Ela/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ela |
Podtytuł | Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“ |
Wydawca | Księgarnia A. G. Dubowskiego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Warszawska Drukarnia Estetyczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż dnia wieczorem pani Mena pojechała do Szumlanki. Panowie Kulasińscy, jakby wiedzeni przeczuciem, że są pożądanymi w sprawie teatru gośćmi, nadjechali tam również.
Wyglądali „rozciągnięci na cztery szpilki“ — jak mówiła żartobliwie Zosia, tłómacząc dosłownie francuskie wyrażenia.
Była to elegancya, a raczej fanfaronada uosobiona.
Starszy z nich, Zdzisław, „robił“ zakochanego w pani Menie, bo uważał, że do dobrego tonu należy kochać się w mężatce. Młodszy, Leon, „Lelusiem“ powszechnie zwany, znajdował się zupełnie pod wpływem starszego brata, chociaż usposobienie jego było właściwie innem — i gdyby nie owa nadmierna chęć pozowania, jaka w nim wyrabiała się powoli pod wpływem przykładu Zdzisława, możnaby go nawet „dobrym chłopcem“ nazwać.
Mieli mająteczek mały, chociaż niewiadomo dlaczego zwał się szumnie „Wielkie Budki.“ „Budki“ ze zmiękczającym rusińskim akcentem nad literą d wymawiano. Zdzisław miał właściwy sobie sposób opowiadania o „swych dobrach“ takim tonem, jak gdyby co najmniej był panem na dwunastu wioskach z przyległościami. Do tego stopnia zżył się z tą blagą, z którą produkował się w kraju i za granicą, że nawet w gronie najbliższych sąsiadów, którym lepiej od niego stan jego finansów był wiadomy, opowiadał różne dziwy; ale że miał dar słowa, a przytem, jak się ktoś o nim wyraził, „przyjemnie kłamał,“ — tolerowano tego rodzaju talent towarzyski jak każdy inny.
Leluś zaś kłamał także na swoją rękę, ale mniej zręcznie i mniej „przyjemnie.“ Mówili obaj po francusku jak rodowici Paryżanie, używając nawet z upodobaniem żargonu, do którego corocznie przybywały nowe, stosownie do mody, wyrażenia.
Hr. Michał przezwał Lelusia: „Petit journal pour rire“ za to, iż cytował wiecznie żywcem stamtąd poczerpnięte dowcipy, jak gdyby się ich uczył na pamięć. Z pod tynku francuskiego wychowania, jakie otrzymał, w rysach twarzy Lelusia przebijał najczystszy typ słowiański. Te duże jasno-niebieskie, poczciwe w gruncie oczy i czarnego koloru wąsik zdradziłyby nawet na krańcu świata spotkanego wołyńskiego szlachcica.
Zdzisław miał typ więcej kosmopolityczny, o który mu zresztą bardzo chodziło; oburzyłby się mocno, gdyby się dowiedział, że hr. Miś, o którego przyjaźni opowiadać zwykł szeroko, i jego też przydomkiem obdarzył. Nazywał go „nos Budki“ (nasze Budki); i to się jakoś tak prędko utarło, że ani się domyślano, skąd się ta nazwa wzięła; przystała jednak do starszego Kulasińskiego, jakby już z nią na świat przyszedł; niektórych bowiem w okolicy drażniły niezmiernie wieczne przechwałki pana Zdzisława i jego arogancko przymrużone oczy, któremi zdawał się krytykować wszystko ze stereotypowym sceptycznym uśmiechem.
Chociaż szeroko mówił o atawizmie rycerskich przyzwyczajeń, napomykał zlekka o błękitnej krwi swych przodków, wiedziano, że Kulasińscy, szlachta zagonowa, dziedzicami byli stosunkowo od niedawna, gdyż dziad ich był leśniczym u księcia S... Ale że u nas dość jest chcieć odegrywać rolę „pana,“ aby „fanaberya,“ która razi w pierwszem pokoleniu, w drugiem już przestała dziwić nawet ludzi dokładnie ze stanem rzeczy obeznanych, — więc panowie Kulasińscy jeździli swobodnie na ulubionym koniku tradycyi rodowych.
Nawet w nowowydanym herbarzu zaszczytna o tym rodzie odnalazła się wzmianka, a Zdzisław, który zwykle karnawał spędzał w Warszawie, z powodzeniem odegrywał tam rolę wołyńskiego magnata. Obaj panowie Kulasińscy na propozycyę pani Wodzianieckiej chętnie przystali i na role wyznaczone im w farsie „Nasze bziki“ się zgodzili.
Zdzisławowi rola malarza impresyonisty przypadła w udziale, Leluś uprzejmie Stefcia Dziubkiewicza odtworzyć obiecał.
Ale gdy uroczą rolę naiwnej „w Iskierce“ hr. Michał własnoręcznie przepisaną Elizie wręczył, Zosi gniewem roziskrzyły się źrenice. Pani Skalska nie mogła też powstrzymać się, aby nie wyrazić swego niezadowolenia:
— Jeśli córka moja w tym ułożonym właściwie przez nas teatrze nie ma mieć dla siebie stosownej roli, to ja z mojej strony zakładam protest. Zosia wcale grać nie będzie, Eliza we wszystkiem ją zastąpić może!...
I krótki nosek rozdymała szeroko, a wargi tajonem oburzeniem zadrgały.
Hr. Michał spojrzał zdziwionym, niemal wzgardliwym wzrokiem na ten wybuch „parafiańszczyzny;“ szczególniej żal mu się zrobiło Elizy, która wzrok swój spłoszonej gazelli przenosiła kolejno na otaczających, jakby szukając w nich odpowiedzi, czy wina naprawdę jest po jej stronie?
Ale Mena, której ogromnie chodziło o to, by projekt nie upadł, rzekła uprzejmie:
— Ależ, droga pani! Przedewszystkiem o zabawę dla panien nam chodzić powinno. Najstosowniej więc będzie, gdy ja się wycofam. Niech panna Zofia weźmie moją rolę, a zresztą, nic łatwiejszego, jak wybrać inną sztukę. Mamy tu przecież stosy różnych rzeczy scenicznych. Na przykład „Barkarolla.“ Jakie to efektowne!
Dla Elizy ten wieczór cały był istną męką. Jej nie chodziło ani o hołdy, ani o przewagę; nie wiem coby dała za to, aby hr. Michał przestał ją zaszczycać swą niezmierną uprzejmością, która obudzała gniew Skalskiej i złośliwe półuśmiechy Zofii.
On jednak, jakby nie rozumiejąc tego, wyłącznie się nią teraz zajmował.
Stefan obserwował z daleka Zofię; wydała mu się zupełnie inną, niż zwykle.
Miała te same co matka ostre rysy około ust, które występowały wyraźnie, gdy była niezadowoloną.
Stefan widział, jak im chodziło o hr. Morlińskiego; widział zabiegi matki i córki, i odczuwał pewien rodzaj wstydu, iż Zofia o jakąś marną rolę tak niezmierny brak taktu okazuje. Wydawała mu się dziś wprost niemiłą.
Za to Stasia, która i tak z dniem każdym zdobywała część terytoryum w jego sercu, dziś ostatecznie zwyciężyła. Z subtelną intuicyą kochającej kobiety zgadywała zawsze, co mu przyjemność zrobić może.
Były to drobiazgi, ale, jak mówią Anglicy: „Trifles make the sum of life“ (Z drobiazgów suma życia się składa). Brała go po prostu swą dobrocią.
Bo jakież to były na przykład kożuszki na śmietance, którą do kawy Stefanowi podawano! W jakie misternie ułożone bukiety polnego kwiecia niespodzianie okna jego pokoju jakieś niewidzialne ręce zdobiły!
Trudnoby wyliczyć te wszystkie, w swej naiwnej prostocie wzruszające objawy skrytego uczucia.
Stefana, który w życiu codziennem był wyjątkowo niepraktycznym, ta drobiazgowa pamięć, zgadywanie jego życzeń, ujmowało niezmiernie, i sam nie czuł nawet, jak mocnym węzłem przyzwyczajenia oplątywała jego miękkie serce.
Trochę leniwy z natury, czuł się ogromnie wdzięcznym tym, którzy myśleć o jego wygodach raczyli.
Wspomniał na przykład kiedyś przy obiedzie, że musi wyszukać w bibliotece cioci Zuzi taką a taką książkę. Zapomniał o tem w ciągu dnia, który notabene u boku Zosi spędził.
Alić wieczorem zastał na swem biurku ów stary jakiś miesięcznik, którego odszukiwanie wśród zakurzonych foliałów wydawało mu się nieznośnie nudnem.
Domyślił się od razu, jaka to dobroczynna wróżka jego życzeniu cichaczem uczyniła zadość, chociaż Stasia za nic w świecie przyznać się do tego nie chciała.
Fakty takie powtarzały się codziennie; były to niewinne tajemnice, które w danej chwili skromne jej szczęście stanowiły.
Dziś, kiedy z twarzy Zofii jak gdyby spadła na chwilę maska konwencyonalnej uprzejmości i przybranej słodyczy, kiedy ujrzał Stefan źle tajoną zawiść, z jaką spoglądała na Elizę, — porównywając Zofię ze Stasią, przyznał w duszy wyższość tej ostatniej.
— Brzezik miał racyę — mówił sobie. — Panna Skalska niewarta jest rozwiązać rzemyka u obuwia tej dziewczyny.
I postanowił sobie wynagrodzić Stasi chwilowe odstępstwo; co więcej, zaczął naraz rozważać na seryo, czy za parę lat, gdy się los jego ustali, a Stasia stałą mu pozostanie, nie byłoby mu najmilszą dozgonną towarzyszką to dziewczę skromne, poczciwe i serdecznie do niego przywiązane?...
Edward nie unikał teraz spojrzeń pani Meny — owszem sam ich szukał.
Zdawał sobie zupełnie jasno sprawę, że rozpoczyna grę niebezpieczną, ale się nie cofał.
A ją bawiło niezmiernie, że on jakby na rękę ją wyzywa, chcąc zmierzyć swą siłę.
— U nóg moich uklęknąć musi!... Zobaczymy, kto się zaśmieje ostatni! Dla ludzi zagramy „Czyją winę?...“ dla siebie zaimprowizujemy: „Kto zwycięży!“ — mówiła sobie w duchu piękna Mena Wodzianiecka.
Była to owa wieczna gra w kotka i myszkę, która dla światowej kobiety w cel życia się zamienia.
Po kolacyi, jak zwykle, uproszono Zofię, aby coś zagrała. Po niej miała grać pani Mena.
Edward ciekawym był jej interpretacyi Beethovena i rozłożył na pulpicie „Symfonię życia,“ w której specyalnie był rozmiłowany. W nastroju, w jakim się znajdował, najwięcej mu Beethoven przypadał do gustu; i chociaż Mena zapewniała, iż nie jest dziś w usposobieniu do poważnej muzyki, w końcu uledz musiała.
Edward usiadł obok niej i słuchał w skupieniu.
Mena grała o wiele lepiej od panny Skalskiej; Edward cały w słuch się zamienił, porwany był wirem tonów, w których z taką niezrównaną plastyką odtworzył mistrz subtelną psychologię walk duszy. Chwilami smutek graniczący z bólem, to znów mistyczne słodkie omdlenie... i szał, i rozpacz i... wniebowzięcie!... Ten idealnie prosty motyw: „Tak przeznaczenie puka do człowieka“ robił na nim zawsze ogromnie silne wrażenie. Mena widziała, jak twarz mu się zmieniła, jak rozpłomieniony ekstazą wpił w nią swe czarne oczy, jakby tamując oddech, by chłonąć całą duszą te fale dźwięków, które z pod jej palców płynęły.
I ją ogarnęło uczucie dziwne; suggestyonował ją swą egzaltacyą; czuła, że gra dziś inaczej, że gra nie dla całego audytoryum, które uchem, a nie duszą ją słucha; nie dla tych, którzy, udając zainteresowanie się, cichaczem na zegarek spoglądają, lub roztargnionym wzrokiem wodzą dokoła, jakby szukając machinalnie pewnych haczyków, o które swą senną uwagę zaczepićby mogli.
Grała dla Edwarda, którego nerwy zdawały się być naprężone, jak mocno naciągnięte struny!...
— „Tak przeznaczenie puka do człowieka“ — powtarzał sobie w duszy. — Przeznaczenie, straszne słowo!... Widmo czasem błogosławione, a częściej złowieszcze!... Zapukało teraz do zamkniętych wrót mego serca. Cóż mi niesie?... Rozkosz, czy łzy?
Mena grać przestała; powstał gwar uznania dokoła. Edward nie słyszał nic. Wyobraźnia na skrzydłach swych niosła go w świat natchnień i czarów; był dalekim od wszystkich, którzy go otaczali; ich głosy wydawały mu się odległem echem, bo fala krwi mózg mu zalewała, w uszach szumiało, był jak w gorączce....
Nagle z zadumy obudziło go lekkie muśnięcie wachlarzem. To pani Mena stała przed nim, i opierając z lekka wachlarz na jego ramieniu, rzekła z zagadkowym uśmiechem:
— „Tak przeznaczenie puka do człowieka!“
On drgnął...
— Przecudna!... — szepnął z cicha.
— Kto?... czy co?... Symfonia?... czy?... — i zatrzymała się wyzywająco, nie spuszczając zeń oczu.
— Symfonia życia!... — rzekł z dziwnym wyrazem. — Dziś ją pojąłem dopiero w całej niezmierzonej jej głębi.
— A cóż więcej?... — zdawały się pytać jej oczy, chcąc, zda się, gwałtem z ust jego hołd uznania dla siebie wywołać.
— Przedewszystkiem nie śmiałbym o pani tak się wyrazić — dodał Edward, skłaniając lekko głowę. — Na określenie pani nie znam wyrazu i wątpię, czy takowy odnaleźć kiedy potrafię.
— Czy mam to tłómaczyć sobie jako kompliment?... A może pan źle, bardzo źle o mnie sądzi?... — dodała zalotnie.
— Nie sądzę pani, ani obwiniam; po prostu odczuwam, że jest w pani jakaś demoniczna siła... która jednak...
Zatrzymał się, jakby szukając określenia.
— Pociąga i przykuwa... — dokończyła w myśli Mena, czytając w jego sercu. — Ćma, nim wpadnie w ogień, zapewne zupełnie tak samo rezonuje!
Uśmiechnęła się tryumfująco.
— Na falach tonów wkradła się kusząca syrena do hardej duszy — pomyślała jeszcze.
I znajdując przyjemność w drażnieniu go, rzekła tonem zwierzenia:
— Ma pan słuszność; jest we mnie coś szatańskiego chwilami... Mam wprost tygrysie zachcianki!... Ale za to także odrobina, ot! taka odrobina anioła...
I na małym różowym paluszku oznaczała ową miarę swej anielskości z takim dziewiczo-naiwnym wyrazem, że najpierwsze artystki dramatyczne mogłyby pozazdrościć jej równie szybkich i niezmiernie wyrazistych zmian twarzy...
— Tygrysicy krew.... a ciało cheruba! — szepnął Brzezik, chcąc tym słowom nadać ton ironii; to mu się jednak nie udało i głos mu zadrgał stłumionem uczuciem.
— Niech pan co zadeklamuje! prosimy pana! — zawołała głośno Mena, uważając, że ich rozmowa na stronie zwracać uwagę zaczyna.
— Dobrze! — odparł — przeczytam państwu tę właśnie symfonię życia, z krainy tonów w poezyę przelaną.
I wziąwszy ze stołu tom poezyi, zaczął czytać metalicznym, dźwięcznym głosem:
— Objawienie się Muzy.
Gdy mówił:
— Zbudź się, Beethovenie!...
Albo:
...Każda ludzka dusza,
Co bohatersko idzie przez boleść i trud,
Jest jedną chwilą w dniach Prometeusza —
Bo Prometeusz to człowieczy ród!
...............
Czy to boleść, czy to wiara,
Czyn, czy mądrość, czy ofiara —
Wszystko woła ognia z nieba!...
A dalej, gdy podróżny mówi do wiodącej go Muzy:
Idę wyzywać wszystkie męki!
Albo na tarczy zostanę,
Albo wrócę zwycięzcą po wieniec z twej ręki!...
Muza przestrzega młodzieńca:
Ach! Nie wzywaj cierpień — przyjdą niewołane.
Przyjdą w liczbie, co ciebie samego zadziwi...
Edward podkreślał silniejsze ustępy z taką mocą słowa, że ogólny wywołał poklask.
Deklamował jeszcze z pamięci ustępy ze Słowackiego, a zakończył płomienną „Ekstazą“ Tetmajera:
Nie widzę, szukam cię oczyma, biała!
Mówił jakby w zachwyceniu, zapatrzony w dal. Ani razu wzrok jego nie padł wtedy w stronę uroczej czarodziejki, a jednak czuła, że do niej stosował te wyrazy, i wydał się jej ogromnie zajmującym i pięknym w tej chwili.
Ela także śledziła wzrokiem grę twarzy młodzieńca, a myśli jej, rozkołysane dźwiękiem muzyki i poezyi, biegły jakimś świetlanym szlakiem, stadu spłoszonych gołębi podobne. Czuła się obcą w tem licznem kole nowych znajomych, gdzie każdy miał kogoś blizkiego sobie, gdzie, zda się, teraz unosiły się w powietrzu jakieś drażniące atomy miłosnych rojeń z jednej i drobiazgowych, pustych, banalnych pretensyi z drugiej strony. Ją tylko jedną nic to wszystko nie obchodzi, nie wiąże żadna nić serdeczna. Pomyślała jeszcze, że gdyby jej tu nie było w tej chwili, niktby braku tego nie uczuł nawet.
Między nią a Edwardem zapanował chłód niewytłómaczony; unikał jej, jakby się wstydził uczuć, jakie teraz wkradły się do jego serca.
Hr. Michał nie obchodził ją wcale. Drażniły ją jego uprzejme słówka i zalecanki. Czuła się samotną, ogromnie samotną, i to uczucie przygniatało jej pierś i w młodą duszę sączyło jad smutku i zwątpienia.
I wiecznież, wiecznie będzie to samo?
— Mam, widać, jakąś nienormalną duszę! — mówiło sobie biedactwo. — Tam, w domu, rwałam się w świat, do innych ludzi! Przygniatała mnie małomiasteczkowa atmosfera; tu znowu mi źle... tęsknota jakaś ogarnia... brak oparcia... czy ja wiem, co się ze mną dzieje?... Po prostu zanadto próżniacze prowadzę życie. Trzeba wracać do domu i w cichym, skromnym zakresie obowiązków, jakie Opatrzność mi nakreśliła, starać się odnaleźć szczęście. „Szczęście!... to taka sama bajka, jak wiele innych, któremi świat się łudzi“ — stanęły jej w myśli słowa Edwarda, i przypomniała całą rozmowę i własny jasny nastrój owej chwili... — Jak to jednak dziwnie się dzieje w życiu! Dzisiaj mnie się wszystko innem wydaje... A przecież — pomyślała z westchnieniem: — „I mnie się trochę szczęścia należy na tym świecie!...“ — i łzy mimowoli na długich jej rzęsach zawisły.
A tymczasem pan Zdzisław Kulasiński, którego hr. Michał zagadnął od niechcenia: — „Czy Wielkie Bud’ki z przyległościami należały już do Kulasińskich za czasów Jana Kazimierza?“ — zaczął improwizować niebywałą historyę o którymś ze swych mniemanych antenatów. Leluś zaś, pochyliwszy się do ucha Stefana, jakąś widać wielce zabawną anegdotkę opowiadał mu na stronie, gdyż co chwila śmiech jego tłumiony słychać było.
— Niech pan przyjedzie jutro do Czernina — rzuciła mimochodem pani Mena, przechodząc obok Edwarda.
— Dziękuję! — rzekł posłusznie, schylając głowę.
— Czy mogę pana prosić o coś jeszcze? — dodała, filuternie mrużąc oczy.
— Jestem na pani rozkazy.
— Niech mi pan przepisze tę „Ekstazę“ Tetmajera.
— Tylko tyle?... — odrzekł z dziwnym uśmiechem, a w oczach jego wyczytała, że w tej chwili nie tylko utwory wszystkich poetów świata... ale duszę własną rzucićby jej gotów pod nogi.
∗
∗ ∗ |