<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Między Szumlanką a Czerninem była teraz częsta wymiana wizyt, albo przynajmniej woniejących bilecików, przysyłanych przez panią Menę pod najbłachszymi pretekstami. Najczęściej odpisywała Zosia w swojem lub cioci Zuzi imieniu.
Hrabia Michał wpadał konno, bo mu jako teraz, dokądkolwiek zmierzał, Szumlanka zawsze wypadała po drodze.
W domu siostry pracował zawzięcie nad kurtyną.
— Boecklin’a zakasujemy! morbleu! — wołał z zapałem, smarując olbrzymim pędzlem w prawo i w lewo po wielkiem płótnie. Kolosalne! pirrramidalne! O! la la! Zobaczysz, Meno, jakie wam tu machnę arcydzieło w modernistycznym stylu!...
I pracował dalej z gorączkowym pośpiechem, aż mu pot kroplisty z czoła spływał; pracował tak, jak gdyby Bóg wie ile światu i społeczeństwu na tej kurtynie zależało!...
Hr. Michał miewał chwilami przypływy ogromnej energii, która wprost potrzebowała znaleźć ujście w fizycznej pracy.
Był to w nim kapitał naturalny, z tych nietkniętych prawie, nieeksploatowanych, jak ruda, leżąca gdzieś w głębiach ziemi.
W sferze, w jakiej urodził się i żył hr. Morliński, już sam fakt, że nie był utracyuszem, ani hulaką, dawał mu markę człowieka „rangé;“ było to więcej prawie, niż ów wielce pobłażliwy światek zwykł wymagać. Pracować dla chleba nie potrzebował, wdawać się w afery przemysłowe nie miał ochoty, gdyż za leniwym był na to, aby się kwestyami finansowemi zbytecznie zajmować. Talent swój malarski traktował z lekką ironią, nie przywiązując doń wielkiej wagi, chociaż swego czasu poświęcił parę lat poważnym studyom.
Ludzie, niemający naturalnego bodźca do pracy, jakim jest konieczność, ludzie, których zmora nędzy do niej brutalnie prawie, od lat najmłodszych nie wdrożyła, rzadko kiedy chęć działania, uparte dążenie do celu sztucznie w sobie wyrobić potrafią.
Większość zadawalnia się dyletantyzmem, zatrzymując się w połowie drogi, pierwszym lepszym szkopułem motywując przed sobą owo folgowanie, właściwe lenistwu myśli.
Dla wielu bodźcem do czynu bywa chęć zdobycia rozgłosu.
Sława!... lecz, jak mówi poeta:

Sława! Cóż to jest sława? Dym, bańka mydlana,
Dzisiaj głośna wśród świata, jutro zapomniana,

Błahe cacko dla dzieci, a jednak rozżarza
Bohatera do czynu, do zbrodni zbrodniarza...

Dla hr. Michała zaś było rzeczą najzupełniej obojętną, czy imię jego przejdzie do potomności lub nie.
Poeta mówi dalej:

Nawet skoczek na linie po wawrzyny sięga,
W sławie jest ludzka śmieszność i ludzka potęga!...

A hr. Michał widział właśnie śmieszność przedewszystkiem, ową śmieszność nieuniknioną prawie, gdy się pragnie osiągnąć więcej, niż się jest wartym. I drwił z siebie, jak drwił z innych; a gdy mu wyrzucano, że talent rzeczywisty, jaki miał, zaniedbał, zbywał pół żartem pół seryo opowiadaniem, iż właśnie, gdy się zabierał do zrobienia czegoś wspaniałego, co miało olśnić świat cały, przyśnił mu się Michał-Anioł, który rzekł mu wyraźnie, z sarkastycznym uśmiechem:
— „Lasciate ogni speranza, fratello mio!“
W pracowni malarskiej, którą zaimprowizował na prędce w jednym z gościnnych pokojów, znajdujących się na piętrze, asystowały mu często przy robocie dzieci siostry — owe „bebusie,“ jak je nazywał, — które lubił ogromnie.
Januszek i Milunia uważali za wielki zaszczyt, gdy wujcio Miś brał ich do siebie.
— Tylko mi nic nie ruszać! Niczego nie dotykać paluszkami — przestrzegał malutką, czteroletnią Milusię, którą nakładanie farb na paletę wprawiało w zachwyt niezmierny. Klaskała w rączki, lub z buzią otwartą, wpatrzona w wujka, śledziła ruch każdy ze skupieniem.
Januszek był o lat trzy starszym, więc traktując zachwyty siostrzyczki per nogam, dopraszał się natarczywie, aby mu wujek choć na chwilę pędzel dał do ręki. I nie czekając przyzwolenia, chwytał ukradkiem w świeżej farbie umaczane pędzle, szkicując na ścianie, na podłodze, na oknie, gdzie się dało, przeróżne potwory, mające wyobrażać lwy, pantery, wieloryby, najczęściej zaś „mademoiselle,“ której brwi podniesione, kościste i nieskończenie długie ręce, oraz nos śpiczasty jak szydło, nadawały się wielce do karykatury.
Mademoiselle nie wchodziła za dziećmi do pracowni, gdyż hr. Michał zwykł był tużurek zdejmować przy pracy; uważała więc nawet za rzecz wysoce niemoralną, iż przy Milusi w takim stroju ukazywać się ośmiela.
Pani Mena nie rozmawiała już od pewnego czasu z „Francuzicą nawiedzoną,“ jak ją usługa w domu nazywała.
Mademoiselle Julie uważała za osobistą obrazę, gdy się kto w jej obecności po polsku mówić ośmielał. Powiedziała bez ogródki, że jest to wstrętny dla niej język, którego nie tylko nauczyć się nie pragnie, ale po prostu obawia się, aby mimowolnie niektóre z tych obcych dźwięków do pamięci jej nie przylgnęły.
Miała przytem dwa tematy rozmowy, których, zdawało się, do końca życia wyczerpać nie byłaby w stanie. A mianowicie: o sposobach leczenia kataru żołądka, który ją trapił, i o węgierskiej hrabiowskiej czy książęcej rodzinie, w której przebywała lat parę.
Zresztą horyzont myśli mademoiselle był równie wązki prawie, jak wązkiemi były jej usta, na których uśmiech zatrzymywał się bardzo rzadko i na krótką chyba chwilę, jakby przez pomyłkę, a czując się intruzem, znikał natychmiast bez śladu.
Bebusie nie lubiły swojej mademoiselle, która zawsze miała tylko nagany i przestrogi w pogotowiu, a nigdy ciepłego, dobrego słówka. A przytem szpetność jej raziła szczególniej Januszka, który estetą był już od urodzenia i piękno instynktownie oceniał.
— Czy wujcio miał także swoją mademoiselle, jak był mały? — zapytał raz nagle Januszek, wymalowawszy już nie tylko całą ramę u okna, ale w niemożliwy sposób tatuując cynobrem swoje ręce.
— Nie, mój kochany, ale miałem za to sir Johna. To też był dobry numer!... — odparł hr. Michał jakby do siebie.
— A jaki to był numer, wujku? — pytał ciekawie Januszek, ręce w tył założywszy, z minką wielce rezolutną.
— Coś pośredniego między dżokiejem a małpą — zaśmiał się hr. Michał.
— Ach, wujku!... Jak to musiało być zabawnie!... To znaczy, że można z nim było chodzić do stajni i łazić po drzewach, a mademoiselle nigdy nie pozwala.
— I dobrze robi! Słusznie robi! — powtarzał machinalnie hr. Michał, odstępując na parę kroków w tył, by się lepiej przyjrzeć swej pracy.
— A jabym wolał, wujku, takiego Johna — upierał się Januszek.
— A Milusia wujka Misia ot tak kocha! — odezwał się ni stąd ni zowąd drugi bebuś, rozkładając szeroko milutkie, pulchne, obnażone rączyny.
— A wujek Milusię ot tak kocha! — odparł hr. Michał, rzucając paletę i unosząc dziewczynkę wysoko w górę, a potem okręcając się z nią po pokoju.
Na tę właśnie scenę nadeszła pani Mena.
— Ależ ty ich psujesz niemożliwie, mój drogi! — zawołała już od progu, dostrzegłszy, że Januszek jest w trakcie robienia z siebie Indyanina, a biała batystowa sukienka Milusi znajduje się w blizkiem sąsiedztwie olbrzymiej palety. — Widzisz!... A mnie robisz uwagi, że dzieci prowadzić nie umiem!...
I odbierając Milusię z rąk brata, poprawiała jej jasne, rozwichrzone włosięta nad czołem.
Januszek tymczasem, chcąc ukryć ślady swych zbrodni, wycierał pośpiesznie ręce o swe marynarkowe ubranie.
— Januszek niech mi w tej chwili idzie do mademoiselle i powie, by go umyli i świeże włożyli ubranie! — wołała rozpaczliwie młoda matka. — Za karę tam zostaniesz i więcej tu nie powrócisz!
— Mamusiu! Maman chérie! — wołał chłopak rozpaczliwie. — Ja nie chcę mademoiselle! Ja chcę mieć Johna!...
— Johna?... Co to znaczy?
— Ja chcę, mamusiu, mieć Johna, bo wujcio, jak był mały, to miał Johna; a mademoiselle jest niedobra... i... Januszek jej nie lubi!...
— Cicho bądź, Janusz! Ryby i dzieci głosu nie mają! Marsz na dół! — rzekł hr. Michał, starając się przybrać srogi wyraz twarzy.
— Swoją drogą malec ma racyę — szepnęła Mena jakby do siebie, gdy się Januszek oddalił. — Bez porównania lepiejby było, gdyby męska dłoń nim kierowała. Muszę o tem pomówić z Ludwikiem.
Usiadła wygodnie na tureckiej otomanie, obok siebie posadziwszy Milusię, która zajęła się przeglądaniem oprawnego tomu illustracyi francuskiej.
Tego dnia właśnie Wodzianiecki miał przyjechać, ale konie, wysłane na stacyę, przywiozły tylko telegram, że jeszcze przyjazd na dni kilka odłożonym być musi. Powtórzyło się to już kilka razy.
Menę zaczynało to drażnić.
— Powiedz sam, mój drogi — skarżyła się przed bratem, — czy takie postępowanie nie może zrazić? Od kiedyśmy się pobrali, doprawdy, że kilku miesięcy nie przesiedział w domu. Z początku mnie to smuciło, potem gniewało, teraz zaczynam wchodzić w fazę zupełnej obojętności. Swoją drogą kocha mnie po swojemu. Zobaczysz, ile prezentów dostanę! Im dłużej siedzi za domem, tem potem jest uprzejmiejszym. Przywozi mi bonbonierki, kwiaty, jak narzeczonej! C’est d’une simplicité patriarcale!
— Trudno, moja droga! — odparł hr. Michał. — Nie możesz przecie wymagać, aby małżonek u nóg twych spędzał swe życie i by jedynem zajęciem jego było zdobywanie już raz zdobytego. Ma przecież interesa rozmaite. Słyszałem, że przystąpił do jakiejś spółki udziałowej.
Ale Mena lekceważąco wstrząsnęła główką.
— Wszystko to pretekst tylko; jego zajmuje przedewszystkiem sport i karty. A przyznaj, że jeśli się ma żonę młodą... i ostatecznie, bez zarozumiałości powiedzieć mogę, niebrzydką... taka samotność, wieczna samotność, nie może być dla niej ideałem szczęścia.
— O ile sobie przypominam, Meno — rzekł hr. Michał, — mówiłaś przed ślubem, że właśnie Ludwik jest takim typem męża, jakiego pragnęłaś dla siebie. „Ogromnie jest correcte i pozostawi mi zupełną swobodę. Mama nie pozwala mi jeździć konno... on pozwolił, c’est decidé.“ Oto są twoje słowa. Jeśli wówczas wymagałaś tak niewiele od swego przyszłego, nie widzę racyi teraz się na to uskarżać.
— Kiedy ty mnie nigdy nie chcesz zrozumieć — mówiła tonem obrażonej. — Boże! jaka ja jestem sama!... Jaka biedna!...
Wpółobnażone ręce zarzuciła na głowę i patrzyła przed siebie oczyma, w których błyszczały łzy.
— Nerwy, chérie! nerwy! To przejdzie — pocieszał ją hr. Michał. — Luigi „malgré tout“ jest zacny homo, bebusie kochane, mademoiselle, która odgrywa rolę czarnego charakteru w tym domu, wyleci wkrótce, zresztą na zimę wyjedziecie pewno do miasta lub za granicę...
— Nie chcę miasta! Nie chcę zagranicy. Mam już przesyt bezmyślnego chaosu — mówiła Mena takim tonem, jakby ją zmuszano przemocą. — Nudzą mię bale, nudzą rauty, dobroczynne posiedzenia, na które mnie zaraz będą ciągnąć. Nudzi mię Luigi... nudzi wszystko... rozumiesz?...
Hrabia Michał, który wrażenie nudy wystudyował na wszelkie możliwe sposoby, milczał teraz bezradnie. Nie moralizował siostry; wiedział z doświadczenia, że frazesami z wypisów kaligraficznych etyki się nie wszczepia do duszy.
— To bywa — szepnął tylko przez zęby, — ale przejdzie; zapewniam cię, że przejdzie.
— Misiu! A jeżeli nie przejdzie?... Jeśli się w stan chroniczny zamieni?... Co wtedy?...
— „Il faut chercher dans le gris!...“ Zresztą, czy ja wiem, cobym zrobił, gdybym był kobietą?... — rzekł lakonicznie.
— A czy pamiętasz, Misiu, straszne swą prawdą słowa Szekspira — rzekła Mena, której oczy zapłonęły blaskiem dziwnym: — Gdy dusza jest ogromnie spragnioną, gotowa pić truciznę, byle ugasić pragnienie!...
Hr. Michał spojrzał uważnie w jej twarz rozpłomienioną i przeraził go wyraz niezwykłej zaciętości, jaki na niej wyczytał.
— A jabym jako dogmat dla mężatek postawił dewizę: Nie rezonować!... Twarde słowo! Ale w tym razie dwóch zdań być nie może. Wóz albo przewóz!... Chodźmy stąd; malować mi się nie chce, przejadę się trochę konno.
— Będziesz w Szumlance?...
— Może będę.
— To powiedz, proszę cię, Brzezikowi, żeby dziś tu przyjechał. Musimy zrobić próbę. On swoją rolę jeszcze przestudyował za mało. Mówi, że krępuje go obecność świadków. Muszę ją z nim powtórzyć. Nie zapomnisz powiedzieć?...
Ale hr. Michał stał przed nią i mierzył ją tak chłodnem i wyniosłem spojrzeniem, że mimowoli oczy spuściła, jakby czując winę.
— Nie powiem! — rzekł krótko.
Mena roześmiała się nagle głośno; w śmiechu tym jednak na dnie dźwięczały łzy.
— Zabawny jesteś, Misiu!... Cha! cha! cha!... bardzo zabawny! „Kato Censorius!“ Cha! cha! cha! „Epatant!...“
A Milusia, którą znudziło już mocno przeglądanie wielkiej księgi, zsunęła się szybko z kanapy; rozbawiona śmiechem matki, klaskała w rączki i powtarzała, zabawnie usteczka składając:
— Epata!... Epata!... Epata!...


∗                    ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.