Ela/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ela |
Podtytuł | Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“ |
Wydawca | Księgarnia A. G. Dubowskiego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Warszawska Drukarnia Estetyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za parę godzin miano już stanąć w Szumlance.
Eliza wydawała się ogłuszoną gwarem kolejowym, czuła dotąd zamęt w głowie z powodu zmęczenia i chaosu dni ostatnich, i tych kilkunastu godzin, spędzonych w wagonie.
Bawiło ją wszystko, dziwiło i onieśmielało zarazem. Brzmiał jej ciągle w uszach przesadny trochę, lecz nadzwyczaj potoczysty styl mowy pani Skalskiej, dla której zmiana miejsca była wprost nieodzownie do życia potrzebna. Wyglądała elegancko w szarym podróżnym kostiumie, jakby o lat kilka odmłodzona; trzpiotała się w ciągu podróży tak, że na pierwszy rzut oka możnaby ją za starszą siostrę Zofii raczej, niż za matkę poczytać.
W ciągłym była ruchu: to spoglądając w okno, zachwycała się jakimś pięknym widokiem, to znów wydobywała z koszyka coraz nowe przysmaki, których zapas spory miały z sobą, lub dla rozmaitości przepakowywała na nowo drobne paczki, paczuszki, pudła kartonowe i tualetowe przybory, pudrując przytem co chwila twarz pulchną jeszcze i świeżą, podwójnym zakończoną podbródkiem.
Od pewnego czasu zaczęła rzucać ciekawe spojrzenia w stronę sąsiedniego przedziału, w którym się rozlokował bardzo sympatycznej a zarazem dystyngowanej powierzchowności młody blondyn.
Przezorna mama bystrym wzrokiem objęła od razu całość i szczegóły, a mianowicie zauważyła, że elegancki tłómoczek podróżny tego pana nosił na sobie stemple Paryża i Rzymu; następnie nie uszło jej uwagi, że papierośnica, z której zwolna właśnie wydobywał cygaro, jakby namyślając się, czy ma je w obecności pań zapalić, ozdobiona była monogramem, nad którym unosiła się misternie wyrobiona hrabiowska korona.
Schował jednak cygaro, a natomiast trzymając w ręku papieros, zwrócił się do pań z uprzejmem zapytaniem:
— Czy wolno?...
Pani Skalska skwapliwie udzieliła pozwolenia — i chociaż pojmowała doskonale, iż jest to najprostsza forma grzeczności z jego strony, rozliczała w duchu, iż będzie jednym z tych drobnych pretekstów, służących nieraz do zawiązania znajomości w podróży.
W chwilę potem, gdy panie zapragnęły otworzyć okno, a nie mogły z tem same poradzić, pośpieszył natychmiast z pomocą. Na tem jednak skończyły się wstępne kroki, na które rozliczała pani Antonina, — pomimo bowiem, że dość wyraźnie rzuciła parę ogólników, dających mu możność wtrącenia słówka do rozmowy, nie skorzystał z tego, i zasunąwszy się wygodnie w głąb’ fotela, nie odrywał oczu od francuskiej książki w żółtej okładce, która zdawała się całkowicie pochłaniać jego uwagę.
Po paru nieudanych próbach pani Skalska dała na pozór zupełnie za wygranę. Jednak w wyborze tematów rozmowy widoczną była chęć uświadomienia towarzysza podróży, że rodzina Skalskich to nie „byle co,“ posiada bowiem rozlegle stosunki i koligacye z najpierwszemi rodzinami w kraju.
Ale zarzucanie tego rodzaju wędki nie dostarczyło pożądanego połowu nowych spostrzeżeń; nie dostrzegła ani cienia zainteresowania się w twarzy młodego gentelmana, pomimo, że genealogie wymienionych przez nią rodów musiały mu przecież być znane, jeśli pochodził z tej sfery.
Więc zaczęła ni stąd ni zowąd unosić się nad pięknością Alp i rozwodziła się szeroko o tem, że koniecznie musi Zosi Paryż tej zimy pokazać.
Zosię zachowanie się matki krępowało widocznie; czuła doskonale, że wszystko to mówiła w chęci popisu i że w rezultacie okrywa się śmiesznością. Szczególniej nie lubiła, gdy pani Antonina, wpadłszy w zapał erudycyi, wyładowywała szczupły zresztą zapas encyklopedycznych wiadomości, lub wyliczając całe szeregi szumnych nazwisk, mówiła z takim entuzyazmem i przejęciem o różnych domowych sprawach pewnych hrabiów i księżniczek, jak gdyby stanowili grono najzażylszych jej przyjaciół. — Ale wszystko ma swe granice i wymowa pani Skalskiej wyczerpała się w końcu.
Okazało się, że żaden z poruszonych przez nią tematów nie był zdolny podziałać jako prąd elektryczny na młodego sąsiada.
Właściciel hrabiowskiej korony, tłómoczka, noszącego ślady zagranicznej podróży, i tomu Bourget’a — milczał uparcie.
Panny ze swej strony zrobiły jedno odkrycie, a mianowicie, że ów nieznajomy posiada ogromnie wyraziste jasno-niebieskie oczy. Zresztą zachowywały się bardzo poważnie, a gdy pani Antonina mówić przestała, pochylone ku sobie rozpoczęły cichą rozmowę, w której największą rolę odgrywały pensyonarskie łączące je z sobą wspomnienia.
Ciągle „A pamiętasz?...“ słychać było.
Potem Zosia opowiadała Eli półgłosem o Szumlance i zupełnie na sąsiada nie zwracały uwagi. On zaś, chociaż zdawał się zatopiony w czytaniu, biegłem okiem znawcy ocenił delikatny profil Zofii i sympatyczną, świeżą, pełną uroku twarzyczkę Elizy.
Mama Skalska zrobiła na nim wrażenie prowincyonalnej gęsi, dotkniętej nieszczęśliwą manią wielkości.
Hrabia Michał, „Misiem“ w kółku poufnem zwany, wracał do rodziny z długiej poza granicami kraju wędrówki, a z rozmowy pań dowiedziawszy się, że dążą do Szumlanki, uważniej, chociaż ukradkiem, śledzić je począł. Szumlanka bowiem graniczyła z majątkiem siostry hr. Michała; znał właścicielkę jej, p. Wołoknicką, przyszło mu więc na myśl, że prawdopodobnie kiedykolwiek spotkać się z niemi wypadnie. W tej chwili jednak czuł się znużonym i nieusposobionym do rozmowy. Ogarnęło go jakieś lenistwo myśli; pomimo więc, iż doskonale zrozumiał manewry mamy Skalskiej, mające na celu zachęcenie go do zabrania znajomości, postanowił do końca zachować milczenie.
Nie przeszkadzało mu to jednak bystrym słuchem chwytać słówka z przyciszonej rozmowy panien; trzymał się zasady, iż w życiu bez porównania wygodniej jest być widzem, niż aktorem.
Rozważył na prędce wszystkie pro i contra zawartej dorywczo znajomości: Konwenanse wymagałyby rozpoczęcia banalnej rozmowy z ową mamą „z oficyny,“ jak określał ludzi tego kalibru; mama „zaakaparuje“ mnie natychmiast i zmusi do wysłuchiwania albo żywcem z Bedäcker’a poczerpniętych mądrości, które mi działać będą na nerwy, albo nudzić pytaniami, co jest równie „piłujące.“ Panny zaś, jak to u nas panny, zasznurują usteczka i milczeć będą układnie, gdy mama tymczasem będzie robić honory wagonu. Nie opłaci się! — zakonkludował i w dalszym ciągu przerzucał leniwie kartki książki o żółtej okładce, ozdobionej sakramentalną marką: „Fac et spera.“
Nie zwracał dotąd najmniejszej uwagi na swojskie krajobrazy, przesuwające się w oknach wagonu jak barwna panorama.
Ale w wyrazistych oczach Elizy, utkwionych w okno, dojrzał naraz tyle zachwytu i miłego zdziwienia, że zrobił sobie cichaczem uwagę:
— Ta chyba pierwszy raz w życiu podróżuje! No, proszę!... I gdzie się to takie naiwne wychowało?...
On sam miał w gruncie duszę poetyczną i na piękności przyrody wrażliwą, ale widział już tyle w swem życiu, iż był więcej wymagającym, a przytem zależało to zupełnie od nastroju, w jakim się znajdował.
Dziś fizyczne zmęczenie odbierało mu najzupełniej możność podziwiania czegobądź na tym najlepszym ze światów; myślał z przyjemnością o tem, iż za parę godzin będzie u celu podróży i że w wiejskiem zaciszu, daleki od chaosu i gwaru, które mu sen od powiek odpędzały, będzie mógł spać, spać... ach! spać...
Bezsenność trapiła go od dłuższego już czasu, oddziaływując fatalnie na humor i usposobienie, — nie dziw więc, że w obecnej chwili marzenia jego w tak prozaicznej objawiły się formie.
W takiem usposobieniu podróżni zbliżali się do ostatniej stacyi kolei.
Panie Skalskie niespokojnie wyglądały przez okna wagonu, chcąc się zapewnić jak najprędzej, czy są już konie? czy się znajdzie tragarz do szybkiego zabrania rzeczy? pociąg bowiem zatrzymywał się na stacyi zaledwie kilka minut. Ela z pudełkiem od kapelusza w jednej, a koszyczkiem pani Skalskiej w drugiej ręce, stała już gotowa do wyjścia, zarumieniona z powodu mimowolnie ogarniającego ją wzruszenia. Pociąg stanął. Pani Antonina zadziwiła się, widząc, że i ów zajmujący ją wielce nieznajomy na tej samej stacyi wysiada. Przywołał właśnie tragarza, by rzeczy jego wyniósł i o konie z Czernina zapytał.
— Jestem w domu!... — powiedziała sobie Skalska — to brat Meny Wodzianieckiej... urodzonej... Boże!... że też ja zupełnie zapomniałam w tej chwili!... Wiem, że pochodzi z hrabiowskiej rodziny... Nazwisko kręci mi się w myśli... — I, zajęta przypominaniem owego nazwiska, uwijała się przytem energicznie, zbierając i licząc tobołki, wydając jakieś rozporządzenia, których właściwie nikt w ogólnem zamieszaniu nie słuchał.
Z Szumlanki wysłano czwórkę starych, lecz bardzo dobrze utrzymanych siwoszów, zaprzężonych w duże lando.
Hr. Michał wsiadł do wykwintnego amerykana; parę dzielnych anglezowanych koni, niecierpliwie kopiących ziemię, trzymał woźnica, w piaskową liberyę przybrany. Zanim ruszyli w drogę, młody człowiek leniwym trochę ruchem odwrócił głowę w stronę oddalającego się powozu, i obejmując ostatniem spojrzeniem wdzięczną postać Elizy, której oczy, pełne zachwytu i zdziwienia, zdawały się mówić w tej chwili: „Jakże ten świat jest pięknym!...“ — uśmiechnął się mimowoli jakimś ciepłym, serdecznym uśmiechem i szepnął przez zęby:
— Pyszna jest ta mała!... Naiwność godna pędzla prerafaelitów... Musi to być swoją drogą bardzo poczciwe stworzenie!
A pani Antonina łamała w dalszym ciągu głowę, aby przypomnieć sobie, jak jest z domu pani Mena Wodzianiecka? i dręczyła się tem, że jej pamięć niedopisuje...
Powóz toczył się po równym, szerokim gościńcu, skowronki śpiewały tak głośno, że; pomimo kół turkotu, słychać było wyraźnie ich dźwięczne trele, a łany zboża, wiatrem kołysane, wyglądały jak marszczące się fale. Panny miały ogromną chęć wyskoczyć z powozu dla zebrania polnego bukietu, tak nęciły je rozrzucone wśród żyta bławatki i maki, ale pani Antonina nazwała je za to szalonemi pałkami, dowodząc, że będą mieć jeszcze tej sielanki aż do przesytu, i że niepodobna opóźniać przybycia dla tak błahej przyczyny, kiedy tam ciotunia z pewnością z obiadem na nich czeka. Musiały więc zaniechać zamiaru. Eliza ściskała co chwila dłoń Zosi, którą trzymała w swojej, jakby w tym niemym wylewie uczuć dziękowała jej za to, iż się tu znajduje z niemi, za to niebo szafirowe bez chmurki, za zieleń łąk, na których oko zdawało się odpoczywać i wchłaniać jakieś niepojęte ukojenie i błogość.
Dusza jej tonęła w powodzi najsłodszych wrażeń, odurzała ją balsamiczna woń świeżo skoszonego siana, miałaby ochotę krzyczeć, płakać, lub śmiać się na przemiany, i biedz, biedz gdzieś hen! przez pola, i całemi garściami rwać kwiaty, lub drobną dłoń przesuwać pieszczotliwie po kołyszących się kłosach złocistej pszenicy.
— Mój Boże! Mój Boże! — szeptała, tonąc wzrokiem w olbrzymim nieba przestworze. — Jakiś ty dobry, mądry i wielki!...
Wtem stangret palnął z bata z taką energią, gdy wjeżdżali w topolową aleję, że Eliza drgnęła, obudzona z rozkosznych marzeń; potem powtórzył ten manewr z większym jeszcze animuszem, gdy podjeżdżali przed ganek.
A był to ganek staroświecki, na sześciu wsparty kolumnach. W całej dziwacznej strukturze domu próżnoby kto doszukiwał się jakiegobądź stylu, ale było coś patryarchalnego i niezmiernie swojskiego w tym nieproporcyonalnie wysokim dachu, o oknach niesymetrycznie, to blizko siebie, to znów w szerokich odstępach osadzonych; widocznie wygodę nie elegancyę miano tu na celu.
W progu powitała ich drobna, malutka postać kobieca, czarno przybrana; twarz jej promieniała radością na widok upragnionych gości, a oczy tyle wyrażały słodyczy i dobroci zarazem, że od pierwszej chwili po prostu chwytały za serce.
Po pierwszych uściskach i zobopólnych objawach zadowolenia, ciocia Zuzia rzekła serdecznie:
— Chwałaż Bogu, że i Ela przyjechała z wami!... Dziękuję wam, moje drogie!...
A zwracając się do Elizy, dodała:
— Pozwolisz, moje dziecko, że cię bez ceremonii po imieniu nazywać będę?
Eliza ucałowała ręce staruszki, ośmielona od razu jej gościnnem przyjęciem; doznawała wrażenia, że zna już dobrą ciotunię od niepamiętnych czasów.
A ciocia Zuzia patrzyła z zachwytem to na swą faworytkę Zosię, to znów na Elę, która jej też od razu do serca przypadła, i mówiła wesoło:
— Chodźcie, kochaneczki moje, ot tu, za mną, proszę, wprost na werandę, bo to mój letni salon i jadalnia, tu spędzam całe dnie i wieczory... Jakóbie, a proszę obiad coprędzej podawać. Ale może wpierw, Antoleczko, chcesz zwiedzić swój apartament? Tu będą na lewo, za zielonym salonikiem, wasze pokoje. Uważasz, że w domu trochę zmian zrobiłam? Będzie wam teraz wygodniej, bo macie osobne drzwi do ogrodu.
Ciocia Zuzia uwijała się żywo, rozweselona, uśmiechnięta. Nazywała zawsze letnie miesiące swoim karnawałem, zwykle bowiem cicho było w Szumlance i mało kto tu zaglądał.
Pani Zuzanna Wołoknicka była od lat kilkunastu wdową; jedyne dziecię utraciła jeszcze będąc w młodym wieku. Samotność ciężyła jej bardzo, gdyż było to jedno z tych serc kobiecych, które posiadają nieprzebrane skarby miłości w swej głębi; nie mając zaś obowiązków najbliższych, czują się jakby wytrącone z przeznaczonej im kolei życia. Możnaby je przyrównać do powoju, z pod którego usunięto podporę: owija się on w dalszym ciągu o jakieś poblizkie drzew konary, w ostateczności najwątlejszych badyli się ima. Tak samo dzieje się z podobnemi im naturami, które bez przywiązania jakiegoś istnieć po prostu nie są w stanie.
Pani Zuzanna dużo przecierpiała w życiu, jednak doznane zawody i ciosy nie rozgoryczyły jej gołębiej duszy; przeciwnie, zdawało się, że nikt z większem zaparciem się siebie nie potrafiłby wniknąć w innych dolę i niedolę. Sama nigdy się na pierwszy plan nie wysuwając, myślała wyłącznie o tem, żeby o ile możności każdemu osładzać życie.
Podtrzymywała ją w tem głęboka wiara, która nie zasadzała się na formach, lecz stanowiła prawdziwie treść i pobudkę wszystkich jej czynów.
Pomiędzy rezygnacyą a prawdziwie chrześcijańskiem godzeniem się z wolą Opatrzności jest jednak znaczna różnica; podkładem pierwszej jest zawsze smutek i zawód, które duszę jakby mgłą melancholii spowijają, drugie daje łagodną słodycz bezwzględnego spokoju, jakiś refleks nieziemskiego szczęścia i cichego ukojenia. Pani Zuzanna starała się stworzyć sobie sztucznie obowiązki rodzinne, otaczała więc macierzyńską pieczołowitością różnych wychowańców i wychowanki, przeważnie chrześniaków, traktowała bowiem poważnie tytuł chrzestnej matki, który większość za czczą formę uważa, — ona zaś, przyjmując moralne zobowiązanie czuwania nad tym drobiazgiem, spełniała je z miłością i oddaniem.
Za to w życiu codziennem trudno było znaleźć osobę mniej praktyczną, a przedewszystkiem mniej liczącą się z własnym interesem, jak pani Wołoknicka.
— Cóż to za gospodarowanie dziwaczne w tej Szumlance! Pożal się Boże! — wołali sąsiedzi, oburzając się potrosze szczodrością i pobłażliwością poczciwej staruszki. — A toż to panią dobrodziejkę okraść mogą z kretesem, bo pani wszystkim ludziom wierzy!
A ciocia Zuzia śmiała się dobrotliwie, tłómacząc się jakby z pewnem zakłopotaniem:
— Czyż taki wszystkim, koteczku? Nie myślcie znów, że jestem tak bardzo naiwną. Ale powiedzcież mi, proszę, moi drodzy, czy mogłabym nie ufać moim sługom, z których żaden mniej niż lat trzydzieści nie jest przy dworze?... Wszystko to u mnie wyrosło, u mnie się zestarzało, a przywiązane to, a poczciwe, w ogieńby poszli za mnie, gdyby tego okazała się potrzeba! Krzywdę śmiertelnąbym im wyrządziła, gdybym chciała drobiazgowo każdą ich czynność kontrolować...
I trzeba przyznać, że, ku ogólnemu zdumieniu, metoda cioci Zuzi wydawała wyjątkowo dobre rezultaty, bo służba, całą duszą swej pani oddana, tak szczerze pilnowała jej interesów, jakby o ich własność chodziło. Nie pamiętano, aby, od kiedy pani Wołoknicka ster rządów nad Szumlanką objęła, wydarzyła się kradzież, lub jakie nadużycie się wykryło.
Był to system ślepego zaufania, tak prosty w gruncie, że się nikomu w głowie mieścić nie mogło, w jaki sposób ład tam panuje wzorowy. Ponieważ jednak tak było bez wątpienia, z czasem sąsiedzi i znajomi przestali się dziwić i panią Zuzannę przestrzegać, chyba tylko czasem powiedział który, grożąc jej, żartem:
— Już to kochana pani Zuzia to nam zupełnie służbę rozbałamuca! Gdy się komu reprymendę powie, wnet Szumlankę za przykład stawia:
„U pani Wołoknickiej to ze wszystkiem inaczej — powiadają. — Tam wszystko wolno, a pani to już taka dobra, że nie tylko nie wypomina, że wzięto za dużo ze śpichrza lub śpiżarni, ale jeszcze poklepie po ramieniu i mówi:
— „A uważ-no, koteczku, żeby wam nie było za mało!...“
Taką to była owa najlepsza pod słońcem ciotunia, jak ją zwała Zosia, a pod gościnnym dachem której znalazła się nagle Eliza.
Gdy panny poprawiły na prędce rozrzucone w drodze włosy, a pani Antonina obliczyła wszystkie kufry, paczki i kosze, które do przeznaczonych dla nich pokojów wniesiono, pośpieszyły na werandę, gdzie je oczekiwał stół obficie zastawiony.
Na środku stał bukiet wspaniały, z wielkim ułożony gustem. Przez gęste sploty wina i powojów, tworzących malownicze arkady, przedzierały się promienie słoneczne, kładąc złociste plamy na obrusie i połyskując w szkłach i srebrach zastawy.
— Tak dużo nakryć u cioci! — zawołała żywo Zosia. — Nie jesteśmy ubrane na galowe przyjęcie, moja ciotuchno! Może ciocia w niespodziance jakich pięknych rycerzy ukrywa?...
— A! dziewczętom to zaraz o rycerzach się marzy!... — pogroziła ciocia Zuzia. — Nie, moja Zosieńko, nic z tego; zobaczysz wprawdzie aż dwa mundury o błyszczących guzikach, bo jest tu Stefuś i jego kolega Edzio, którzy zjechali do mnie na wakacye...
— Stefan? To ten wychowaniec cioci — podchwyciła pani Antonina, — ten, którego poezye cioteczka wydała swoim kosztem. Przypominam sobie; podobno zdolny jest i krytyka te pierwsze jego próby przyjęła życzliwie; chociaż swoją drogą mówią w Warszawie, iż młodych literatów tyle się namnożyło, że wkrótce, wobec drożyzny węgla, utworami ich opalać miasto wypadnie! Jakże mu tam poszły egzamina?
— Co tam egzamina! — odparła staruszka która zawsze oburzała się, że młodzieży zanadto pracować każą. — Egzamina, koteczko, to głupstwo! Przyznam ci się, żem nawet go nie pytała, bo to temat dla niego drażliwy; on tak, ambitny, a wiem, że uczy się pilnie; nie pytam więc, dopóki sam mi nic nie mówi. Ale to najgorsze, że tak mi jakoś pobladł chłopczyna, ani humoru, ani apetytu nie ma; kłopot mam z nim i zmartwienie.
— A ten drugi... cóż to znów za egzemplarz? — zapytała Zosia ciekawie.
— Sama zobaczysz zaraz, moja panno ciekawska — odrzekła ciocia Zuzia, szczypiąc ją w policzek.
— To tak coś, moja ciociu — rzekła z uśmiechem, głos przyciszając, pani Antonina, — jak w tej historyi o psie skaleczonym, którego litościwa opatrzyła ręka, a on jeszcze przyprowadził innego, aby też i drugiemu udzielono pomocy.
— A fe! moja Antoleczko! A fe! — oburzyła się p. Wołoknicka. — Jakże można takie brzydkie porównanie robić!... To tacy porządni chłopcy! Ten Edward Brzezik to także zdolności wyjątkowe! Przyjaciel serdeczny Stefka, ale biedota! Nikogo nie ma na świecie. O własnych siłach się przebija! Wiesz — dodała tajemniczo, — wpisu nie miał czem opłacić za ostatnie półrocze! Co się namartwił, nagryzł ten chłopak, zanim się ta kwestya o mnie oparła! I gdyby się był poczciwy Stefek do mnie z prośbą nie zwrócił, mogłaby w łeb wziąć cała jego karyera! Ach, co tej biedy prawdziwej jest na świecie! aż rozpacz bierze, że się wszystkiemu zaradzić nie jest w stanie.
I ciocia Zuzia tym razem, jak i zawsze wogóle, była zupełnie szczerą. Nędza ludzka leżała jej na sercu jak własna troska. Onaby rada dla całego świata być aniołem opiekuńczym i wszystkim łzy ocierać.
Pieszczotliwem mianem cioci Zuzi zwali ją nie tylko krewni, lecz i znajomi. Dla pani Skalskiej wypadała siostrą cioteczną, ale, z powodu różnicy wieku, także ją ciotką od dzieciństwa pani Antonina nazywać przywykła.
— Jakież przecudne kwiaty! — odezwała się Eliza, podziwiając bukiet wspaniały.
— A jak gustownie ułożony! — dodała Zosia.
— Chyba to nie jest robota starego Semena? — zakonkludowała pani Antonina.
— Nie; a oto właśnie idzie ku nam mała artystka ogrodniczka! — zawołała z dumą pani Zuzanna. — Stasiu! chodźże prędzej, moja gosposiu! Waza na stole, goście czekają. Czy paniczów prosiłeś już, Jakóbie?
Jakób potwierdzająco skinął głową.
Stasia wbiegła wprost z ogrodu; zaróżowiona szybkim biegiem twarzyczka mało się od koloru sukni różniła. Spleciony swobodnie warkocz płowy spadał na plecy; na nim wisiał kapelusz słomkowy, świeżymi kwiatami przybrany. Oczy miała duże, szafirowe, w ciemnej oprawie; wargi grube, otwarte, z pod których błyskały dwa rzędy białych zębów. Możnaby ją prędzej ładną niż brzydką nazwać; miała tylko może za grube rysy, za czerwone ręce, za mało wiotką kibić. Ale za to przedstawiała obraz zdrowia i siły; ciocia Zuzia nazywała ją tyrolskiem jabłuszkiem.
Na jej widok panie Skalskie rzuciły na siebie przelotne porozumiewawcze spojrzenie, krzywiąc się nieznacznie. Zosia nie lubiła Stasi, którą od dzieciństwa za coś nieskończenie niższego od siebie uważać przywykła, ponieważ, jak się wyrażała jej matka, była „wysoce ordynarna.“
Wiedziały jednak, że ciocia Zuzia ma słabość do tej dziewczyny, która była córką klucznicy i zarazem chrzestną córką pani Wołoknickiej, więc, by nie robić przykrości ciotce, trzeba było tolerować tę „kozę.“
Elizie, niemającej żadnych uprzedzeń pod tym względem, podobała się świeża, pełna życia postać Stasi. Gdy nastąpiła prezentacya, podała jej dłoń serdecznie, na co Stasia odpowiedziała równie ciepłym uściskiem; panie Skalskie skłoniły się jej tylko z daleka.
W tej chwili rozległy się kroki męskie; byli to dwaj studenci. Białe ich kitle świeżością swą mogły śmiało rywalizować z połyskującym na stole obrusem. Włosy, widocznie zmoczone przed chwilą, uczesane były starannie, gdyż brózdy grzebienia znać jeszcze w nich było. Weszli z pewną sztuczną trochę pewnością siebie, jaką miewają czasem ludzie nieśmiali a chcący gwałtem tę nieśmiałość zamaskować.
Prezentacya była tylko czczą formą dla obu stron, gdyż młodzieńcy już od czasu wysłania koni na stacyę śledzili z okien oficyny, którą zamieszkiwali, chwilę przybycia pań; zresztą Stefan poznał był pannę Zofię dawniej w Szumlance (nawet parę sonetów do czarnych oczu na jej intencyę napisał), potem jednak te pierwsze niewprawne próby, jak również wspomnienie przelotnego uczucia, rozwiały się w mgle niepamięci.
Stasia tylko pamiętała o tem, lepiej dziś może i wyraźniej niż Stefan, — wszak przepłakała kilka nocy z żalu, że Stefuś dla Zosi wtedy gruszki zrywał, a jej dokuczał wciąż, iż raki piecze. Niedobry!... Ale ona była wtedy dzieciakiem, „głupiem dzieckiem“ — poprawiła się w myśli, chcąc tem samem utwierdzić się w przekonaniu, iż teraz jest zupełnie co innego. — Teraz już nigdy raków o byle co nie piecze!... — I oto, jak na złość, na samo wspomnienie tych czasów, rumieniec gorący i tak już rozpaloną twarzyczkę okrasił.
Stefan, który siedział naprzeciwko, zrobił ruch charakterystyczny, niby talerz na owe raczki świeżo upieczone podsuwając.
Stasia na seryo się oburzyła tym razem: Takie niewczesne żarty! i to w dodatku przy obcych ludziach!... Szalone pomysły ma pan Stefan! — I gniew swój zamanifestowała w ten sposób, że kompot dwa razy podsuwała Brzezikowi, na Stefana nie rzuciwszy nawet ani jednego spojrzenia.
Edward był to melancholijny brunet o oliwkowej cerze; w czarnych powłóczystych oczach migały chwilami rubinowe połyski. Głos miał dźwięczny, lecz cichy, jakby mu tchu w piersi brakło; często zapadał w głęboką zadumę, zda się myślą dalekim był od całego otoczenia.
Zosia obrzuciła go ciekawem spojrzeniem, Stefana powitała jak dawnego znajomego, co dało powód do ogólnej rozmowy, gdyż mieli wspólne wspomnienia, które od razu stanęły żywo w pamięci.
— Jakże teraz z tą łódką? Pamięta pan naszą wyprawę po lilie wodne? — zagadnęła Zosia filuternie.
Pensyonarką jeszcze była wówczas, jego zaś serce pod gimnazyalnym biło mundurem; domyślała się, iż obudziła afekt gorący, i ciekawą była trochę, czy Stefan zachował dla niej jeszcze coś z owego uczucia.
— A widzisz, Stefku! — wmieszała się ciocia Zuzia. — Wiedziałam, iż Zosię ogromnie ta niespodzianka ucieszy. Bo trzeba ci wiedzieć, koteczku, że ci poczciwi chłopcy pracowali w pocie czoła, żeby ową łódź na wasz przyjazd zrestaurować. Sami majstrowali, zalewali ją smołą, nakoniec, ponieważ malarza nie mogliśmy się doczekać, własnoręcznie ją Stefan wymalował i na twą intencyę „Zofią“ została nazwana. Sama byłam zdziwioną, gdy mię nad staw zawiódłszy, pokazali ją w całym blasku.
Zosia rzuciła wdzięczne na Stefana spojrzenie, lecz on w tej chwili oczy trzymał w talerzu utkwione, — spotkała się więc tylko z niespokojnym, trochę chmurnym wzrokiem Stasi i lekkim uśmiechem Edwarda, który wydał się jej zagadkowym, co ją znowu z kolei zmieszało trochę.
— Umiesz wiosłować? — zapytała, zwracając się do Elizy, aby pokryć swe zakłopotanie.
— Przyznam się, że nigdy jeszcze nie pływałam łódką — rzekła skromnie Eliza; — wyobrażam sobie jednak, że to musi być wielka przyjemność.
— Co do mnie, to wcale tego sportu nie aprobuję — zawołała p. Skalska, wstrząsając głową. — Zosia jest tak roztrzepana, że na pewno w pogoni za liliami znajdzie się w wodzie, jak wtedy, kiedyśmy to tyle strachu mieli z waszego powodu.
Ale młodzież żywo poczęła protestować. Studenci zapewniali, że łódka jest bardzo pewna, a staw wcale niegłęboki. Zosia znów dowodziła, że wcale teraz nie jest roztrzepaną i że mamusia zupełnie niepotrzebnie się trwoży. Stasia, chociaż niby dąsała się na Stefana, nie mogła się powstrzymać, aby nie wtrącić słówka na jego korzyść, utrzymując, że jest znakomitym wioślarzem.
Okazało się, że opozycya w osobie pani Antoniny musiała uledz większości głosów, a młode grono z tego powodu zawarło z sobą nieme przymierze.
Stasia, która kurs ogrodnictwa i pszczelnictwa przeszła w Warszawie, miała powierzone sobie rządy nad ogrodem i pasieką, przytem w domu wyręczała panią Zuzannę i była rzeczywiście bardzo użyteczną jej pomocnicą. Matka Stasi, stara Cembrzycka, z dumą patrzyła na córkę i cieszyła się jej urodą, sama zaś pozostała nadal w roli ochmistrzyni, gderając na dziewki folwarczne, uwijając się od rana do nocy, co przy jej otyłości z dniem każdym uciążliwszem się stawało.
Gdy pani Zuzanna udała się na drzemkę poobiednią i skłoniła również panią Skalską, aby poszła za jej przykładem, Eliza i Zosia w towarzystwie studentów udały się do ogrodu. Stasia nie mogła iść z nimi, gdyż ciocia Zuzia dała jej właśnie gospodarskie zlecenie, polecając też pozamykać do szafki owoce i słodycze. Stasia, uwijając się jeszcze koło stołu, goniła zarazem wzrokiem dwie pary, idące zwolna cienistą aleją. Nagle brwi ściągnęła i zmrużyła powieki, bo coś niby łza zakręciło się w oku. Wypadek zdarzył, iż właśnie Stefan towarzyszył Zosi.
Ten widok widocznie zranił serce dziewczęcia.
— Co mnie to obchodzi?... — mówiła sobie i wzruszyła ramionami lekceważąco; a jednak obchodziło widocznie więcej, niż sądziła, bo ręka, w której trzymała kompotyerę, tak zadrżała, że o mały włos nie upuściła jej na ziemię.
A tymczasem studenci wysilali się z początku na rozmowę dość banalną, lecz powoli, gdy pierwsze lody prysły, zaczęto żartować potrosze, i wkrótce zapanował ów nastrój swobodny i harmonijny, jaki na tle wiejskiej ciszy i pogody mimowoli do sera młodych się wkrada.
Eliza nie mogła się dość nacieszyć wszystkiem, co ją otaczało, i nie wiedziała, co więcej ma podziwiać. Zachwycały ją kwiaty, motyle, słodka woń lip rozkwitłych, najrozmaitsze odcienia bujnej zieleni — wszystko sprawiało jej radość niezmierną.
Młode grono zwiedziło kolejno ogród kwiatowy i owocowy, gdzie znaleźli ową gruszę, z której Stefan zrywał kiedyś pierwsze gruszki cytrynówki dla Zosi, aby przypomnieć sobie „dawne dobre czasy,“ jak mówiła, śmiejąc się, Zosia. A Stefanowi wspomnienia, które za dziecinne uważał i które zdawały się zupełnie zatarte w pamięci, wystąpiły znów tak jasno w myśli, kojarząc się jednocześnie z całym szeregiem doświadczanych wówczas wzruszeń, że wydawało mu się, iż przerwa kilkoletnia nagle istnieć przestała.
Tak czasem bywa ze snem miłym: po przebudzeniu najzupełniej jasno zdajemy sobie sprawę, iż było to złudzenie, — zasypiając zaś na nowo, w myśli stają te same postacie i sen stanowi jakby ciąg dalszy widzianego już przedtem obrazu.
Gdy Zosia przekomarzała się ze Stefanem, Eliza i Edward, idąc wolno za nimi, rozmawiali z widocznem zajęciem. Z rzucanych od czasu do czasu entuzyastycznych wykrzykników zdawaćby się mogło, iż zgadzają się oboje w zamiłowaniach do wiejskiej ciszy, poezyi i marzeń o szarej godzinie.
Eliza nie była skłonną do zwierzeń, jednak sama sobie się dziwiła, dlaczego dziś opanowała ją chęć wypowiadania swych myśli, rzucania jakby w przestrzeń owych dziwnych „dlaczego?“ których w młodych duszach pełno zawsze się mieści; towarzysz podchwytywał w lot te pytania, czasem słówkiem trafnem odpowiadając na nie, lub rozwijając w dalszym ciągu to, co ona czuła, lecz niedość jasno jeszcze sformułować była zdolna.
Okazało się, że Edward spotykał kiedyś w kółkach koleżeńskich Tadeusza — i chociaż nie znali się bliżej, mieli z sobą wiele wspólnego; Edward przypomniał sobie, że ma dotąd pożyczone od niego książki, których nie mógł potem mu doręczyć, — obiecał więc dać je Elizie, zalecając, by przeczytała; ofiarował się nawet trudniejsze ustępy objaśniać.
Ponieważ dla Elizy brat był bożyszczem, więc już tem samem ktoś, co go znał i życzliwie się o nim wyrażał, był jej sympatycznym, stanowiąc jakby łącznik z owym wymarzonym światem, który idealizowała w swej wyobraźni.
Z ciekawością słuchała, gdy Edward dźwięcznym, przyciszonym głosem opowiadał o życiu studenckiem i o ostatniem swem z Tadeuszem spotkaniu. Widział się z nim później niż Eliza, więc dowiadywała się od niego szczegółów, które były niejako dopełnieniem krótkich i czasem całkowicie dla niej niejasnych listów brata.
Obie pary tak były zajęte rozmową, że nawet się nie spostrzegły, jak upłynęło im sporo czasu — i Stasia, wysłana w pogoń za zbiegami, odszukała ich nad brzegiem stawu, gdzie skierowali się właśnie dla podziwiania owej łodzi.
Podwieczorek, składający się z nabiału i z doborowych owoców, znów całe grono zjednoczył. Następnie Zosia usiadła do fortepianu i grała z taką werwą i brawurą, że ciocia Zuzia, rozkładając swe drobne ręce, wołała z zachwytem:
— Ależ ty, koteczku, koncerta dawać możesz!... Jakież to przepiękne!... Jakież to wspaniałe!...
Stefan zdradził przyjaciela, który, jak się okazało, miał melodyjny głos barytonowy, potem chór na prędce zaimprowizowano — i popłynęły jedne za drugą miłe dla serca i ucha swojskie piosenki.
Gdy o godzinie ósmej podano sutą kolacyę, Eliza nie mogła ukryć zdziwienia, że tak dużo i często na wsi jadają, a Edwarda, który przy kolacyi miejsce obok niej zajął, bawiła widocznie niezmiernie szczera naiwność panny Elizy. On, który dotąd wyrażał się o płci pięknej z zaciętością w stylu Schopenhauera i, wbrew wszelkim namowom Stefana, kobiecego towarzystwa unikał, dziś pod urokiem sympatycznej twarzyczki do tego stopnia był uprzejmym i rozmownym, że Stefan, siedzący nieopodal, rzekł żartobliwie:
— Edek! A zasady?...
— Niema reguły bez wyjątku! — mruknął Brzezik, i zwróciwszy się do Elizy, starał się unikać wzroku kolegi, który go podrażnił niewczesną uwagą, nielicującą z ogólnym nastrojem.
Stasia tylko jedna nie brała udziału w rozmowie; w jej wyrazistych oczach malował się smutek i przygnębienie. Czuła się usuniętą na plan drugi wobec tych dwóch nowoprzybyłych, któremi, przyznawała, że, jako gośćmi, zająć się panom wypadało. Dobrowolnie więc starała się pozostawać w cieniu, choć bolało to ją w gruncie więcej, niżby się zdawać mogło.
Nie zwracano się do niej prawie, chyba ciocia Zuzia dała jakieś zlecenie, które wypełniała natychmiast z jakimś gorączkowym pośpiechem, rada, że mogła powstać od stołu, gdyż tym sposobem łzy gwałtem tłumione ukryć mogła.
Było jej bardzo ciężko na sercu; w tej chwili sądziła, że niemożebnem będzie wytrzymać w tych warunkach długich parę miesięcy, jakie miała przed sobą.
Czuła chłodny wzrok pani Antoniny, prześlizgujący się po niej mimochodem, nie racząc się zatrzymać nawet, jakby nie za osobę, lecz za sprzęt tylko uważała ją w tym domu. Chwytała w lot dowcipne słówka i zalotne spojrzenia Zosi, gdy ta wprawiała się, w braku innej ofiary do flirtu, w zarzucaniu sidełek na rozmarzonego okazywanymi mu względami Stefana.
Eliza tylko, wiedziona instynktem wrodzonej dobroci, podeszła do Stasi po kolacyi i zaczęła wypytywać z zajęciem o kursa ogrodnicze, o jej pobyt w Warszawie, i prosiła, by jej szczegółowo jutro zechciała swą wzorową pasiekę pokazać. Stasia z przyjemnością mówiła o przedmiocie, który znała specyalnie, — czuła, że na tem polu nie może jej spotkać żadna porażka lub upokorzenie. W innych zaś wszelkich kwestyach, choć owe „porażki i upokorzenia“ były wyłącznie płodem jej imaginacyi, bo nikt jej nie dał uczuć tego, czuła jednak swą niższość intelektualną, a zarazem kojarzyła ją jeszcze w swej wyobraźni z pojęciem o niższości pochodzenia, i drażniła ją myśl sama, iż ktoś jej miłość własną dotknąć może.
Nigdy jeszcze w życiu nie było jej tak spieszno opuścić salon cioci Zuzi, aby się udać do ustronnego, więcej niż skromnego pokoiku matki, który stanowił jakby odrębny zupełnie światek.
I Stasia, którą raziło tu nieraz wszystko, począwszy od spłowiałego dywanu na ścianie, przedstawiającego potwornego tygrysa, niebotycznego stosu czerwonych poduszek, lichtarza, zaimprowizowanego z tykwy, kart zatłuszczonych i olbrzymiej pończochy z szafirowej bawełny, która stanowiła wiecznotrwałą robotę pani Cembrzyckiej, — dziś, rzecz dziwna, powitała te wszystkie akcesorya z takiem wrażeniem ulgi w duszy, jakby po wielkiej burzy lub niebezpieczeństwie znalazła się znowu w cichym porcie, bezpieczna i od goniących ją mar daleka. A stara Cembrzycka, wlazłszy z nogami na drewniane swe łoże, przykryte mozajkową kapą, z drobnych zrzynków perkalu złożoną, stawiała zatłuszczonemi kartami kabałę i właśnie kończyła ją, szepcząc do siebie sakramentalne: „Co było? co jest? co będzie? co dla niej? Czego się nie spodziewa? co niezawodnie?“
Stasia wiedziała, że matka na jej intencyę kładzie tę kabałę i że potem, gdy wypadkiem źle karty się złożą, mówić będzie długo w noc modlitwy i koronkę do Przemienienia, aby to złe od dziecka odwrócić, łącząc dziwnie w swem pojęciu religijne praktyki z wiarą w zabobony, kabały i czary.
Dziewczyna wpadła naraz w objęcia matki i przytuliła się do jej szerokiej piersi z taką namiętną tkliwością, że Cembrzycka spojrzała niespokojnie w jej pałające oczy, i znak krzyża nakreśliwszy w powietrzu, rzekła niespokojnie:
— Serceż ty moje kochane!... Dziecko, co tobie?...
— Nic, nic, mateńko; znużona jestem i senna jakaś; sama nie wiem, co mi jest...
I po chwili, jakby jej kto zaprzeczał, zawołała stanowczo:
— Ja ciebie, tylko ciebie kocham, matusiu....
Cembrzycka, nieprzywykła do takich wybuchów uczucia córki, zdziwiła się, lecz zarazem rozczuliła ogromnie.
— Słonko ty moje, ptaszyno kochana! No, idź już spać, wypocznij. A jakże te panny? Podobały się tobie? Zosia wyładniała, zdaje mi się?...
— Nie wiem — odparła Stasia porywczo. — Nie wiem! może! Ale ja jej nie cierpię!...
— Jezus, Marya!... Co ty pleciesz?... Jak można tak mówić!... Jeszcze kto usłyszy, broń Boże!... — mówiła głośnym szeptem Cembrzycka.
Ręce skrzyżowała na kraciastym kaftanie, a twarz jej wyrażała niezmierne zdumienie.
— No, więc cóż z tego? Niech słyszą! Nic sobie z nikogo nie robię — mówiła Stasia, umyślnie głos podnosząc, gdyż będąc w nerwowem podnieceniu, rzeczywiście w tej chwili nie miała ochoty liczyć się z niczem.
— Jezus, Marya! Józefie święty! — powtarzała wystraszona Cembrzycka. — Czemże cię ona obraziła, Stasieńko?...
— Obrazić?... O! nie!... Jabym nie pozwoliła, aby mnie obrażono! — zawołała Stasia wyniośle. — Ale jej nie znoszę! Kokietka jest, bez serca; Stefek znów cierpieć będzie z jej powodu!...
— Stefan?... A cóż cię jego sprawy obchodzą?... To mi dopiero szczególna nad studentem opieka!... — zdziwiła się naiwnie Cembrzycka, której w głowie nawet nie postało, aby Stasia się nim zająć mogła na seryo.
— Nie obchodzi mnie nic, nic na świecie, mateńko droga!... — zapewniała Stasia. — Ani Stefan, ani Zosia, nikt i nic!... Niech się kochają, niech ona go zwodzi, niech się nawet zastrzeli z miłości dla niej!... Co mi tam!...
Ale im goręcej protestowała, tem więcej słowom jej zaprzeczały pałające oczy i drżące wzruszeniem usta.
Bo nie z serca, lecz z głowy płynęły jej te słowa, obojętności mające być dowodem. „Wszystko jedno!“ — mówił rozsądek, a serce cichuteńko gdzieś w głębi szeptało coś w rodzaju pełnych słodkiej melancholii słów poety.
„Miłowanie — złota zorza!
Miłowanie — kara Boża!
Miłowanie — dusz bratanie
I niewolą miłowanie!“
∗
∗ ∗ |