubierać, zobaczył, że ma ubranie w wielu miejscach podarte.
— Musiałem się bić tej nocy — rzekł do siebie, usiłując przypomnieć swoje czynności.
Uprzytomnił sobie, że koło jedenastej wyszedł z towarzyszami z knajpy, ale dokąd poszli następnie, tego nie pamiętał. Nie wiedział czy jeszcze gdzie wstąpili, czy też włóczyli się po ulicach. Nie pamiętał, czy sam zaprzągł konia, czy też kto inny.
Gdy Gudmund wszedł do izby, zauważył, że jest wyszorowana i przygotowana na uroczystość. Robota była skończona. Czeladź siedziała przy podwieczorku. Nikt nie wspomniał o jego bytności w mieście. W ostatnich tygodniach był zupełnie wolny; mógł czynić co mu się podobało.
Usiadł przy stole, aby się napić kawy, a że była gorąca, więc ją przelewał z filiżanki na spodek i z powrotem. Matka Ingeborga, skończywszy śniadanie wzięła do ręki dziennik i zaczęła czytać głośno kolumnę po kolumnie. Gudmund, ojciec i wszyscy obecni słuchali z wielką uwagą.
Śród bieżących wiadomości znajdowała się notatka z nocy ubiegłej, donosząca o bójce między pijanymi włościanami, a robotnikami. Z nadejściem policji wszyscy się rozproszyli; jeden tylko pozostał z nich martwy na placu. Przeniesiono go na posterunek policyjny. Nie wykryto na razie rany. Starano się go docucić.
Ale nadaremnie. Wkońcu znaleziono w głowie kawał żelaziwa ze złamanego noża. Było ono wielkie i tkwiło głęboko w mózgu, ułamane przy kości czaszki. Zabójca uciekł z rękojeścią noża. Policja zapewniała, że wiedząc już, kto brał udział w bijatyce, odszuka go z pewnością.
Gudmund odstawił filiżankę i sięgnął do kieszeni. Wydobył nóż i spojrzał nań obojętnie. Nagle żachnął się i błyskawicznie schował go z powrotem. Nie tknął już kawy i znieruchomiał. Czoło pomarszczyło mu się w fałdy głębokie. Najwidoczniej silił się przeniknąć jakąś tajemnicę.
Wkońcu wstał, przeciągnął się i ziewnął. Wychodząc rzekł:
— Muszę się przejść. Nie byłem dziś na Bożym świecie.
Erland Erlandsson wstał również i przeszedł do swego pokoju po tytoń. Przybijając fajkę, zobaczył przechodzącego Gudmunda. Pokój jego nie wychodził na podwórza, jak izba główna, lecz na ogródek, gdzie stało parę rozrosłych jabłoni. Na końcu ogrodu było małe bagnisko, wysychające doszczętnie w ciągu lata. Rzadko kto szedł w tę stronę ogrodu. Erland, zdumiony, co tu mógł robić jego syn, śledził go oczami. Zobaczył, że wyciągnąwszy z kieszeni jakiś przedmiot, rzucił go do wody. Później przelazł przez płot i zniknął na gościńcu.
Gdy Erland stracił syna z oczu poszedł sam nad bagnisko i wszedł w zamuloną wodę. Po chwili nastąpił na jakiś przedmiot. Była to rękojeść złamanego noża. Obejrzał ją na wszystkie strony, później schował do kieszeni. Za chwilę wyciągnął i znów oglądał. Zrobił to kilka razy nim wszedł do domu.


∗             ∗

Gudmund wrócił późno nocą. Rzucił się na łóżko, nie dotknąwszy jedzenia.
Erland Erlandsson spał żoną w pokoiku, od ogrodu. O brzasku dnia Erland usłyszał szmer kroków pod oknami. Wstał, odsunął firankę i znów zobaczył syna, idącego w stronę bagna. Nim wszedł do wody zdjął obuwie i skarpetki. Przeszedł bagnisko w różnych kierunkach, jakby czegoś szukał. Poczem spojrzał na brzeg, chcąc zapewne wrócić, lecz po chwili rozpoczął poszukiwania na nowo. Całą godzinę patrzał ojciec na syna. Gudmund wrócił do domu i położył się spać.
W niedzielę, na Zielone Świątki, Gudmund miał jechać do kościoła. Gdy zaprzęgał konia, ojciec przechodził przez podwórze.
— Zapomniałeś dziś oczyścić uprząż — rzekł. — Cała bryczka zresztą była brudna i obłocona.
— Miałem co innego do roboty — odpowiedział gnuśnie i odjechał.
Po mszy Gudmund odprowadzał narzeczoną do Elwokry, gdzie spędzał resztę dnia. Obchodzono tam wieczór dziewiczy. Zebrało się dużo młodzieży i tańczono do późna w nocy. Nie brakło i pijatyki, lecz Gudmund nie tknął niczego. Przez cały wieczór nie zamienił z nikim ani słowa. Zato tańczył do upadłego, wybuchając od czasu do czasu śmiechem niesamowitym.
Wrócił do domu o drugiej i postawiwszy konia w stajni, poszedł znów do ogrodu nad bagnisko. Podwinął spodnie i wszedł boso do wody. Noc była jasna, ojciec, ukryty za firanką śledzili ruchy syna. Widział, jak pochylony nad powierzchnią wody szukał czegoś z takim samym uporem jak nocy ubiegłej. Od czasu do czasu wychodził na brzeg, jakby rezygnując z poszukiwań, po chwili jednak wracał znów. Przyniósł z obory wiadro i zabrał się do czerpania wody. Widząc trudy daremne tego po chwili. Spróbował wędki: przeszukał dno, lecz nie znalazł nic, oprócz szlamu.
Kiedy wrócił do pokoju, było już tak późno, że zaczęto wstawać. Gudmund, zmęczony i wyczerpany nocą bezsenną, chwiał się na nogach. Nie rozebrany rzucił się na łóżko.
O godzinie ósmej przyszedł ojciec aby go obudzić. Gudmund leżał w ubraniu obłoconem i poplamionem szlamem. Erland nie pytał o nic. Powiedział mu tylko, że już czas wstawać i zamknął drzwi za sobą. W kilka minut później Gudmund wszedł do izby w stroju weselnym. Nie widziano go jeszcze tak pięknym: twarz, uduchowiona walką wewnętrzną była blada, a oczy płonęły ogniem niespokojnym. Wyglądał jak istota nie z ciała i krwi, lecz z ducha i woli.
Izba główna była przystrojona odświętnie. Matka miała na sobie czarną suknię i piękny szal jedwabny. Służba była również świątecznie przyodziana. Zielone gałązki brzozowe zdobiły kominek. Stół nakryty obrusem, zastawiony był przeróżnem jedzeniem.
Po śniadaniu Matka odczytała psalm i kilka ustępów z Pisma Świętego. Później, zwracając się do Gudmunda, życzyła mu szczęścia i błogosławiła jako dobremu synowi. Słowa matki wzruszyły Gudmunda: kilka razy oczy zaszły mu łzami.
— Ciężko nami będzie rozstać się z tobą — rzekł ojciec, a Gudmund znów był gotów do płaczu.
Służba również przyszła go pożegnać. Gudmundowi łzy błyszczały na rzęsach i dławiły w gardle; ledwie wybąkał podziękowanie.
Ojciec miał mu towarzyszyć do Elwokry i być obecnym na ślubie. Erland zaprzągł konia i naglił do odjazdu. Wsiadając do bryczki Gudmund zauważył, że była wyczyszczona starannie. Uderzył go również wzorowy porządek na podwórzu. Całe obejście wysypane było żółtem piaskiem; stare kłody drzewne i stosy różnych rupieci, niesprzątane od lat, były teraz usunięte. Przed gankiem ustawiono duże brzozy, złączone gałęziami, w kształcie łuku tryumfalnego. Chorągiewkę na dachu zdobił wieniec z kwiatów dzikiej śliwy, a z każdego dymnika zwieszały się jasnozielone brzozy.
Gudmund, widząc to wszystko uczuł się wzruszonym do głębi. Gdy ojciec chciał zaciąć konia, Gudmund schwytał go za ramię, jakby zatrzymując.
— Co? — spytał ojciec.
— A no nic. Trzeba ruszać.
Nie ujechali daleko. Gudmunda czekało jeszcze jedno pożegnanie. Była to Helga z Bagniska. Czekała przy ogrodzeniu, oddzielającym gościniec od dróżki, wiodącej do lasu. Erland, ujrzawszy Helgę, zatrzymał konia.
— Czekałam na ciebie, bo chciałam w tym dniu życzyć ci szczęścia — rzekła.
Gudmund wychylił się aby jej uścisnąć rękę. Zauważył, że zeszczuplała i oczy miała podkrążone. Z pewnością tęskniła do Närlundy i nieraz — płakała po nocach. Dziś chciała być wesołą i uśmiechała się do Gudmunda serdecznie. Nie mógł wymówić ani słowa. Lecz ojciec pomimo, że mówił naogół tylko z konieczności, wydał nagłe okrzyk:
— A to ci życzenia najprzyjemniejsze!
— Prawda, ojcze — odrzekł Gudmund.
Jeszcze raz podali sobie ręce i bryka ruszyła z miejsca. Gudmund siedział odwrócony i nie spuszczał Helgi z oczu. A gdy ją przysłoniła kępa drzew, odpiął gwałtownie fartuch od powozu, chcąc zeskoczyć.
— Czy chcesz jej co powiedzieć? — spytał ojciec.
— Nie, nic, — odpowiedział siadając.
Ujechali jeszcze kawał drogi. Nie spieszyli się. Widać miło było ojcu siedzieć spokojnie obok syna.
Nagle Gudmund, przechyliwszy głowę na ramię ojcowskie, wybuchnął płaczem.
— Co ci jest? — spytał Erland, ściągnąwszy lejce z całych sił.
— Tacyście dobrzy dla mnie, a jam tego nie wart.
— Zrobiłeś co złego?
— Tak, ojcze.
— Trudno mi uwierzyć.
— Tak. Zabiłem człowieka.
Ojciec odetchnął z widoczną ulgą. Gudmund spojrzał na niego zdumiony. Stary puścił konia stępa i rzekł.
— Rad jestem, że mi to sam mówisz.
— Jużeście o tem wiedzieli, ojcze?
— Już w sobotę zmiarkowałem, że się święci coś niedobrego. A potem, znalazłem w błocie twój nóż.
— To wyście go znaleźli?
— Znalazłem i zobaczyłem, że nadłamany.
— Wiem, ale w głowę zachodzę, jak to mogłem zrobić.
— Musiałeś być pijany.
— Nie wiem, nic nie pamiętam. Widziałem po ubraniu, że się biłem i wiem, że mam złamany nóż.
— Chciałeś zamilczeć — rzekł ojciec.
— Mówiłem sobie tak: towarzysze moi nie pamiętają nic, bo byli tak samo pijani, jak i ja. Nie było innych dowodów oprócz noża. Dlatego chciałem się go pozbyć.
— Domyślałem się, że tak sobie kalkulujesz.
— Pojmijcie, ojcze: kto umarł — nie wiem; możem go nigdy nie widział. Jakem to robił — nie pamiętam. Za cóż mam pokutować? Tylkom zmiarkował później że nie trza było rzucać noża w bagno. Mogliby go znaleźć, jak latem woda wyschnie. Dlatego szukałem dwie noce.
— A zeznać nie chciałeś?
— Nie. Wczoraj myślałem tylko o tem, aby całą rzecz ukryć. Próbowałem tańczyć i hulać, aby ludziska nie dopatrzyli we mnie czego.
— Chciałeś się żenić nie zeznawszy? Ważysz się na to? Jeżeli cię wykryją, wciągniesz w nieszczęście Hildur i jej rodzinę.
— Et, myślałem, że lepiej zrobię, jeżeli nic nie powiem.
Jechali teraz prędko. Najwidoczniej — spieszno było ojcu. Jednak rozmowy nie przerywał. Przez całe życie nie zamienił z Gudmundem tyle słów, co teraz.
— Co cię zmusiło zmienić postanowienie? — spytał Erland.
— Życzenia Helgi. Zmiękło mi serce. Kiedyście mi błogosławili, chciałem wam rzec, żem tego niegodzien i wszystko wyłożyć, alem był jeszcze zatwardziały. Kiedy ta dziewczyna, zamiast złości na mnie, przyniosła mi dobre słowo — już było po mnie.
— Teraz to już się dogadamy. Trzeba wszystko powiedzieć Hildur i jej rodzinie.
— Tak — powiedział Gudmund, zniżywszy głos. — A pewno — dodał po chwili. — Co mam dziewczynę w to mieszać. Nie daruje mi.
— Cóż dziwnego, honor córki leży zawsze rodzicom na sercu. A trzeba ci wiedzieć, że jakeśmy odjeżdżali z domu, tom już postanowił, że jeśli nie ty, to ja powiem o wszystkiem ojcu Hildur. Bez tego nie dopuściłbym do sakramentu.
Trzasnął z bicza i pojechali jeszcze szybciej.
— Twardy orzech mamy do zgryzienia — rzekł Erland. — Bodajby prędzej minęła ta chwila. Pewno rodzice Hildur uszanują w tobie przyznanie się do winy i będą ci życzliwsi.
Gudmund nic nie odpowiadał.
W miarę jak się zbliżali do Elwokry, był coraz bardziej pochmurny. Ojciec starał się dodać mu otuchy.
— Słyszałem już w życiu o czemś podobnem. Opowiadano mi o narzeczonym, który zabił na polowaniu swego towarzysza. Nie zrobił tego naumyślnie i nikt nie wiedział, że to on był zabójcą. W dniu ślubu przyszedłszy do domu, gdzie już wszystko było przygotowane do uroczystości, poszedł do narzeczonej, i powiedział: „Ślubu nie będzie. Nie chcę cię wciągać w moją niedolę“. Dziewczyna stała już w wianku mirtowym i w welonie. Wzięła narzeczonego za rękę i poprowadziła do sali, pełnej gości. Opowiedziała wszystkim głośno, co zaszło. A później, zwróciwszy się do młodego człowieka dodała: „Zrobiłam to dlatego, aby nikt nie pomyślał, że ukrywasz to przedemną. Teraz prośmy o błogosławieństwo. Jesteś mi dziś równie drogi, jak wczoraj. Niedolę, która cię czeka, będziemy razem znosili“.
W chwili, kiedy ojciec kończył opowiadanie, wjechali na wązką dróżkę, prowadzącą do Elwokry. Gudmund zwrócił się do ojca ze smętnym uśmiechem:
— U nas to się tak nie skończy.
— Kto wie? — powiedział ojciec, prostując się na koźle.
Spojrzał na syna. Był dziś nad podziw piękny.
— Nie dziwiłbym się, gdyby go spotkało coś nieoczekiwanego.
Ślub miał się odbyć w kościele. Na folwarku zebrało się dużo ludzi. Wszyscy chcieli pójść w orszaku ślubnym. Krewni, przybyli z daleka rozsiedli się na ganku, gotowi do wyruszenia. Na podwórze wytoczono już bryczki i szarabany, a ze stajni dochodziło rżenie koni, gotowych do zaprzęgu. Grajek miejscowy, siedząc na drabinie dostrajał skrzypce. Na pięterku, w oknie, stała narzeczona, cała w bieli i wypatrywała swego przyszłego. Chciała spojrzeć na niego wpierw, nim ją zobaczy.
Erland i Gudmund wysiedli z bryczki i zażądali rozmowy z Hildur i jej rodzicami. Zeszli się w małym pokoiku biurowym gospodarza.
— Myślę, żeście czytali w gazecie o bójce, która zaszła w nocy z piątku na sobotę i podczas której zabito człowieka, wyrecytował Gudmund jednym tchem, jak wyuczoną lekcję.
— Tak, czytałem — odpowiedział gospodarz.
— Otóż ja byłem tej nocy w mieście.
Tym razem nie było odpowiedzi. Zapanowała cisza martwa. Gudmund czuł, że wszyscy wlepiają w niego przerażone oczy i nie mógł dalej mówić. Wówczas dopomógł mu ojciec.
— Gudmund zahulał się z towarzyszami. Musiał wypić za dużo, bo wróciwszy do domu nie pamiętał co robił. Pewno się bił, bo miał ubranie podarte.
Gudmund widział, jak z każdym słowem zwiększał się przestrach na twarzach obecnych. Sam zaś stawał się coraz spokojniejszy. Zaczepka sprawiała mu przyjemność. Znów zaczął mówić.
— Kiedy w sobotę wieczorem przeczytałem w dzienniku wiadomość o bijatyce i kawałku żelaza, tkwiącym w głowie zabitego, wyjąłem swój nóż i zobaczyłem, że jest złamany.
— A to ładna historja! Mógł by nam Gudmund opowiedzieć ją wczoraj.
Gudmund umilkł i znów ojciec go wyręczył.
— Nie było to łatwe zadanie dla Gudmunda. Wielka była pokusa aby nic nie powiedzieć. Dużo traci na tem, że się do tego przyznaje.
— Tak, tak. To całe szczęście, że nareszcie postanowili wyznać. Mógłby nas zawlec w wielką niedolę, — powiedział Eriksdotter z przekąsem.
Gudmund wpatrywał się w Hildur. Miała na głowie wianek mirtowy ze ślubnym welonem. Zobaczył, jak podniosła rękę, aby odpiąć wianek. Czyniła to jakby odruchowo. Zauważywszy wzrok Gudmunda, wpięła szpilkę z powrotem.
— Nie mamy dziś jeszcze pewności czy Gudmund naprawdę zabił. Wszakże lepiej odłożyć ślub, aż się wszystko wyjaśni.
— Co tu mówić o zwłoce. Gudmund ma dostateczną pewność swego występku. Możemy zatem, tak jak tu jesteśmy, za wspólną zgodą, zaniechać tej żeniaczki.
Gudmund nic na razie nie odpowiedział. Zbliżył silę do Hildur i wyciągnął rękę. Stała bez ruchu i zdawała się go nie widzieć.
— Nie chcesz się ze mną pożegnać?
— Czy to ta ręka trzymała nóż? — spytała lodowato.
Gudmund zwrócił się do gospodarza:
— Tak, teraz jestem pewien swego występku. Możemy nie mówić o zwłoce.
Na tych słowach rozmowa się skończyła. Erland i Gudmund, wychodząc z domu, przechodzili przez liczne pokoje i korytarze. Wszędzie znać było przygotowania weselne. Przez otwarte drzwi kuchenne ujrzeli ludzi, krzątających się zapamiętale. Poczuli zapach pieczeni i pasztetów. Wielkie piece były gęsto zastawione przeróżnymi garnkami, użyto nawet garnitur rondli miedzianych zdobiących tylko zazwyczaj kuchnię.
— Ktoby to pomyślał, że to z powodu mego wesela tyle ambarasu, pomyślał Gudmund.
Opuszczając ten dom, mógł się przekonać o jego bogactwie. Zobaczył pokój jadalny, zastawiony długami stołami. Wszystkie nakrycia były srebrne. Mijał szatnię, przeładowaną kuframi i wszelkiego rodzaju ubraniem. Wyszedłszy na podwórze zdumiony był wielką ilością powozów, nowych i starych; podziwiał konie przepyszne, wyprowadzane ze stajni i bogate okrycia podróżne, porozściełane na siedzeniach powozów. Ogarnął wzrokiem liczne zabudowania: obory, stajnie, wozownie, owczarnie, strychy i piwnice.
— To wszystko mogło być moje — rzekł do siebie, wsiadając do bryczki.
Przejął go do głębi żal piekący. Chciał wyskoczyć, wrócić do nich, i powiedzieć, że to wszystko, co im mówił, było nieprawdą. Że chciał tylko zażartować i nastraszyć. Co za głupstwo popełnił, wyznając! Co na tem zyskał? Komu przez to dopomógł? Zabity pozostał martwym, a siebie pociągnął do zguby.
Dziś, kiedy musiał się zrzec myśli o małżeństwie, podsycało ono jego chciwość. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak wiele przez to stracił. Cóż to szkodziło, że Hildur była samolubną i despotką? Stanowiła najlepszą partję w okolicy. Dzięki niej mógłby stanąć u szczytu znaczenia i wpływu.
Żałował nietylko Hildur i jej bogactw, ale i zaszczytów, które go ominęły. Jakżeby mu zazdroszczono, gdyby tak jechał z nią do kościoła na ślub! Zasiadłby na pierwszem miejscu podczas uczty weselnej! Byłby ośrodkiem tańców i wszystkich przyjemności. Ten wielki dzień, w jego życiu odwrócił się do niego plecami...
Erland spozierał kilkakrotnie na syna. Nie był już ani piękny ani uduchowiony. Siedział przybity, ogłupiały, z zgaszonym wzrokiem. Czyżby żałował zeznania? Ojciec chciał go o to zapytać, lecz postanowił milczeć.
— Dokąd jedziemy? — spytał Gudmund. — Jedźmy chyba wprost do komisarza.
— Możebyś przedtem odpoczął? Nie spałeś.
— Matka się przestraszy, jak zobaczy żeśmy wrócili.
— Nie zdziwi się. Wie tyle, co i ja. Będzie z pewnością rada, żeś wyznał.
— Wiem, że bylibyście szczęśliwi, posadziwszy mię do więzienia — rzekł zgryźliwie.
— Pewno, że wiele tracisz, postępując, jak należy — odpowiedział ojciec. — Ale my nie potrzebujemy się kryć z radością, że przezwyciężyłeś samego siebie.
Nie chciał jednak Gudmund wracać do domu. Zrujnował, zmarnotrawił swą przyszłość, a ci ludzie będą go za to chwalili! Nikogo nie chciał widzieć. Szukał spokoju. Mijali ścieżkę, prowadzącą do lasu.
— Ojcze, zatrzymajcie się tu. Pogadam trochę z Helgą.
— Wracaj wcześnie, musisz się wyspać.
Gudmund zagłębił się w las i zniknął z oczu. Nie miał bynajmniej zamiaru rozmawiać z Helgą. Chciał tylko pozostać sam, aby módz nie panować nad sobą. Targała go tępa złość na wszystkich i wszystko. Z całych sił kopał nogami kamienie znajdujące się na drodze. Z dziką wściekłością łamał grube gałęzie, jedynie dlatego, że jakiś listek musnął go po twarzy.
Zaszedł aż nad Bagnisko. Ominął chatę i począł się wdrapywać na wierzchołek góry. Musiał się wspinać po wielkich, spiczastych głazach. Była to przeprawa dosyć karkołomna. Jeden krok nieostrożny mógł go przyprawić o złamanie ręki lub nogi. Groza niebezpieczeństwa sprawiała mu jednak przyjemność.
— Gdyby się co ze mną stało, nikt mnie tu nie odnajdzie — rzekł do siebie. — Cóżby mi to szkodziło? Raz kozie śmierć! Wolę zginąć tu, niż gnić długie lata w więzieniu. — Jednak nic mu się nie wydarzyło.
Po kilku minutach stanął u szczytu.
Wielki pożar zniszczył przed laty tu las. Wierzchołek świecił łysiną. Rozpościerał się stąd wspaniały widok. Cały kraj był jak na dłoni. Widać było wszystkie lasy okoliczne, jeziora i doliny, bogate wsie i ubożuchne lepianki, kościoły, dwory. W oddali, otulone mgłami leżało miasto, najeżone kilku wieżycami, połyskującemi w słońcu. Kręte drogi przerzynały dolinę w różnych kierunkach. Wzdłuż skraju lasu mknął szybko pociąg.
Gudmund, nie odwracając oczu, padł na ziemię. Tyle było piękna i majestatu w tym widoku, że troski osobiste zmalały w jego oczach.
Przypomniało mu się, jak w dzieciństwie wyobrażał sobie, że to właśnie tu, na tej łysej górze djabeł kusił Chrystusa, ukazując Mu bogactwa tej ziemi. Przypomniał sobie słowa Pisma Świętego: „Oddam Ci to wszystko, jeśli upadłszy, uczynisz mi pokłon“.
Przyszło mu na myśl, że sam niedawno przeżył podobne kuszenie. I jemu szatan ukazał wiele bogactwa. Zdawał się mówić:
— Oddam ci to wszystko, jeśli zataisz to, co masz na sumieniu.
Refleksje te dały mu uczuć pewne zadowolenie moralne.
— Odpędziłem djabła — rzekł do siebie, i wnet zrozumiał głęboki sens tego, co się stało.
Gdyby zamilczał, czyżby nie był zmuszony całe życie wysługiwać się szatanowi? Stałby się podłym służalcem swoich bogactw. Ciążyłby na nim wieczny lęk, żeby go nie wykryto. Nigdy nie czułby się wolnym.
Uciszył go wielki spokój. Zrozumiał nareszcie, że postąpił dobrze. Dotąd błądził w ciemnościach. Dopiero teraz przyszedł do siebie. Zadał sobie pytanie, dlaczego nie zbłądził.
— Pewno dlatego, że wszyscy w domu byli dla mnie tak dobrzy. Helga również przyniosła mi szczęście.
Został jeszcze czas jakiś na górze, lecz wkrótce postanowił wrócić do domu jak najprędzej. Chciał powiedzieć rodzicom, że odzyskał już spokój. Schodził już z góry, gdy zauważył Helgę, siedzącą poniżej.
Z tego miejsca, gdzie siedziała nie mogła mieć szerszego widoku. Widziała tylko mały zakątek doliny: była to prawdopodobnie Närlunda i część Elvokry.
Zobaczywszy młodą dziewczynę, Gudmund po całodziennej zgryzocie, uczuł nagle radość gwałtowną. Serce zabiło mu szybciej.
— Co mi jest? Co się stało? — pytał, czując pulsowanie krwi w żyłach.
— Widocznie ją kocham — rzekł do siebie zdziwiony. — Do tej pory tego nie widziałem.
Jak rwący potok, targnęło nim uczucie. Tłumił je dotąd w sobie: krępowały go różne względy. Lecz skoro dziś zerwał z myślą żenienia się z inną, mógł teraz śmiało kochać Helgę.
— Helga! — krzyknął, zbiegając ze strojnego zbocza.
Odwróciła się i krzyknęła ze strachu.
— Nie bój się! To ja!
— Czemu nie jesteś w kościele?
— Nie będzie dziś ślubu! Hildur już mnie nie chce.
Helga wstała z ręką na sercu. Zamknęła oczy. Nie była pewna czy to Gudmund stoi przed nią, czy jaki duch leśny. Tak, czy owak, ukazanie się jego było dla niej miłe i słodkie. Zamknęła oczy, aby widzenie nie znikło.
Miłość, obudzona w sercu Gudmunda, przyprawiła go o zawrót głowy. Wziął Helgę w ramiona i pocałował w same usta. Pozwalała mu na to: była tak oszołomiona jego niespodziewanem zjawieniem się, że stała, jak ogłuszona. Nie mogła wyjść z podziwu: Gudmund, zamiast być w kościele przy boku narzeczonej, przyszedł do lasu! A może to jego duch? Jako duch, mógł przecie ją przytulić.
Ale pocałunek Gudmunda wyrwał ją z oszołomienia. Odtrąciła go gwałtownie i zasypała pytaniami. Co robi w lesie? Czy go co złego spotkało? Dlaczego małżeństwo zerwane? Może Hildur zachorowała? A może pastor został rażony apopleksją?
Gudmund, choć pragnął z nią mówić tylko o miłości, musiał opowiedzieć wszystko, Słuchała go bardzo uważnie.
Nie przerywała mu aż do chwali, gdy zaczął mówić o złamanym nożu. Wówczas zapytała, czy to był ten sam nóż, którym się stale posługiwał za czasów jej bytności.
— Naturalnie, że ten sam.
— Ile było odłamków?
— Jeden tylko.
Heldze zaszumiało w głowie. Zmarszczyła brwi i usiłowała sobie coś przypomnieć. Ależ tak! W przeddzień swego odejścia pożyczyła od Gudmunda tego noża dla porąbania drewienek do kominka. Złamała go i już nie miała sposobności powiedzenia mu o tem. Nie zauważył, że od tego czasu nosił w kieszeni ten nóż złamany.
Podniosła głowę i chciała mu to powiedzieć. On tymczasem mówił o swej wizycie w Elvokrze. Nie przerywała i dosłuchała do końca. Dowiedziawszy się w jaki sposób rozstał się z Hildur, uznała to za tak wielkie nieszczęście, że zarzuciła Gudmunda wymówkami.
— Sam sobie jesteś winien — rzekła. Toż to musiała się przestraszyć! Napewno nie dałaby takiej odpowiedzi gdyby była przytomna. Wierzaj mi, że musi teraz tego żałować.
— A niech sobie żałuje! — odrzekł Gudmund. — Już ją poznałem. Wiem, że myśli tylko o sobie. Rad jestem, że mnie nie chciała.
Helga zagryzła usta, jakby się bała, że może za dużo powiedzieć.
To wszystko dało dziewczynie dużo do myślenia. Chodziło jej nietylko o to, aby zetrzyć z Gudmunda plamę mordercy. Chciała zagładzić niezgodę między nim, a narzeczoną. Spróbuje to uczynić przy pomocy tego, co jest jej wiadome.
Umilkła i rozważała. Gudmund zaczął jej mówić o swej miłości. Ta okoliczność wydała jej się najmniej dla niego w tej chwili pożądaną. Już to samo było złe, że ominął go bogaty ożenek, a stało by się jeszcze gorzej, gdyby poślubił taką mizerotę, jak ona.
— Cicho! Nie gadaj mi tych głupstw! — rzekła, wstając porywczo.
— Czemuż to nie mam ci o tem mówić? — spytał, pobladłszy. — Może tak samo, jak Hildur, boisz się mnie?
— A gdzieby tam!
Chciała mu wytłumaczyć, że nie powinien sam sobie zguby gotować. Ale on nie chciał słuchać.
— Dawniej istniały podobno kobiety, które w chwilach nieszczęścia były dla mężczyzn podporą. Dziś takich nie znaleźć — rzekł podstępnie.
Helga zadrżała. Chciała zarzucić Gudmundowi ręce na szyję, ale się nie ruszała. Musiała być rozważną.
— Pójdę do więzienia. Nie mam prawa cię prosić, abyś została teraz moją żoną. Ale gdybym wiedział, że czekasz na mnie, tobym te okropności zniósł z lżejszem sercem.
— Nie do mnie należy czekanie na ciebie.
— Od dziś wszyscy mię będą uważali za łotra, który się upija i morduje. Chciałbym być miłym choć jednej osobie. Toby mi dodało otuchy.
— Wiesz, przecie, że zawsze o tobie dobrze myślę — rzekła Helga.
Dziewczynę opanowało jakieś słodkie uczucie. Jeszcze trochę, a już by ją zwyciężyły nalegania Gudmunda. Nie wiedziała, jak mu się wymknąć. Gudmund niczego się nie domyślał. Przeciwnie, zaczął przypuszczać, że się omylił, że go dziewczyna nie kocha. Zbliżył się do niej i świdrował ją oczami.
— Dlaczego tu siedzisz? Aby widzieć Närlundę? Prawda?
— A no tak.
— Może myślisz o niej w dzień i w noc?
— Tak. Ale nie tęskno mi do nikogo z osobna.
— Nie jestem ci miły?
— Niechcę za ciebie wyjść i tyle.
— Kogoż ty kochasz?
Helga nie odpowiedziała.
— Może Per‘a Martenssona?
— A tak! Powiedziałam przecie, że go kocham! — krzyknęła z całych sił.
Gudmund spojrzał na nią dziko.
— Jeżeli tak, to koniec. Już się więcej nie zobaczymy.
Po tych słowach rzucił się na dół, przeskakując błyskawicznie z głazu ma głaz. Wkrótce zniknął między drzewami.




VI.

Zaledwie Helga straciła Gudmunda z oczu, zaczęła sama zbiegać z góry inną drogą. Minęła chałupę i z całych sił biegła w stronę gościńca. W pierwszej napotkanej zagrodzie poprosiła o konia i wózek. Powiedziała, że sprawa jest pilna i przyrzekła zapłacić za fatygę. Ludzie powracający z kościoła roznieśli już wieść o zerwanem małżeństwie. Panowało powszechne wzburzenie i nie brakowało ludzi współczujących. Nie odmówiono pomocy Heldze, skoro niosła ważne wiadomości dla Elvokry.
Hildur Eriksdotter siedziała w swym małym pokoiku na pięterku. Otaczały ją różne gosposie i matka. Hildur nie płakała. Milczała uparcie. Była tak blada, że obawiano się jakiejś choroby. Wszystkie kobiety paplały bez ustanku. Ganiły Gudmunda i chwaliły zerwanie z nim. Uważały, że Gudmund zlekceważył przyszłych teściów, zawiadomiwszy ich tak późno o swym niecnym czynie. Natrząsały się z niego, że tak głupio wypuścił z rąk szczęście. Wreszcie winszowały Hildur, że nie poślubiła człowieka, który się upija do nieprzytomności.
Cała ta gadanina zniecierpliwiła młodą dziewczynę. Wstała i wyszła. Ledwie za sobą drzwi zamknęła, gdy podeszła do niej jedna z jej przyjaciółek i szepnęła na ucho:
— Ktoś przyszedł do ciebie.
— Gudmund? — spytała Hildur z ożywieniem.
— Nie, ale ktoś od niego. Nie chce nic mówić.
Hildur nie mogła jeszcze uwierzyć w swe nieszczęście. Nigdy nie przypuszczała, że może ją spotkać podobna niedola. Przez cały dzień oczekiwała jakiegoś nadzwyczajnego wypadku, któryby wszystko odmienił na dobre: pozwolił jej włożyć na powrót wianek i welon na głowę, poprowadził do kościoła orszak ślubny i nadałby całemu weselu przebieg zwyczajny. Dowiedziawszy się że zawezwano ją w imieniu Gudmunda, biegła w pośpiechu do kuchni, gdzie na ganku czekała na nią — Helga.
Hildur, zapewne, była tem nieco zaskoczona. Dlaczego Gudmund ją właśnie wybrał na pośredniczkę? Wytłomaczyła jednak sobie, że to dzień świąteczny, stąd brak kogoś odpowiedniejszego. Pozdrowiła dziewczynę uprzejmie.
Dała znak Heldze i poszły razem do mleczarni, położonej na drugim końcu podwórza.
— Nie widzę innego miejsca, gdziebyśmy mogły swobodnie porozmawiać. W domu pełno jeszcze ludzi.
Gdy weszły, Helga zbliżyła się do Hildur i spojrzała jej prosto w oczy.
— Nim zacznę mówić, musisz mi powiedzieć, czy kochasz Gudmunda.
Hildur uczuła się niemile dotkniętą. Nie miała najmniejszej ochoty zwierzać się jej z czemkolwiek. Wolałaby wogóle z nią nie rozmawiać. Zważywszy jednak na swą udrękę, przymusiła się do odpowiedzi:
— Cóż za pytanie! Gdybym go nie kochała, czy myślisz, żebym za niego szła?
— Chciałam powiedzieć: czy go jeszcze kochasz?
Hildur, przykuta badawczym wzrokiem Helgi, nie mogła skłamać.
— Nigdy go jeszcze tak nie kochałam, jak dziś — rzekła przyciszonym głosem. Zdawało się, że same słowa sprawiają jej ból.
— Kiedy tak, to chodź! Zostawiłam wózek na gościńcu. Narzuć na siebie jakie okrycie i pojedziemy do Närlundy.
— Po co mam tam jechać?
— Żeby powiedzieć Gudmundowi, że go kochasz i że będziesz na niego wiernie czekała nim odsiedzi swoje więzienie.
— Po co to?
— Poto, ażebyście się pogodzili.
— To niemożliwe. Nie chcę wychodzić za człowieka, który zasłużył na więzienie.
Helga, jak urażona cofnęła się o parę kroków. Wzięła jednak na odwagę. Domyśliła się może, że ludzie bogaci inaczej tłomaczą sobie wiele rzeczy.
— Nie namawiałabym ciebie abyś jechała do Närlundy, gdybym nie wiedziała, że jest niewinny.
Teraz Hildur zbliżyła się do Helgi.
— Czy wiesz to napewno, czy też jest to tylko twoje przypuszczenie.
— Lepiej wsiądźmy do wózka. Opowiem ci to wszystko w drodze.
— Nie, musisz mi najpierw powiedzieć, co wiesz. Muszę wiedzieć co robię.
Helga zrywała się z miejsca. Musiała jednak opowiedzieć Hildur, skąd się dowiedziała, że Gudmund nie jest mordercą.
— Nie powiedziałaś tego Gudmundowi?
— Nie, mówię tylko tobie. Nikt inny o tem nie wie.
— A dlaczego ty mi to mówisz?
— Ażebyście się pogodzili. On i tak wkrótce się dowie, że nic złego nie zrobił, ale jabym chciała, żebyś sama od siebie poszła do niego. To wszystko da się jeszcze naprawić.
— Nie mogę mu powiedzieć, że jest niewinny?
— Trzeba abyś do niego pojechała z własnej woli i nie mówiła, żeś ze mną rozmawiała. Inaczej nie przebaczy ci tego, coś mu powiedziała dziś z rana.
Hildur słuchała w milczeniu. Było w tem coś takiego, czego jeszcze w życiu nie spotkała. Starała się to sobie wyjaśnić.
— A wiesz, że to przezemnie odprawiono cię z Närlundy?
— Wiem, że to nie była wola moich gospodarzy.
— Jeśli tak, to nie rozumiem, dlaczego przyszłaś mi dziś z pomocą.
— Chodź! Wszystko będzie dobrze.
Hildur patrzała wciąż na Helgę.
— A może cię Gudmund kocha? — kusiła Hildur.
Cierpliwość Helgi wyczerpała się do reszty.
— Ja, żoną Gudmunda? — rzekła z uniesieniem — wiesz przecie, że jestem córką biedaka i to nie jest jeszcze najgorsze.
Obie dziewczyny wyszły z zagrody, niepostrzeżone przez nikogo i wsiadły na wózek. Helga, wziąwszy lejce ostro zacięła konia. Ujechały spory kawał drogi, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa. Hildur nie spuszczała Helgi z oczu. W prawdziwe zdumienie wprawiała ją ta dziewczyna.
Gdy się już zbliżały do zagrody Gudmundowej, Helga oddała lejce Hildur, mówiąc:
— Teraz pojedziesz sama. Przyjdę za chwilę i opowiem, co wiem o nożu. Ale ty nie powinnaś mówić o tem, że byłam u ciebie.


∗             ∗

Tymczasem Gudmund prowadził ożywioną rozmowę z matką. Ojciec siedział nieco dalej i ćmił fajkę. Miał minę zadowoloną i nic nie gadał. Wszystko szło jak należy, więc nie miał nic do mówienia.
— Cóżbyście matko na to powiedzieli gdybym wam dał Helgę za synowę? — spytał Gudmund.
Matka Ingeborga podniosła głowę i rzekła stanowczo:
— Przyjmę synowę taką, jaką sobie wybierzesz, ale musiałabym wiedzieć, że cię kocha.
Zaledwie wyrzekła te słowa, gdy na podwórzu zaturkotał wózek. Po chwili weszła do izby Hildur. Trudno było ją poznać.
Onieśmielona była tak dalece, że z trudem przestąpiła próg.
Uścisnąwszy rękę matce i Erlandowi, zwróciła się do Gudmunda.
— Muszę ci powiedzieć parę słów.
Gudmund wstał i weszli oboje do pokoju sąsiedniego. Hildur nie chciała usiąść. Była czerwona z zakłopotania i trudno jej było mówić.
— Byłam zapewne... Tak, zbyt ostro się z tobą obeszłam dziś rano...
— Przyjechaliśmy trochę niespodzianie, — rzekł Gudmund.
Zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
— Powinnam się była zastanowić... Mogliśmy... Lepiejby było...
— Ja myślę, że tak jest najlepiej, Hildur. Nie warto o tem mówić. Ale to miło z twej strony, żeś przyszła.
Ukryła twarz w dłoniach i westchnęła. Lecz natychmiast dumnie podniosła głowę.
— Nie — rzekła. Nie chcę, żebyś myślał o mnie lepiej, niż na to zasługuję. Był u mnie ktoś, co powiedział, że jesteś niewinny... Radził mi abym tu przyjechała i nic nie mówiła o tem że wiem, iż jesteś bez winy. Pewno, lepiejby było gdybym to ja sama postanowiła tu przyjść... Żałowałam ciebie przez cały dzień, pragnąc, aby wszystko między nami było po dawnemu. Tak, czy owak, cieszę się, żeś niewinny.
— Kto ci dawał te rady? — spytał Gudmund.
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Dziwię się, że już ktoś o tem wie. Ojciec tylko co wrócili od komisarza. Telegrafowano do miasta. Odpowiedzieli, że prawdziwy morderca już się znalazł.
Przy tych słowach Hildur zachwiała się na nogach i padła na krzesło. Ten spokój i uprzejmość Gudmunda przyprawiały ją o zdumienie. Spostrzegła, że już niema nad nim władzy.
— Widzę, że mi nie przebaczyłeś...
— Ależ tak. Niczego ci nie chcę wypominać — odpowiedział z tym samym spokojem. — Co tu o tem gadać.
Zadrżała, spuściła oczy i zdawała się na coś czekać.
— To szczęście, Hildur, że się tak wszystko skończyło, bo wiesz, dziś dopierom się przekonał, że kocham inną... Pewno kochałem ją jeszcze dawniej, ale dziś to odkryłem.
— Któż to taki? — spytała głosem stłumionym.
— Nie warto mówić. Nie ożenię się z nią, bo mnie nie kocha. Ale innej też nie poślubię.
Trudno było orzec, co się działo z Hildur. Czuła wyraźnie, że jest dla niego niczem: razem ze swą urodą i bogactwem. Jednak hardość miała we krwi. Nie chciała się z nim rozstać przed okazaniem mu swej osobistej wartości.
— Chcę, żebyś mi powiedział, czy to nie Helga...
Nie odpowiedział.
— Bo jeśli Helga, to mogę cię upewnić, że cię kocha. To ona była dziś u mnie... Namawiała mię, abym się starała pozyskać twą miłość... Wiedziała, że jesteś niewinny, tylko chciała wpierw mnie o tem powiadomić.
Gudmund otworzył szeroko oczy.
— Alboż to dowód, że mnie kocha?
— Możesz być pewnym. Nikt cię tak nie kocha, jak ona.
Gudmund przeszedł się gwałtownie po pokoju. Nagle stanął przed Hildur.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Bo nie chcę być mniej wspaniałomyślną od Helgi.
— Ach, Hildur, Hildur! — krzyknął w uniesieniu, trzęsąc Hildur za ramiona. Nawet nie wiesz, jak cię teraz za to kocham. Dałaś mi tyle szczęścia!


∗             ∗

Helga siedziała przy drodze. Trzymała na ręku płaszcz i patrzała w ziemię. Starała się wyobrazić sobie szczęście Gudmunda i Hildur.
Kiedy tak siedziała, przybiegł chłopiec stajenny. Zauważywszy dziewczynę, zatrzymał się.
— Helgo, słyszałaś o tej hecy z Gudmundem?
Kiwnęła głową.
— Wykpił się na szczęście. Prawdziwy morderca siedzi już pod kluczem.
— Wiedziałam, że on tego zrobić nie mógł.
Chłopak pobiegł dalej, a Helga nie ruszała się z miejsca.
— Wiedzą już wszyscy. Mogę tam nie chodzić...
Czuła się opuszczoną. Cały dzień żyła, jak w gorączce. Nie myślała o sobie. Jednego chciała: pojednania Hildur z Gudmundem. A teraz — ujrzała swą samotność. Nikt już jej nie potrzebował. Nietylko Gudmund, ale i matka i dziecko. Babka zabrała jej maleństwo...
Ledwo pozwala spojrzeć na nie...
Chciała wracać do domu. Ale nie miała na to sił.
Usłyszawszy turkot na drodze. Obejrzawszy się, ujrzała Gudmunda i Hildur. Pewno jadą do Elwokry z radosną nowiną... Jutro będzie ślub.
Zobaczywszy Helgę, zatrzymali konia. Gudmund oddał lejce Hildur, a sam zeskoczył. Hildur skinęła Heldze głową i odjechała.
Gudmund stanął przed Helgą.
— Dobrze, że tu jesteś — rzekł. — Myślałem, że będę właził na tę waszą górę.
Powiedział to tonem twardym, prawie szorstkim. Ze stanowczością wziął ją pod ramię. W oczach jego wyczytała, silne postanowienie niezłomne. Już nie próbowała uciekać.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Janina Godlewska.