<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Szumlance wcześnie kłaść się spać było we zwyczaju. Gdy się więc towarzystwo rozeszło, dziewczęta w swym wyświeżonym, eleganckim sypialnym pokoiku gwarzyły wesoło i swobodnie o pierwszych wrażeniach pobytu na wsi.
Zosia cieszyła się, widząc, jaką szczerą radością wszystko to napawa Elizę.
Skalska, która pokój przyległy zajmowała, przywołała jeszcze córkę do siebie i robiła zlekka uwagi, jak ma się na przyszłość względem studentów zachowywać.
Była to banalna tyrada, którą Zofia zresztą na pamięć znała, a treścią jej była chęć zabezpieczenia córki od wplątania się w niepotrzebną i do niczego nieprowadzącą skłonność serca.
Ale Zosia roześmiała się głośno.
— Cóż znowu! „Trop de bruit pour une omelette!...“[1] — zawołała, trzepiąc rękoma. — Mamusia mówi mi perorę, jak gdybym sama nie miała pojęcia o świecie. Proszę słuchać! Światowa panna, jaką ty jesteś, Zosiu — deklamowała tonem wydawanej lekcyi, naśladując przy tem ruchy matki, — powinna się zastanowić od razu jakie stanowisko ma zająć wobec przedstawionego jej młodzieńca. Być jego ideałem... wolno, obrać go sobie za ideał... nie wolno!... etc. etc.
— Nieznośna dziewczyno! Karykaturujesz moje słowa — wołała, śmiejąc się, pani Antonina. — A wiedz, że matka zawsze czuwa nad tobą i pragnie twego szczęścia — zakończyła sentencyonalnie.
Eliza myślą pobiegła do swoich, wyobrażając sobie, co się tam teraz dzieje? Jak o niej tatuś wspomina? Jak stara Maryanna zrzędzi? a Kasiunia i Władek pewno przez dzień cały siedzieć muszą w zamknięciu, bo niema komu niemi się opiekować!
W oficynie długo jeszcze po północy paliło się światło w pokoju, zajętym przez „paniczów,“ jak ich tu służba nazywać zwykła.
Stefana z Edwardem łączyła dawna przyjaźń, potrosze na kontrastach temperamentu oparta wspólność dążeń, a także autorsko-poetycznych aspiracyi.
W gimnazyum rozpoczęli na współkę pisanie dramatu, na greckich mistrzach się wzorując, lecz owa współka literacka szła licho i bardzo niedługo trwała; zaczęły się budzić kwestye zasadnicze, każdy obstawał przy swojem zdaniu, koniec końców zdecydowali, że dla dobra sztuki narodowej i wzajemnej zgody lepiej będzie, aby każdy działał na własną rękę.
Pisali więc obaj oddzielnie, wprawiając styl na uczniowskiej gazetce, wychodzącej bardzo fantastycznie, w czasie od zajęć szkolnych wolniejszym; oba odznaczali się wybitnie wśród grona rówieśników utworami pełnymi werwy młodzieńczej i zapału.
Dziś, gdy uczniowskie mundury zmienili na studenckie, a wąsik bujny wierzchnią wargę ocieniał, szli dalej razem, przebijając się przez życie, jednakowo obojętni na materyalne braki, do których nawykli, za to myślą błądzili w jakichś nadziemskich krainach, w świecie abstrakcyi, w którym czuli się więcej swojsko, niż wśród ludzi.
Zdarzało się, że żyli nieraz tygodnie całe herbatą i serdelkami, nie troszcząc się o zdobycie mamony, pocieszając się w krytycznych chwilach słowami ulubionego autora, który mówi, że: „pieniądz przyszedł na świat z krwawemi plamami na swej powierzchni.“
Stefan poprzestawał na stypendyum, które dawało możność jako tako najpilniejsze opędzać potrzeby, nie przyjmował już początkowo przez p. Wołoknicką przysyłanego zasiłku i tylko w krytycznej chwili, kiedy chodziło o los Edwarda, zdecydował się ciocię Zuzię w smutny stan finansowy wtajemniczyć.
Ale ciocia Zuzia, raz zainteresowana czyimś losem, nie poprzestawała na jednorazowej pomocy „odczepnego,“ jak to mówią. Przeciwnie, starała się wniknąć głębiej i czuwać nad tymi, którym udało się jej kiedykolwiek zrobić przysługę. Zaprosiła więc od razu z góry Edwarda na całe lato i napisała, iż za obrazę to sobie poczyta, jeśli nie przyjmie w jej domu gościny. Dodała jeszcze, żeby się obaj chłopcy nie ważyli szukać żadnych kondycyi, bo młodym zapracowywać się nie wolno; jeśli chcą być kiedyś użytecznymi członkami społeczeństwa, muszą myśleć nie tylko o nauce, lecz i dbać zarazem o krzepkość ciała.
— Mamy teraz więcej mądrych, niż zdrowych ludzi — mawiała p. Wołoknicka, — a jaki pożytek z tych neurasteników, jak wy ich tam grzecznie nazywacie, a ja po prostu mówię, że to zdechlaki! Nerwy swe targają wszelkimi sposoby, aż dopóki się im zupełnie nie rozstroją. Rozbite garnki, koteczku! rozbite garnki! Ojciec mój nieboszczyk powtarzał często mądre zdanie króla Salomona: „Nie chciej być zbyt mądrym, abyś nie zgłupiał!...“
Gdy Brzezik znalazł się w Szumlance, został ujęty od razu niezrównaną dobrocią i słodyczą dobrej cioci Zuzi, której dom staropolski był jakby oazą na drodze jego życia; spotkał się bowiem tutaj z dwiema rzeczami, których nie zaznał dotąd, a były niemi: dobrobyt i macierzyńska troskliwość.
Od dzieciństwa w sieroctwie i biedzie wychowany, miał charakter nieufny i trochę dziki, była to natura entuzyastyczna i gorąca, którą wiecznie poskramiały nieprzyjazne okoliczności. W Szumlance odżył na nowo, upajały go czary wsi spokojnej, wsi szczęśliwej, chwilami wzbierały w piersi fale natchnienia i czuł, że tu właśnie może stworzyć coś takiego, o czem marzył nieokreślenie, lecz dotąd nie skrystalizował o tyle w myśli, aby wypowiedzieć słowami.
Arcydzieło owo kołatało się w jego mózgu jak duch pokutujący, przejmując go dziwnym niepokojem oczekiwania.
Edward starał się wyrobić w sobie koniecznie ową energię kontemplacyi, którą Newton teoryę twórczości własnej objaśnia.
Ale mijały dnie i tygodnie, codziennie całe stosy zdartych kart zapisanego papieru wymiatał Grześ z pod jego biurka, które Stefan „kuźnią artystycznych pomysłów“ nazywał, arcydzieło jednak nie wyłoniło się dotąd na świat Boży, i Edward począł wątpić o sobie, i o newtonowskiej teoryi tworzenia i o tem, żeby kiedykolwiek z jego powodu literatura nasza wzbogaciła się utworem, mającym budzić podziw i zdumienie całego cywilizowanego świata.
Stefan utrzymywał, że przyjaciel jego ma duszę chorą na subtelność. Szukał wciąż dróg nowych — i wszystko, co pisał, nie zadawalniało go dotąd.
Stefan był zupełnie innego usposobienia. Pisał z łatwością rzeczy, które właściwie były ani zbyt złe, ani też zbyt dobre. Krytyka upewniała, iż z czasem wyrobić się może — i to mu wystarczało. Oddawał się z zamiłowaniem poezyi erotycznej, specyalnie zaś rozmiłował się w sonetach. Była to forma, która mu najwięcej do gustu przypadła — i trzeba przyznać, że władał nią z pewną wprawą.
Zajęty był właśnie uporządkowaniem drugiej seryi sonetów, którą zamierzał dać do druku.
Edwardowi, snującemu osnowę dramatu o szerokim rozmachu, pragnącemu stworzyć coś potężnego, wstrząsającego do głębi, misterna ta forma nie trafiała do przekonania. Często wiedli z sobą w tej kwestyi długie spory.
Tego wieczoru jakoś obaj nie mieli jeszcze do snu ochoty. Edward, rzuciwszy się na łóżko, przerzucał „Wieczory florenckie,“ które w bibliotece cioci Zuzi odszukał.
— Widzisz, Stef! Czy ja ci tego zawsze nie mówiłem? — zawołał, zrywając się nagle. — Słuchaj, co pisze Klaczko o sonetach: „Włoscy poeci rytm i rodzaj poezyi ścieśnili, skurczyli, jak tylko mogli najbardziej, kiedy siebie i poezyę przykuli do formy sonetu, w którą wszystko tłoczyć zaczęli; formy ciasnej, niewygodnej, jak żadna inna na świecie; formy geometrycznej, że tak powiem, a najmniej ze wszystkich i ze wszystkiego odpowiedniej i przydatnej do serdecznych wynurzeń i zwierzeń, do wybuchów osobistego uczucia.“ Czy to nie mądrze powiedziane? — mówił dalej. — Geometryczna forma!... Właśnie on znalazł określenie, które mi nie przyszło dotąd do głowy, choć wyraża myśl mą doskonale. Wiesz, Stefanie?... Popełniłem w życiu dużo omyłek, lecz dumny jestem z tego, że „nie popełniłem“ ani jednego sonetu!...
— A ja ci przepowiadam — rzekł Stefan, nie odrywając oczu od zeszytu i numerując w dalszym ciągu swoją drugą seryę, — że napiszesz tutaj pierwszy sonet i poświęcisz go... na przykład pannie Horoszkiewiczównie!
— Cha, cha, cha! — rozśmiał się Brzezik nie zupełnie szczerze. — A dlaczegóżby nie pannie Skalskiej? Czy to ty masz mieć wyłączny przywilej dostarczania jej tego cennego towaru?...
— Panna Zofia jest ogromnie miła, wiem to nie od dzisiaj — zawołał Stefan, — ale zdaje mi się jednak, że panna Eliza więcej ci do serca przypadła...
— Panna Eliza jest ogromnie miła — odparł Edward tym samym tonem, — ale, chociaż może wartą jest tysiąca sonetów, ani jednego ode mnie nie dostanie!
— Powiedziałeś przecie przy kolacyi, że niema reguły bez wyjątku — przekomarzał się Stefan. — Zrobiłeś więc jedno ustępstwo, bo ty, nieprzyjaciel kobiet, pożerałeś ją po prostu oczyma, pozostaje zrobić drugie, to jest: teorye Klaczki, wraz z własnem dziwacznem dowodzeniem, rzucić w kąt i napisać sonet p. t. „Pierwsze drgnienie serca...“
— Słuchaj, Stef!... — zawołał Brzezik — gdy chcesz być dowcipnym, działasz mi na nerwy. Z dwojga złego... pisz lepiej sonety!
I rzuciwszy się znowu na łóżko, odwrócił się do ściany, dając za wygranę dalszej rozmowie.
Swoją drogą myślał trochę o Elizie. Miał wciąż przed oczami jej twarzyczkę spokojną i zdziwioną, i duże oczy, w których się niebo odbijało.
Przed przyjazdem tych pań ogarniał go pewien niepokój; wydawało mu się, że błoga cisza, której zaznał w Szumlance, zamąconą zostanie szelestem jedwabnych spódniczek, papuzim szczebiotem, tym chaotycznym nieładem, jaki, według jego przekonania, musi wnosić do życia obecność kobiet. Powitania, prezentacye, banalne rozmowy, te wszystkie chińskie ceregiele, jak mówił, które jego wyobraźnia w przesadnej przedstawiała formie, zastraszały go po prostu.
Rzeczywistość okazała się zupełnie odmienną — i rad był, że się to już raz odbyło i że właściwie bez porównania mniej nudnem i skomplikowanem się okazało. Bo czyż na przykład takie dobre, słodkie stworzenie, jak Eliza, może zrobić zamęt i nieład wprowadzić w życie?...
Ktoby tam w tem poczciwem sercu demonizmu mógł się doszukać?... Kiedyś, z czasem, może z niej być druga ciocia Zuzia. Uosobiona kobiecość — i to z najlepszego gatunku! Takie typy z całym rodzajem ludzkim pogodzić są zdolne!
— Jak ona na przykład tą Stasią się zajęła, widząc, że biedactwo jest trochę opuszczone i zaniedbywane — mówił sobie; — drobnostka, a dobrze świadczy o niej. Obie Skalskie to już zupełnie inna kategorya!... Szablon i płytkość. Zofia właściwie stanowi jakiś typ pośredni, ot, coś w rodzaju sonetów Stefana. Ani to bardzo złe, ani bardzo dobre. W utworach jego także jest przecie sens, i myśl, i rytm i średniówka, wszystko, oprócz prawdziwego polotu. Skrzydełka muchy!... Jakże można marzyć, aby się na nich wzbić pod obłoki?... „Urosną jeszcze,“ tak krytyka przepowiada. Ha! Niech sobie rosną! Życzę powodzenia. Ale pozwalam sobie o tem wątpić! Co do mnie, wolę nic nie stworzyć, niż wejść w świat z piętnem mierności na czole. I Zofii talent do muzyki, z całą swą techniką i koloraturą, podoba się na razie, ale głębszego nie zostawia wrażenia. Po prostu niema w tem duszy! niema iskierki! Płytkie pojmowanie najgłębszych rzeczy. Ale po co rozumowania! Wiadomo, że świat dla miernot stworzony! Tacy dochodzą do swych marnych i błahych celów; zdobywają uznanie i względną szczęśliwość. Takim dobrze!...
Rozmyślał, odrzuciwszy książkę. Sen jakoś nie przychodził. Wrażenia przesuwały się w jego umyśle, plącząc się chaotycznie. Zaczął teraz analizować Stasię. Przypomniały mu się spojrzenia pochwycone w przelocie, rzucane na Stefana. Jednak ta dziewczyna w nim się zadurzyła widocznie. Nie zauważył przedtem, a teraz jest prawie pewnym tego. Cóż dziwnego, że się jej podobał! Przystojny, młody chłopak, nad którego czołem pewno nawet malutką aureolę sławy w swej wyobraźni kładzie! Zresztą tak mało widziała w życiu!...
Stasia — to dzieciak prawie, ale jest w niej dużo temperamentu. Gdybym już tak koniecznie miał zrobić wybór — myślał Edward, — wolałbym ją stanowczo od panny Skalskiej! Jakieby to było wdzięczne, potulne, gdyby ją taki Stefan wziął za żonę! Zofia zaś pobawi się, dopóki cóś innego się nie nadarzy, a potem z manierowanym ukłonem powie obojętnie: „Żegnam pana!“
Chyba Stefan nie będzie o tyle głupi, aby się dać wziąć na wędkę!
Stefan właśnie, skończywszy swą pracę, w otwartem stojąc oknie, na księżyc się zapatrzył. Brzezik wyrwał go z zadumy niespodzianem pytaniem:
— Czy ty wiesz o tem, że Stasia się w tobie kocha?
— Stasia? Dajże pokój! — odparł Stefan wymijająco. — Czy myślisz w Szumlance studyować psychologię serc kobiecych, zamiast przechodzić kodeks Napoleona?... — dodał.
— Co tam kodeks! Pal go licho! Jesteśmy na wsi, trzeba też myśl puścić czasami na zieloną trawkę. Nie zagaduj, proszę, bo mówię przedewszystkiem to, co wiem. A jeśli nie zauważyłeś, że Stasia ciebie kocha, to cię uprzedzam, że tak jest. I powiem ci coś jeszcze: oto Zofia nie warta rozwiązać rzemyka u jej obuwia!... A teraz dobranoc; to pierwsza karta z kodeksu Morfeusza!...


∗                    ∗




  1. Za dużo hałasu o nic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.