Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne losy Jane Eyre |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Teresa Świderska |
Tytuł orygin. | Jane Eyre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa dni minęły. Jest letni wieczór. Woźnica wysadził mnie w miejscu, zwanem Whiteross; nie mógł zawieźć mnie dalej za pieniądze, które mu dałam, a ja już nie miałam ani szylinga. Powóz już tymczasem odjechał; jestem sama. W tej chwili spostrzegam, że zapomniałam paczki w powozie; trudno — jest tam i musi pozostać, tylko że teraz zostaję ogołocona ze wszystkiego.
Whiteross to nie miasto, nawet nie osada; jest to tylko kamienny słup, osadzony w miejscu, gdzie schodzą się cztery drogi; jest pobielony, zapewne, by był widoczny zdaleka i w ciemnościach. Cztery drogowskazy sterczą z jego szczytu; dobrze znane nazwy miast, na nich wypisane, wskazują mi, w jakiem hrabstwie się znalazłam. Jest to jedno z północno-środkowych, faliste, przecięte górami. Widzę to. Wielkie przestrzenie wrzosem zarosłych pagórków są za mną i po obu moich bokach, faliste wzgórza wznoszą się daleko poza tą głęboką doliną leżącą u stóp moich. Zaludnienie musi tu być rzadkie; nie widzę też przechodniów na drogach. Te drogi ciągną się na wschód, zachód, północ i południe — białe, szerokie, puste. Wszystkie prowadzą przez wrzosowisko, a wrzosy, gęste i bujne, sięgają po same ich brzegi. Drogi są puste, jednak jakiś przypadkowy podróżny mógłby przechodzić tędy, a ja pragnę, by mnie żadne ludzkie oko nie widziało. Obcy mogliby się dziwić, co ja tu robię pod tym drogowskazem, stojąc widocznie bez celu, jak ktoś zbłąkany. Możeby mnie wypytywano, a to, cobym mogła odpowiedzieć, wydałoby się niewiarogodnem i podejrzanem. Nic mnie nie łączy ze społeczeństwem ludzkiem, nikt o mnie dbać nie może, nikt mi życzliwości nie okaże. Pozostaje mi tylko wspólna matka-natura; na jej łonie poszukam wypoczynku...
Puściłam się prosto w gęstwinę wrzosów; po kolana brodziłam w zaroślach. Udałam się do kotliny, gdzie mchem porosły złom granitu stanowił pewną ochronę; usiadłam; złom granitu osłaniał mi głowę; nade mną roztaczało się niebo.
Pewien czas minął, zanim się i tutaj nawet uczułam spokojną. Lękałam się, że może wpobliżu pasie się bydło, — albo że jaki myśliwy albo kłusownik może mnie tu odkryć. Widząc jednak, że obawy moje były płonne, uspokojona głęboką ciszą chylącego się ku nocy wieczora, nabrałam otuchy. Odzyskałam zdolność myślenia.
Co ja mam począć? Dokąd się udać? Daleką drogę musiałyby przemierzyć znużone, drżące nogi moje, nimbym dotarła do zabudowań ludzkich; zimnego miłosierdzia musiałabym się dopraszać, zanimbym uzyskała dach nad głową: czy wysłucha kto, choć niechętnie, mojego opowiadania, czy nie oddali od progu, nie zaspokoiwszy moich potrzeb?
Dotknęłam ręką wrzosów: suche były i jeszcze ciepłe od upału dnia letniego; na czystem niebie migotała dobrotliwie gwiazda. Natura wydała mi się dobrą, życzliwą; jak dziecko do matki garnęłam się do niej serdecznie: ona mi na dzisiaj udzieli przytułku... Miałam jeszcze kawałeczek chleba, resztę z kromki, którą, przejeżdżając przez jakieś miasto w południe, kupiłam za pozostałego mi pensa, ostatnią monetę. Widziałam dojrzałe jagody, błyszczące jak czarne perły tu i owdzie wśród wrzosów; zebrałam ich garstkę i zjadłam z chlebem. Zaspokoiłam narazie głód dokuczliwy, chociaż się nie nasyciłam tą ucztą pustelnika. Skończywszy, zmówiłam wieczorne pacierze i ułożyłam się do snu.
Pod granitowym złomem wrzosy były bujne i wysokie, zatonęłam w nich prawie w zupełności, a nakryta złożonym szalem, nie odczuwałam chłodu. Byłabym odpoczęła wygodnie i dobrze, gdyby ciężki smutek serca nie bronił mi zasnąć. A smutek ten skarżył się otwartą raną, wewnętrznie krwawiącą; drżał lękiem o pana Rochestera i o jego los; obżałowywał go żałosną litością; pragnął go nieustanną tęsknotą, a bezsilny, jak ptak o obu skrzydłach złamanych, trzepotał niemi w daremnych wysiłkach lecenia ku niemu.
Udręczona tą męką, uklękłam. Noc nadeszła, wzeszły gwiazdy. Wiemy, że Bóg jest wszędzie, ale z pewnością nigdy tak nie czujemy Jego obecności, jak, gdy patrząc na niebo, gdzie w milczącym biegu toczą się Jego światy, widzimy jasno Jego nieskończoność, wszechmoc, wszędyobecność. Klękłam, by pomodlić się za pana Rochestera. Pewna byłam, że Bóg, gdy zechce, ocali swe stworzenie. Źródło Życia to zarazem Zbawiciel dusz. Pan Rochester był bezpieczny, gdyż był w ręku Boga... Uspokojona przytuliłam się znowu do łona ziemi i niebawem we śnie zapomniałam o zgryzotach.
Ale nazajutrz rzeczywistość odsłoniła przede mną nagie oblicze. Już dawno ptaszki wyleciały z gniazdek, już dawno pszczoły uwijały się, zbierając miód z wrzosów, zanim rosa obeschnie, gdy wstałam i rozejrzałam się dokoła.
Co za cichy, gorący, wspaniały dzień! Co za złotą pustynię tworzyło pagórkowate wrzosowisko! Wszędzie jaśniał blask słoneczny! Zobaczyłam jaszczurkę, przebiegającą po kamieniu; zobaczyłam pszczołę, kręcącą się wśród słodkich jagód. Ach, jakbym pragnęła stać się pszczołą lub jaszczurką i znaleźć odpowiednie pożywienie i stałe schronienie tutaj! Ludzką istotą byłam jednakże, ludzkie miałam potrzeby: nie mogę zatrzymywać się tutaj, gdzie nic nie znajdę dla ich zaspokojenia. Wstałam, obejrzałam się raz jeszcze na miejsce mojego nocnego spoczynku i ruszyłam zpowrotem.
Wróciwszy do Whiteross, poszłam drogą, idącą w przeciwnym kierunku do biegu słońca, dopiekającego i stojącego już teraz wysoko. Szłam czas dłuższy, aż, gdy już myślałam, że narazie dosyć, że mam już prawo odpocząć po szalonem zmęczeniu, usłyszałam dźwięk kościelnego dzwonu.
Spojrzałam w stronę dolatującego głosu, i wśród wzgórz romantycznych, na których malowniczość już od godziny przestałam uważać, ujrzałam wioseczkę i wieżę kościelną. Cała dolina po mojej prawej ręce pełna była pastwisk, łanów zbożowych i lasków; błyszczący strumień płynął kręto wśród rozmaitych odcieni zieleni. Usłyszawszy turkot kół na drodze przed sobą, ujrzałam ładowny wóz, toczący się ciężko pod górę, a niedaleko człowiek jakiś pędził dwie krowy. Ludzkie życie, ludzka praca były wpobliżu. Trzeba mi naprzód iść, walczyć o życie i podejmować trudy podobnie, jak czynią to inni.
Około drugiej po południu dotarłam do wioski. Na końcu uliczki znajdował się sklepik, gdzie w oknie wystawiono parę bochenków chleba. Zapragnęłam bocheneczka chleba. Posilona nim, kto wie, mogłabym odzyskać nieco energji; bez tego trudno będzie iść dalej. Pragnienie odzyskania trochę sił wróciło mi, skoro tylko znalazłam się wśród ludzi. Wstydziłabym się zemdleć z głodu. Czy nie miałam przy sobie czego, cobym mogła ofiarować wzamian za jedną z tych bułek? Zastanowiłam się. Miałam małą jedwabną chusteczkę, zawiązaną dokoła szyi, i miałam rękawiczki. Niebardzo wiedziałam, jak postępują ludzie, naciśnięci ostateczną potrzebą. Nie wiedziałam, czy który z tych przemiotów może być przyjęty; prawdopodobnie nie — ale trzeba spróbować.
Weszłam do sklepiku; była tam kobieta. Widząc przyzwoicie ubraną osobę grzecznie wysunęła się naprzód. „Czem można mi służyć?“ Wstyd mnie ogarnął; nie śmiałam wymówić słów przygotowanych; nie śmiałam proponować przenoszonych rękawiczek, zgniecionej chusteczki i zresztą czułam, że to będzie niedorzecznie. Poprosiłam ją więc tylko, by mi pozwoliła usiąść na chwilę, gdyż jestem zmęczona. Zawiedziona w oczekiwaniu znalezienia we mnie klientki, chłodno zgodziła się na moją prośbę. Wskazała mi krzesło; opadłam na nie. Strasznie chciało mi się rozpłakać; czując jednak, jak bardzo byłoby to nie w porę, gwałtem powstrzymałam łzy. Po chwili zapytałam jej, czy jest we wsi krawcowa.
— O tak, są dwie czy trzy. Tyle właśnie, ile potrzeba.
Zastanowiłam się. Bez żadnych środków, bez grosza — coś muszę zrobić. Ale co? Starać się o jaką robotę? Ale gdzie?
— Czy pani nie wie o jakiem miejscu w sąsiedztwie, gdzieby potrzebowano służącej?
— Nie, nie wiem o żadnem.
— Czem się tu ludzie głównie zajmują? Co tu większość ludzi robi?
— Niektórzy pracują na roli; wielu pracuje w fabryce igieł i w odlewni pana Olivera.
— Czy pan Oliver zatrudnia także kobiety?
— Nie; to jest robota wyłącznie dla mężczyzn.
— A co tu robią kobiety?
— Nie wiem — odpowiedziała. — Jak się zdarzy; jedne to, drugie tamto. Biedni ludzie muszą sobie radzić, jak mogą.
Wydawała się znudzona mojemi pytaniami. Przyszły jakieś sąsiadki, moje krzesło było widocznie potrzebne. Pożegnałam się.
Poszłam wzdłuż ulicy, przyglądając się po drodze wszystkim domom na prawo i na lewo, nie mogłam jednak wymyślić jakiegoś pozoru, by wejść do którego z nich. Błądziłam po wiosce, to idąc, to wracając, z dobrą godzinę. Mocno wyczerpana i już teraz zgłodniała wielce, zeszłam na jakąś boczną drogę i siadłam pod płotem. Nim jednak upłynęło kilka minut, znowu byłam na nogach, i znowu czegoś szukałam — pomocy gdzieś, a choćby objaśnienia. Ładny mały domeczek stał na końcu drogi, w bardzo miłym, ślicznie kwitnącym ogródku. Przybliżyłam się i zapukałam. Łagodnie wyglądająca, czysto ubrana kobieta otworzyła drzwi. Takim głosem, na jaki zdobyć się mogło beznadziejne serce i omdlewające ciało — głosem cichym i drżącym — zapytałam, czy tu nie potrzeba służącej?
— Nie — odpowiedziała — my nie trzymamy służącej.
— Czy nie może mi pani powiedzieć, gdziebym tu mogła znaleźć zajęcie jakiegokolwiek rodzaju? — mówiłam dalej. — Jestem tu obca, nikogo nie znam. Potrzebuję roboty — wszystko jedno jakiej.
Nie było przecież jej rzeczą myśleć za mnie, albo szukać dla mnie miejsca: przytem, w jej oczach, jakże wątpliwą musiała się wydawać moja rola, osoba i opowieść. Potrząsnęła głową, mówiąc, że „przykro jej, że nie może mnie objaśnić“ i bardzo delikatnie i grzecznie zamknęły się białe drzwi, ale zamknęły się przede mną. Gdyby trochę dłużej były otwarte, przypuszczam, że byłabym poprosiła o kawałek chleba; bo już do tej ostateczności dochodziłam.
Nie mogłam znieść powrotu do brudnej wioski, gdzie zresztą nie widziałam nadziei pomocy. Wołałabym była zboczyć do lasu nieopodal, i tam poszukać schronienia. Taka jednakże byłam słaba, strudzona, udręczona głodem, że sam instynkt kazał mi błąkać się dokoła siedzib ludzkich, gdzie jednak mogłabym znaleźć pożywienie. Zawsze jednakże odpędzała mnie od progu świadomość, że nie mam prawa wymagać, by ktoś się interesował moim losem. Tymczasem, gdy tak się błąkałam, jak bezpański, głodny pies, upływały godziny popołudniowe. Przechodząc przez jakieś pole, ujrzałam przed sobą wieżę kościelną: śpiesznie ku niej podążyłam. Blisko cmentarza, wpośrodku ogrodu stał dobrze zbudowany mały domek, niewątpliwie mieszkanie proboszcza. Przypomniałam, że obcy przybysze w miejscu, gdzie nie mają znajomych, a szukają zajęcia, zwracają się niekiedy do miejscowego duchownego po polecenie i pomoc. Przecież kapłan ma zadanie pomagać, przynajmniej radą tym, którzy pragną sami sobie pomóc. Zebrawszy odwagę i siły, dotarłam do tego domu i zapukałam do drzwi kuchennych. Otworzyła mi stara kobieta; zapytałam, czy to plebanja.
— Tak jest.
— Czy pleban w domu?
— Niema go.
— Czy wróci prędko?
— Nie, wyjechał z domu.
— Czy daleko?
— Niebardzo — może będą ze trzy mile stąd. Wezwano go, bo ojciec jego umarł nagle; jest obecnie w Marsh End i prawdopodobnie zostanie tam jeszcze ze dwa tygodnie.
— Czy jest pani jaka w domu?
— Nie; ja tylko jestem; a ja jestem gospodyni.
Jeszcze raz zdjęłam z szyi chusteczkę — jeszcze raz pomyślałam o bocheneczkach chleba w sklepiku... Powróciłam do wioski, odnalazłam sklepik i weszłam; a chociaż i inni byli tam obecni, odważyłam się zapytać:
— Czy zechce mi pani dać bocheneczek chleba za tę chusteczkę?
Spojrzała na mnie z wyraźną podejrzliwością.
— Nie, ja nigdy nie sprzedaję towarów w ten sposób.
Już prawie zrozpaczona poprosiłam chociaż o pół bocheneczka; odmówiła znowu:
— Jakże ja mogę wiedzieć, skąd pani wzięła tę chusteczkę? — rzekła.
— A przyjęłaby pani moje rękawiczki?
— Nie! co mi po nich?
Pod wieczór przechodziłam obok domu farmera; przed otwartemi drzwiami siedział gospodarz i spożywał kolację, złożoną z chleba i sera. Przystanęłam i powiedziałam:
— Czy nie dałby mi pan kawałka chleba, gdyż jestem bardzo głodna.
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale nie odpowiadając, odkrajał grubą kromkę z bochenka i podał mi ją. Przypuszczam, że nie wziął mnie za żebraczkę, tylko za jakąś ekscentryczną osobę, której się uśmiechnął czarny jego chleb. Oddaliwszy się tak, żeby mnie nie mógł widzieć, usiadłam i zjadłam dar jego.
Nie mając nadziei znalezienia noclegu pod dachem, poszukałam go w lesie, o którym przedtem wspomniałam. Nędzną jednak noc spędziłam; spoczynek mój był przerywany; ziemia była wilgotna, powietrze zimne; przytem kilka razy przechodzili tamtędy ludzie, więc ja raz po raz szukałam innego miejsca; nie miałam zupełnie poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Ku ranu deszcz się rozpadał; cały następny dzień był dżdżysty. Szukałam pracy i głodowałam jak poprzedniego dnia; raz tylko jeden nieco pożywienia dostałam do ust. Przed drzwiami jednej chaty ujrzałam małą dziewczynkę, mającą właśnie wyrzucić porcję zimnej owsianki do koryta świni.
— Czy nie dałabyś mi tego? — zapytałam.
Wytrzeszczyła na mnie oczy.
— Matko! — zawołała — tu jest kobieta, która prosi, żebym jej dała tę kaszę.
— Daj jej, jeżeli to żebraczka — odpowiedział głos z izby. — Wieprz tego nie potrzebuje.
Dziewczynka wytrząsnęła mi na rękę zgęstniałą masę, a ja pochłonęłam ją chciwie.
Dżdżysty mrok zapadał, gdy zatrzymałam się na samotnej ścieżce, wzdłuż której szłam już od godziny.
— Braknie mi już sił — mówiłam do siebie. — Czuję, że już nie zajdę daleko. Czyż znowu mam być wyrzutkiem bez dachu tej nocy? Chociaż taki deszcz pada, czyż będę zmuszona położyć się na zimnej, przemokłej ziemi? Cóż mi innego pozostaje; bo któżby mnie przyjął? Ale to straszne będzie z tem uczuciem głodu, osłabienia, chłodu i z tą zupełną beznadziejnością. Najprawdopodobniej umrę, nim ranek nadejdzie. Dlaczegóż jednak nie mogę się pogodzić z tą myślą o śmierci? Czemu walczę o podtrzymanie tego życia bez wszelkiej wartości? Dlatego, że wiem, a przynajmniej sądzę, że pan Rochester żyje... a przytem umierać z głodu i zimna to los, przed którym wzdryga się natura. O Boże! podtrzymaj mnie! O Boże, prowadź mnie!
Błądziłam wzrokiem po ciemnym, zamglonym krajobrazie. Oddaliłam się już znacznie od wioski. Różne mi przejściami i ścieżynami dotarłam znowu do drogi, przerzynającej przestrzeń pagórkowatą.
„Tam raczej wolę umrzeć — pomyślałam — niż na ulicy lub na uczęszczanej drodze!“ I zszedłszy z drogi na torfiastą łąkę, zaczęłam upatrywać jakiego zagłębienia, gdziebym się mogła ukryć spokojnie.
Jeszcze błądziło moje oko po odkrytej przestrzeni tego dzikiego widoku, gdy nagle w pewnym ciemnym punkcie, daleko wśród torfowisk i wzgórz zabłysło światełko. „To błędny ognik”, pomyślałam w pierwszej chwili i czekałam, rychło zniknie. Paliło się jednak zupełnie spokojnie, nie posuwając się ani naprzód ani wtył. „Czy to może świeżo rozpalone ognisko?” — zadałam sobie pytanie. Czekałam, czy się nie powiększy, ale nie, ani się nie zwiększało ani nie zmniejszało. „To może być światło świecy w jakimś domu — domyślałam się — ale jeżeli tak, to ja nigdy do niego nie dotrę. Jest zbyt daleko; a nawet gdyby tuż było, co mi z tego przyjdzie? Zapukałabym do drzwi poto, by je przede mną zamknięto”.
I upadłam tam, gdzie stałam, i przyległam twarzą do ziemi. Leżałam czas jakiś: nocny wiatr szumiał nad wzgórzami i nade mną i zamierał, jęcząc w oddali; deszcz rozpadał się na nowo, przenikając mnie do żywego ciała. Zziębnięta, drżałam. Podniosłam się niebawem.
Światełko świeciło ciągle, niejasno, ale stale, wskroś deszczu. Starałam się iść znowu: powoli, wyczerpana wlokłam się ku niemu naprzełaj przez wielkie trzęsawisko, które zimą byłoby nie do przebycia, a i teraz, w pełni lata uginało się mokre pod stopami. Tutaj dwukrotnie upadłam; podnosiłam się jednak za każdym razem i zbierałam siły. Światełko było moją ostateczną nadzieją; ku niemu dążyłam.
Przeszedłszy łąkę torfiastą, natrafiłam na biały ślad drogi czy ścieżki; prowadziła prosto do światełka, które teraz świeciło z poza kępy drzew, świerków, zdaje się, o ile mogłam w ciemności rozeznać. Moja gwiazda przewodnia znikła, gdy się przybliżyłam, jakaś przeszkoda musiała mi ją zasłonić. Wyciągniętą ręką namacałam kamienie niskiego muru, na którym wznosiła się niby palisada; od wewnątrz był wysoki, kłujący żywopłot. Szukałam dalej; coś białego zabłysło przed mną; była to brama, a raczej furtka; gdy jej dotknęłam, poruszyła się na zawiasach, z każdej jej strony stał czarny krzak — ostrokrzew czy też cis.
Minąwszy furtkę i krzaki, ujrzałam przed sobą sylwetkę domu, czarną, niską, długawą, ale moje przewodnie światło nie świeciło nigdzie. Ciemność panowała wszędzie. Czyżby już mieszkańcy poszli na spoczynek? Szukając drzwi zawróciłam koło węgła — i oto zabłysło znowu przyjazne światełko z za szyby bardzo małego, zakratowanego okienka, nisko osadzonego nad ziemią. Bluszcz czy inny pnącz gęsto liśćmi osłaniał tę część muru, gdzie ono widniało. Otwór był tak osłonięty i wąski, że uważano za zbyteczne dać tu zasłonę lub okiennicę. To też nachyliwszy się i odgarnąwszy gałązki pnączy, mogłam zobaczyć dobrze całe wnętrze. Zobaczyłam izbę o czysto wyszorowanej, piaskiem posypanej podłodze, półkę orzechową z rzędem cynowych talerzy, odbijających blask i czerwień płonącego torfu. Zobaczyłam zegar, biały stół sosnowy, kilka krzeseł. Świeca, której płomień był mojem światłem przewodniem, paliła się na stole; przy jej świetle starsza kobieta, o wyglądzie trochę pospolitym, ale niezmiernie czysta, robiła na drutach pończochę.
Zauważyłam to wszystko tylko pobieżnie, nie było w tem nic nadzwyczajnego. Więcej zajmującą grupę ujrzałam przed kominem, siedzącą w różowym blasku i cieple ogniska. Były to dwie młode, pełne wdzięku kobiety; jedna siedziała na niskim bujającym fotelu, druga niżej na stołeczku; obiedwie były w grubej żałobie, a czarny ten strój dziwnie podkreślał białość ich szyi i twarzy; stary wyżeł potężną głowę opierał na kolanach jednej z dziewcząt, druga piastowała kota.
Dziwne wrażenie sprawiały takie dwie osoby w skromnej kuchni! Kim one były? Nie mogły to być córki tej starszej kobiety przy stole, wyglądała bowiem na wieśniaczkę, a młode panie cechowała wytworność i elegancja. Nigdzie nie widziałam takich twarzy, a jednak, gdy się im przyglądałam, odnosiłam wrażenie, że w każdym rysie są mi znajome. Nie mogę ich nazwać ładnemi — zbyt były blade i poważne, by je tak nazwać można — a gdy się schylały nad książkami, miały wyraz tak zamyślony i skupiony, że nieledwie surowy. Na stoliczku ustawionym pomiędzy niemi stała druga świeca i dwa grube tomy, do których zaglądały raz po raz, jak ktoś, kto tłumacząc, zagląda do słownika. Cisza tam panowała taka, jakgdyby wszystkie te postacie były cieniami, a izba, ogniem oświecona, malowanym obrazem; w tej ciszy słyszałam trzask ognia, tykanie zegara gdzieś w ciemnym kącie, a nawet zdawało mi się, że słyszę, jak druty starej kobiety trącają o siebie. To też gdy głos przerwał to dziwne milczenie, usłyszałam go odrazu.
— Posłuchaj, Diano — odezwała się jedna z studjujących panien. — Franciszek i Daniel są razem nocą i Franciszek opowiada sen, który go przeraził — posłuchaj!
I cichym głosem przeczytała coś, z czego nie zrozumiałam ani słowa; był to bowiem język wtedy mi nieznany: ani francuski ani łaciński. Czy to było po grecku czy po niemiecku — tego nie wiedziałam.
— To silne jest — rzekła, skończywszy. — Podoba mi się!
Druga panienka, która podniosła głowę, by słuchać, powtórzyła patrząc w ogień, jeden wiersz z książki:
— „Ich wäge die Gedanken in der Schale meines Zornes und die Werke mit dem Gewichte meines Grimmes“ Wspaniałe! Ten jeden wiersz wart stu stronnic nadętej frazeologji.
Obiedwie znowu zamilkły.
— Czy jest gdzie taki kraj, gdzie gadają w ten sposób? — zapytała stara kobieta podnosząc oczy z nad swojej pończochy.
— Jest, Hanno — o wiele większy kraj, niż Anglja gdzie tylko tak mówią.
— Doprawdy, ja nie wiem, jak oni tam jedni drugich mogą zrozumieć; a gdyby która z was tam pojechała z pewnością rozumiałaby, co oni mówią?
— Zapewne rozumiałybyśmy trochę, ale nie wszystko, gdyż nie jesteśmy tak uczone, jak wy myślicie, Hanno. Nie umiemy mówić po niemiecku i nie umiemy czytać bez pomocy słownika.
— I naco wam się to przyda?
— Chcemy uczyć kiedyś tego języka, a przynajmniej jego początków, wtedy zapłacą nam lepiej, niż teraz.
— Z pewnością. Ale już dajcie pokój nauce; dosyć zrobiłyście jak na dziś wieczór.
— I ja tak myślę, bo jestem już zmęczona. A ty, Marjo?
— Śmiertelnie; ostatecznie ciężka to praca obkuwać się jakimś językiem bez nauczyciela, tylko ze słownikiem.
— Prawda, zwłaszcza tak trudnym językiem jak niemiecki. Ciekawa jestem, kiedy January powróci.
— Z pewnością już niezadługo; jest właśnie dziesiąta. Taki deszcz pada! Hanna będzie tak dobra zajrzeć do bawialnego i przekonać się, czy dobrze się tam pali.
Kobieta wstała, otworzyła drzwi, przez które niejasno dojrzałam korytarz: wkrótce usłyszałam poprawianie ognia w dalszym pokoju; zaraz też wróciła.
— Ach, dzieci! — powiedziała — teraz to mi tak ciężko wchodzić do tamtego pokoju; tak tam smutno z tym pustym fotelem, odstawionym do kąta!
Otarła oczy fartuchem; panienki, przedtem poważne, teraz posmutniały.
— Ale pan jest tam, gdzie mu lepiej — mówiła dalej Hanna — nie powinniśmy żałować, że go tu niema. A potem, nikomu nie można życzyć lepszej, spokojniejszej śmierci.
— Powiadacie, że nawet o nas nie wspomniał? — zapytała jedna z panien.
— Nie miał czasu, dziecko; w minutę skończył życie. Trochę niedomagał dzień pierwej, ale to nie było nic wielkiego; a gdy go pan January zapytał, czy nie chciałby, żeby po którą z was posłać, wyśmiał go poprostu. Na drugi dzień, a to właśnie dwa tygodnie temu, skarżył się, że mu znowu trochę cięży głowa, i poszedł spać — i już się więcej nie obudził; prawie sztywny już był, kiedy wasz brat wszedł do pokoju i tak go zastał. Ach, dzieci! to ostatni z tego starego rodu, bo wy i pan January jesteście innego rodzaju, niż tamci, którzy już odeszli. Wasza matka była do was podobna i też taka w książkach uczona. Ty, Marjo, jesteś jej żywy obraz, Diana podobniejsza jest do ojca.
Mnie one wydały się tak podobne, że nie rozumiałam, w czem stara służąca widziała różnicę. Obie miały jasną cerę i smukłe figury, obie miały twarze inteligentne i dystyngowane. Jedna, coprawda, miała włosy ciemniejsze i różnie się też czesały; Marja swoje jaśniejsze włosy dzieliła na środku i czesała gładko; ciemne włosy Diany opadały na kark gęstemi kędziorami. Zegar wybił dziesiątą.
— Czas na wieczerzę, nieprawdaż? — zauważyła Hanna — czas dla was i dla pana Januarego, jak przyjdzie.
I zabrała się do przygotowania wieczerzy. Panny wstały; widocznie zamierzały przejść do bawialnego. Ja do tej chwili tak pilnie im się przyglądałam, tak żywo zainteresował mnie ich wygląd i rozmowa, że przez pół zapomniałam o własnem nieszczęsnem położeniu, teraz objawiło mi się znowu, jeszcze rozpaczliwsze przez porównanie. Jaką niemożliwością wydało mi się wzruszenie mieszkanek tego domu moją niedolą, wzbudzenie w nich wiary w prawdę moich potrzeb i cierpień, skłonienie ich do udzielenia mi przytułku po długiej wędrówce! Szukając w ciemnościach drzwi i pukając do nich nieśmiało, nie miałam prawie żadnej nadziei. Hanna mi otworzyła.
— Czego tam potrzeba? — zapytała zdziwionym głosem, oglądając mnie przy świetle świecy, trzymanej w ręku.
— Czy mogłabym zobaczyć się z waszemi paniami? — zapytałam.
— Lepiej mnie powiedzieć, co jest do powiedzenia. Skąd to droga prowadzi?
— Jestem tutaj obca.
— Cóż za interes można mieć tu o tej godzinie?
— Pragnę noclegu w jakiej szopie albo gdziekolwiek i kawałka chleba do zjedzenia...
Podejrzliwość, to, czego się najwięcej obawiałam, odmalowała się na twarzy Hanny.
— Dam kawałek chleba — powiedziała po chwili — ale nie możemy przyjmować włóczęgów na nocleg.
— Proszę mi pozwolić pomówić z paniami!
— Nie; ani myślę. A cóż one dla was mogą zrobić? Nie powinniście się włóczyć o tej godzinie. To wygląda bardzo podejrzanie.
— Lecz dokąd ja pójdę, gdy mnie odpędzicie? Co zrobię ze sobą?
— Oo, głowę daję, że dobrze wiecie, dokąd pójść i co zrobić ze sobą. Bylebyście tylko nic złego nie robili, w tem rzecz. Tu macie pensa; a teraz idźcie sobie.
— Pens mnie nie nakarmi, a ja nie mam siły iść dalej. Nie zamykajcie drzwi, proszę was... o, nie zamykajcie, na miłość boską!
— Muszę, deszcz zacina do sieni...
— Powiedzcie waszym paniom. Pozwólcie mi się z niemi zobaczyć!
— Ani myślę. Nie jesteście tem, czem powinniście być, inaczej takbyście nie krzyczeli. Ruszajcie stąd.
— Ależ ja umrę, jeżeli mnie wypędzicie.
— Niema strachu. Wy tam musicie mieć jakieś złe zamiary, kiedy kręcicie się dokoła mieszkań ludzkich tak późno po nocy. Ale jeżeli macie tu gdzie blisko jakich kamratów, włamywaczy lub coś podobnego — możecie im powiedzieć, że nie jesteśmy tu w domu same kobiety; mamy pana, psy i strzelby.
Tu uczciwa, ale niewzruszona służąca zatrzasnęła drzwi i zasunęła rygiel.
To już był szczyt. Straszny ból, wybuch prawdziwej rozpaczy, rozdarł mi serce. Padłam na mokre schodki przed drzwiami; jęczałam, załamywałam — ręce, płakałam w ostatecznej męce. Och, to widmo śmierci! Och, ta ostatnia godzina, zbliżająca się z taką grozą! To osamotnienie — to wygnanie ze społeczeństwa bliźnich! Nietylko nadzieja mnie opuściła, ale i męstwo. Jednak usiłowałam odzyskać równowagę wewnętrzną.
— Mogę jedynie umrzeć — powiedziałam — ale wierzę w Boga. Będę się starała w milczeniu poddać Jego woli.
Te słowa nietylko pomyślałam, ale wymówiłam szeptem, i postanowiłam do ostatka cierpieć w milczeniu.
— Wszyscy musimy umrzeć — odezwał się jakiś głos tuż przy mnie — ale nie wszyscy są skazani na powolny i przedwczesny koniec, jakiby panią spotkał, gdybyś tu zmarniała z głodu.
— Kto... czy co to mówi? — zapytałam, przerażona, niespodziewanym głosem, a niezdolna już wykrzesać nadziei pomocy.
Postać jakaś stała blisko, w ciemnościach nocy nie mogłam rozróżnić, co to za postać. Nowoprzybyły głośno i długo zapukał do drzwi.
— Czy to pan, panie January? — zawołała Hanna.
— Tak... tak! Otwierajcie prędko!
— Ależ pan musi być zmoczony i zziębnięty w taką szkaradną pogodę! Niech pan wchodzi, siostry się tam o pana niepokoją, a mnie się zdaje, że tu jacyś źli ludzie się kręcą. Była tu żebraczka... ależ doprawdy! Ona jeszcze nie poszła!... tutaj się oto położyła. Wstawajcie! Nie wstyd wam? Wynoście się, mówię wam!
— Cicho, Hanno, cicho! Ja mam coś do powiedzenia, tej kobiecie. Wyście spełnili swój obowiązek, nie wpuszczając jej do domu, teraz pozwólcie mi spełnić mój i wpuścić ją. Byłem blisko i słyszałem, coście obie mówiły. Zdaje mi się, że to szczególniejszy wypadek, w każdym razie muszę to zbadać. Wstań, młoda kobieto, i wejdź, proszę, do domu.
Posłuchałam go z trudem. Za chwilę stałam w tej jasnej, czystej kuchni — przed kominem, trzęsąca się, omdlała prawie, zdając sobie sprawę, że muszę wyglądać jak widmo. Obiedwie panny, brat ich, pan January, i stara służąca, wszyscy mi się przyglądali.
— January, kto to? — usłyszałam pytanie.
— Nie wiem: zastałem ją przed progiem — brzmiała odpowiedź.
— Taka bardzo blada — zauważyła Hanna.
— Tak, blada jak śmierć — ktoś odpowiedział. — Gotowa upaść... trzeba, żeby usiadła.
Istotnie, kręciło mi się w głowie: zachwiałam się i padłam, ale padłam na podsunięte krzesło. Byłam jeszcze przytomna, chociaż właśnie narazie mówić nie mogłam wcale.
— Możeby ją trochę wody orzeźwiło? Hanno, dajcie trochę wody. Ależ biedaczka wychudzona jest doszczętu! Jaka szczupła i jaka bezkrwista!
— Poprostu cień... widmo!
— Czy ona jest chora czy tylko zagłodzona?
— Zdaje mi się, że tylko zagłodzona. Hanno, czy to mleko? Podajcie mi je i kawałek chleba.
Diana — poznałam ją po długich kędziorach, opadąjących na plecy, gdy się nade mną schyliła — ułamała kawałek chleba, umaczała w mleku i podała mi do ust. Twarz jej była blisko mojej; czytałam litość na tej twarzy, współczucie w przyśpieszonym jej oddechu. Ta sama słodka litość brzmiała w jej prostych słowach, gdy powiedziała:
— Niech pani spróbuje zjeść to!
— Tak... niech pani spróbuje — powtórzyła za nią Marja łagodnie i ręka jej usunęła mój przemoczony kapelusz i podtrzymała mi głowę. Skosztowałam tego, co mi podawały; zrazu słabo, ale po chwili z chciwością jadłam.
— Nie za dużo na początek... nie pozwólcie — rzekł brat. — Chwilowo będzie miała dosyć.
I usunął kubek z mlekiem i talerz z chlebem.
— Jeszcze trochę, January... patrz, jaki wyraz chciwości mają jej oczy.
— Dosyć tymczasem, siostro. Przekonaj się, czy może mówić teraz — zapytaj ją, jak się nazywa.
Czułam, że już teraz mogę zdobyć się na słowa, więc też odpowiedziałam:
— Nazywam się Joanna Elliot. — W obawie przed odkryciem już przedtem postanowiłam przybrać obce imię.
— A gdzie pani mieszka? Gdzie ma pani przyjaciół, znajomych?
Milczałam.
— Czy możemy posłać po kogoś, pani znajomego?
Potrząsnęłam głową.
— Co nam pani może o sobie opowiedzieć?
Jakoś odrazu, z chwilą gdy przestąpiłam próg tego domu i zetknęłam się z jego mieszkańcami, przestałam czuć się wyrzutkiem, włóczęgą przez cały świat wzgardzoną. Przestałam czuć się żebraczką, poczułam się znowu sobą. Na pytanie zaś pana Januarego, zbyt słaba, by móc na dłuższe opowiadanie się zdobyć, odpowiedziałam po krótkiej chwili:
— Panie, nie mogę panu dzisiaj bliższych szczegółów udzielić.
— Ależ w takim razie — odparł — czego się pani spodziewa? co ja dla pani mogę uczynić?
— Nic — odparłam. Siły moje starczyły tylko na krótkie odpowiedzi. Teraz Diana przemówiła:
— Czy pani przez to rozumie, że już daliśmy pani wszelką pomoc, jakiej pani potrzebuje? I że możemy wyprawić panią na pole w tę dżdżystą noc?
Spojrzałam na nią. Twarz jej była wyrazista, pełna charakteru i dobroci. Wstąpiła we mnie nagła odwaga. Odpowiadając uśmiechem na jej pełne współczucia spojrzenie, powiedziałam:
— Ja państwu ufam. Gdybym była bezpańskim, zbłąkanym psem, wiem, żebyście mnie nie odpędzili od ogniska dzisiejszej nocy; a tak jak jest, nie lękam się w istocie. Zróbcie ze mną i dla mnie, co chcecie; tylko nie żądajcie ode mnie, ażebym wiele mówiła... tchu mi brak... i skurcz mnie chwyta, gdy mówię.
Wszyscy troje popatrzeli na mnie i wszyscy troje milczeli.
— Hanno — przemówił wkońcu pan January — niech pani tutaj tymczasem siedzi i o nic jej nie pytajcie; za dziesięć minut dajcie jej resztę tego mleka i chleba. Marjo, Diano, przejdźmy do bawialnego, tam omówimy tę sprawę.
Wyszli. Wkrótce jedna z panien powróciła, nie wiem, która. Rodzaj miłego otumanienia ogarniał mnie, gdym tak siedziała w błogiem cieple ognia. Dała półgłosem kilka wskazówek Hannie. Niezadługo, z pomocą służącej, zdołałam wejść na schody; ociekające wodą ubranie zdjęto ze mnie — niebawem znalazłam się w ciepłem, suchem łóżku. Dziękowałam Bogu — w niewypowiedzianem wyczerpaniu odczuwając przypływ wdzięcznej radości — i zasnęłam.