Emancypantki/Tom I/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom I |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XIV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W kilka minut później pani Latter otrzymała list, w którym jeden ze znanych adwokatów zawiadamiał ją, że pan Eugenjusz Arnold powierzył mu „wiadomą“ sprawę i zostawił do dyspozycji pani Latter osiemset rubli, które w każdej chwili mogą być podniesione.
Pani Latter uśmiechnęła się.
„Pilno memu panu mężowi — szepnęła — ale trochę musi poczekać.“
Odsunęła szufladkę i policzyła pieniądze.
„To dla służby — myślała, dotykając jednej paczki — to dla nauczycielek... to na czas świąt... Gdybym miała jeszcze ze sześćset rubli, mogłabym na parę tygodni zamknąć usta gospodarzowi...“
„Gdybym od adwokata wzięła te osiemset rubli?... Aha, zaraz!... On natychmiast dałby znać memu mężowi, a ten — swojej nałożnicy... Nie, kochankowie!... pomęczcie się...“
Nagle zerwała się od biurka z zaciśniętemi pięściami:
— A niegodziwa Hela, przeklęta!... Mnie zmusić do spełnienia życzeń pana Lattera, bratu zawiązać przyszłość... Nie, mam tylko jedno dziecko: mego syna... A ty, potworze, zostaniesz guwernantką. I może, w najlepszym razie, będziesz kiedyś za pieniądze uczyła dzieci tego nędznika Solskiego, które powinny być twojemi dziećmi... Święta prawda, że każdy jest kowalem swego losu!...
Zadzwoniła i kazała zawołać pannę Martę. A gdy gospodyni weszła na palcach, robiąc minę pensjonarki, rzekła:
— Cóż ten Żyd, jest?
— Jaki Żyd?... — spytała panna Marta. — Fiszman?...
— No, Fiszman.
— Myślałam, że już niepotrzebny — szepnęła gospodyni, spuszczając oczy.
Teraz panią Latter ogarnęło zdumienie.
— Dlaczego?... — zapytała z gniewem. — Przecież wczoraj, po obiedzie, prosiłam panią, ażeby mi go sprowadzić... Czy sądzi pani, że w ciągu nocy wygrałam na loterji?...
— Zaraz go zawołam — odparła zawstydzona gospodyni. I dygnąwszy znowu po pensjonarsku, wyszła.
„Co to znaczy? — myślała pani Latter. — Jakie miny wyrabia ta kucharka?... Czyby już wiedzieli o powrocie mego męża i o pieniądzach?“
Zawołała Stanisława i rzekła ostrym tonem:
— Słuchaj-no, spojrzyj mi w oczy...
Siwy lokaj spokojnie wytrzymał jej ogniste spojrzenie.
— Ktoś mi tu... papiery przewraca — objaśniła go pani Latter.
— Nie ja — odparł.
— Spodziewam się. Możesz odejść.
„Wszyscy mnie szpiegują — mówiła do siebie pani Latter, szybko chodząc po gabinecie. — On także... Nieraz przecie łapałam go na podsłuchiwaniu... Jestem pewna, że i wczoraj podsłuchiwał, ale — mówiliśmy po francusku.“
— Nieszczęśliwa jestem... biedna moja głowa!... — dodała półgłosem, chwytając się za głowę.
Potem poszła do sypialni i wypiła kieliszek wina, drugi dzisiaj.
— Ach, jak to uspakaja!... — szepnęła.
O pierwszej przyszedł Fiszman. Był to stary Żyd, nieco zgarbiony, w długim surducie. Nisko ukłonił się pani Latter i z pod oka przypatrywał się sprzętom.
— Potrzebuję sześciuset rubli na miesiąc — rzekła, czując, że krew uderza jej do głowy.
— Kiedy pani potrzebuje? — zapytał po namyśle.
— Dziś, jutro... za parę dni.
Żyd milczał.
— Cóżto znaczy? — spytała zdziwiona pani Latter.
— Ja dziś nie mam sześćset rubli, a odbiorę może za dwa tygodnie.
— Więc poco tu przyszedłeś!...
— Bo mam takiego znajomego, coby i dziś pożyczył, ale on chce zastawu — odparł Żyd.
Pani Latter zerwała się z fotelu.
— Oszalałeś!... — krzyknęła. — Więc ja, na mój podpis, nie dostanę sześciuset rubli? Chyba nie wiesz, kto jestem?...
Fiszman zmieszał się i rzekł tonem perswazji:
— Przecie pani wie, że ja nieraz dawałem na pani podpis. Ale dziś nie mam, a ten znajomy chce zastawu.
Pani Latter cofnęła się i patrzyła na niego, nie rozumiejąc, co powiedział.
— Na czyj podpis?... — spytała.
— Na pani, pani Karoliny Latter, jak pani ręczyła za pana Norskiego.
Pani Latter pociemniało w oczach. Nagle schwyciła go za klapę surduta i zawołała chrapliwym głosem:
— Kłamiesz... kłamiesz!...
— Co pani mówi?... — odparł oburzony, wydzierając się jej z rąk. — Pani nie poręczała weksli pana Norskiego?...
Pani Latter zbladła, zawahała się, lecz po chwili rzekła stanowczym głosem:
— Tak, poręczałam weksle mego syna nieraz... Ale nie pamiętam pańskiego nazwiska.
Fiszman spojrzał na nią z pod zaczerwienionych powiek.
— To wszystko jedno. Ale weksle ja kupowałem.
— Masz pan jeszcze jaki?... — spytała ciszej.
— Nie. Pan Norski dwudziestego piątego marca wykupił ostatni.
— Ach, tak... Ile tam było?
— Trzysta rubli.
— Aha... Kiedyż to on był wystawiony?
— W styczniu — odparł Żyd.
— Ach, ten?... Nie wiedziałam, że pan bierzesz takie duże procenta.
Żyd patrzył na nią z politowaniem. Weksel był nie na trzysta, tylko na dwieście rubli, wystawiony nie w styczniu, lecz w końcu lutego. To znaczy, że pani Latter nie wiedziała o niczem, a więc i nie poręczała weksli.
— To się zdarza — mruknął.
— Co?
— Że poręczyciel może nie wiedzieć nazwiska wierzyciela... Wszystko jedno, byle było zapłacone — mówił Fiszman.
Pani Latter ciężko odetchnęła.
— Możesz pan odejść — rzekła.
— A te sześćset rubli, co pani chciała?...
— Nie dam zastawu.
— Może ja do jutra wystaram się bez zastawu — odparł. — Ja przyjdę jutro.
Wyszedł, zostawiając osłupiałą panią Latter. Gdyby nie zapach starego kitu, który jeszcze czuć było w gabinecie, nie wierzyłaby, że przed chwilą stał tu człowiek, który miał w rękach weksle jej syna, poręczane przez nią.
To, o co posądzała swego drugiego męża, zrobił — syn, dziecko ubóstwiane, na którym opierała ostatnią nadzieję, którego wielkie czyny i sława miały wynagrodzić bóle jej życia, wypełnionego goryczą.
Myśląc tak, nie czuła pretensji do Kazimierza.
Czuła tylko, że jej siły są wyczerpane i że za wszelkę cenę chce spokoju. Nawet nie na długo, bodaj parę dni, byle przez ten czas nikogo nie widzieć, z nikim nie rozmawiać, o wszystkiem zapomnieć. Gdyby istniał jaki sposób pogrążenia się w letarg, pani Latter użyłaby go.
„Ciszy... spokoju!... — szeptała, leżąc z zamkniętemi oczyma na kanapce. — Gdybyżem ja mogła zasnąć...“
Stanisław, który, siedząc w przedpokoju, wiedział o każdym ruchu swej pani, zatrwożył się długiem milczeniem i wszedł. Drgnęła i rzekła:
— Czego chcesz?
— Zdawało mi się, że pani woła.
— Idź sobie i niech ci się nic nie zdaje — odpowiedziała zmienionym głosem.
Stanisław poszedł do panny Marty na naradę. W kwadrans pani Latter usłyszała pukanie do drzwi głównych.
— Kto tam?
— Ja — odpowiedziała, wchodząc, pensjonarka z czwartej klasy. — Zaraz wyjeżdżam i przyszłam panią pożegnać...
Blada pani Latter podniosła się z kanapki i ucałowała dziewczynkę.
— Życzę ci wesołych świąt, moje dziecko...
— Mama kazała przeprosić panią przełożoną, że za ten kwartał odda dopiero po świętach...
— Dobrze, moje dziecko...
— I jeszcze kazała mama prosić...
— Dość, moje dziecko...
— O te lekcje muzyki...
— Zlituj się!... Pogadamy o tem po świętach — przerwała pani Latter, delikatnie odsuwając ją.
Dziewczynka zalała się łzami i wybiegła z gabinetu. Pani Latter znowu upadła na kanapkę.
Około drugiej, cichutko wsunęła się panna Marta.
— Proszę pani — szepnęła — ja każę dla pani zrobić filiżankę buljonu na obiad i...
— Na miłosierdzie boskie, panno Marto — przerwała pani Latter — zostawcie mnie w spokoju...
— Bo dziś, proszę pani, jest zupa kartoflana...
— Spokoju chcę, panno Marto, spokoju... — jęknęła pani Latter.
Zostawiono ją w spokoju, więc leżąc, zasłoniła oczy rękoma i myślała:
„Poco ja kazałam sprowadzić tego Fiszmana?... Czyja to intryga, że właśnie on przyszedł i powiedział o wekslach?... Marta go sprowadziła, dlaczego? Marta chodziła do Szlamsztejna? Bo mnie zabrakło pieniędzy, ponieważ Kaziowi dałam tysiąc trzysta rubli zagranicę!... Straszny łańcuch wydarzeń... drobnych wydarzeń, które jednak zdruzgotały mi duszę... Zdrowaś Marja, łaski pełna...“
Zerwała się, błędnym wzrokiem obrzuciła gabinet, jakby lękając się zobaczyć w nim coś nadzwyczajnego i — znowu położyła się. Kilka minut leżała, nie ruszając się, nie czując, nie myśląc, lecz znowu w jej duszy potoczył się prąd bolesnych marzeń.
„On nie winien, to ja jestem winna... Dlaczego nie wychowałam go w pracy, jak wychował się choćby ten... Kotowski?... Wreszcie — błąd młodości; czy to jeden robił nawet gorzej i poprawił się... Taki dzieciak mówi sobie: ja i matka jedno jesteśmy i — podpisuje matkę, zgóry wiedząc, że nie odmówiłabym mu... Naturalnie głupstwo, ale poco Żyd powiedział mi to, poco?... Przecież weksle wykupione, nic się nie stało, więc dlaczego powiedziano mi o tem, dlaczego?... Boże!... jakiżeś ty świat stworzył, że na nim wszystko wspiera się dla zniweczenia ludzkiego spokoju... Jeszcze dziś z rana było mi tak dobrze...
Nagle z łoskotem otworzyły się drzwi i wpadła zaperzona panna Howard, wołając:
— Niechże pani będzie łaskawa idzie na górę i wytłomaczy tym gąsiątkom, że one muszą jeść zupę kartoflaną, jeżeli ja ją mogę jeść...
Pani Latter zerwała się. W oczach zrobiło się jej ciemno, w uszach zaszumiało i — zamachnęła rękoma jak człowiek, który gdzieś spada.
— Co to jest?... — spytała po chwili zatrwożona, nie widząc poza czarnemi płatkami panny Howard.
— Te smarkate zrobiły bunt przy obiedzie i nie chcą jeść zupy kartoflanej — mówiła uczona osoba. — Niechże pani pójdzie do nich i użyje swojej powagi...
— Ja?... — spytała, blada jak ściana pani Latter. — Ależ ja jestem chora... taka chora...
— Pieści się pani!... Cóżto znowu?... Trzeba otrząsnąć się z apatji i podnieść głowę, jak przystało na kobietę samodzielną... No, niech się pani przemoże... błagam panią... — mówiła panna Klara, wyciągając do niej rękę.
Pani Latter wtuliła się w głąb kanapki, jak przelęknione dziecko.
— Na miłość boską — odparła drżącym głosem — zostawcie mnie w spokoju... Cierpię tak, że chwilami odchodzę od przytomności...
— W takim razie przyszlę pani doktora.
— Nie chcę doktora...
— No, bo coś trzeba robić... Trzeba trochę panować nad sobą — mówiła tonem wyższości panna Klara. — Taki upadek ducha...
— Precz!... — krzyknęła pani Latter, wskazując jej ręką drzwi.
— Co?...
— Precz!... — powtórzyła, chwytając bronzowy lichtarz.
Twarz panny Klary zrobiła się popielatą.
— Wyprowadzam się — syknęła — i niepierwej wrócę, aż ciebie tu nie będzie...
Trzasnęła drzwiami, a pani Latter upadła na podłogę i zanosząc się od płaczu, szarpała dywan.
Wbiegł Stanisław, za nim gospodyni, jedna z nauczycielek, nareszcie Madzia. Podniesiono panią Latter, otrzeźwiono. Powoli uspokoiła się i kazała wszystkim odejść, z wyjątkiem Madzi.
— Zaczekaj tu — rzekła po chwili.
Wyszła do swej sypialni i w kilka minut wróciła tak spokojna, że Madzia krzyknęła ze zdziwienia. Ani śladu strasznego ataku, tylko zmięta suknia i zamglone oczy przypominały, że jest to ta sama pani Latter, która kwadrans temu tarzała się z bólu na podłodze.
„Jezus, Marja! jakaż to silna kobieta!...“ — pomyślała Madzia.
Pani Latter zbliżyła się do niej i wziąwszy ją za rękę, rzekła cicho:
— Słuchaj... Ale przysięgnij, że mnie nie zdradzisz...
— Czy może pani przypuścić?... — wyjąkała przestraszona Madzia.
— Otóż — mówiła pani Latter — ja wyjeżdżam... zaraz wyjeżdżam stąd... A ty musisz mi pomóc...
— Ależ pani...
— Nic nie protestuj, nie spieraj się... bo jak pragnę szczęścia dzieci, zabiję się w twoich oczach — mówiła pani Latter.
— Gdzież pani chce jechać?
— Wszystko jedno... gdziekolwiek... do Częstochowy, do Piotrkowa, do Siedlec... Nie jadę na długo, na parę dni, ale... choćby przez jedną dobę nie chcę widzieć pensji i jej ludzi... Powiadam ci: gdybym została jeszcze parę godzin, zabiłabym się, albo oszalałabym. A tak, wyjadę na dzień... dwa... oderwę się od tej tortury... zbiorę myśli...
Zaczęła ściskać i całować nauczycielkę.
— Ty mnie zrozumiesz, Madziu — mówiła. — Przecież nawet zbrodniarzy niekiedy rozkuwają z łańcuchów i wypuszczają na świeże powietrze... A ja zbrodniarką nie jestem... Pomóż mi więc, jakbyś pomogła twojej matce... Ty jedna w tem piekle masz serce dziecka... tobie jednej mogę powiedzieć, że... chyba Bóg mnie przeklął...
— Co pani mówi?... Niech się pani uspokoi... — błagała Madzia, usiłując upaść jej do nóg.
Pani Latter podniosła ją i posadziła obok siebie.
— Zlituj się nade mną, dziecko moje, i chciej wyrozumieć. Jestem w trudnem położeniu, a nie mam nikogo... nietylko ażeby poradzić się, ale nawet, ażeby wypłakać, co mnie boli. Pozostaje tylko mój rozum i własna wola. Tymczasem ja tu stracę rozum... Ot, i w tej chwili wydaje mi się, że ściany pokoju gną się... że podłoga zapada pode mną... Tak się boję... taki mam wstręt do tego mieszkania i ludzi, że muszę gdzieś uciec... Na jeden dzień, Madziu, na jeden dzień uwolnij mnie... a przy śmierci błogosławić cię będę... Pomożesz?...
— Tak — szepnęła Madzia.
— Więc idźmy.
Poszły do sypialni, gdzie pani Latter z pośpiechem przebrała się w kortową suknię. Potem do torby podróżnej włożyła koszulę i ręcznik, a nareszcie — butelkę wina i kieliszek.
— Patrz na moją niedolę, Madziu — mówiła, ocierając łzy. — Jeżeli nie wyrwę się stąd, nie odpocznę... grozi mi pijaństwo!... Wyczerpałam się tak, że bez wina nie mogę się obejść, jak człowiek chory na tyfus. Na nieszczęście, niema dość mocnego narkotyku, któryby zgłuszył gorycz, jaką nas ludzie zatruwają...
O, człowiek, cóżto za podłe zwierzę! Kiedy przychodzi na świat, modlisz się jak do cherubina, z którego po kilkunastu latach wyrasta potwór... Czy jest dziecko, którego nie kąpałaby matka łzami, nie otaczała pieszczotami?... Dla niej ono niebem, wiecznością, Bogiem, a co potem?... Prędzej czy później zdarzy się wypadek, że matka nie poznaje swego płodu i doświadcza takiego zdumienia jak gołąb, któremu skradzionoby pisklę, a podrzucono ropuchę...
— Pani nie powinna tak mówić... — wtrąciła Madzia; lecz umilkła, zawstydzona własną śmiałością.
Pani Latter spojrzała na nią wzrokiem, w którym była ciekawość i prośba.
— Mów, mów... — rzekła. — Dlaczego nie powinnam?...
— Bo przecież to nie jest występek, że Helenka nie chce iść za pana Solskiego, jeżeli go nie kocha. Bez miłości...
— Bez miłości, mówisz, nie warto iść zamąż — przerwała jej pani Latter. — A z miłością, sądzisz, że warto?... Oj, dziecko, dziecko... znam kobiety, które wychodziły zamąż z miłości i co z tego?... Kupowały sobie wrogów w czasach pomyślnych, zdrajców w porze walki o chleb, a szyderców w niepowodzeniu. Powiem ci, co jest miłość: wyjść zamąż bogato i spisać intercyzę...
Jezus, Marja!... — szepnęła nagle, wyciągając przed siebie ręce.
— Co pani?...
— Zaczekaj!... Już przechodzi... Ach, jakie to straszne!... Chwilami zdaje mi się, że się dom wali... Gdybyś widziała te ściany, kiedy się gną... Muszę stąd uciec... nie wytrzymam...
Usiadła, odpoczęła i mówiła złamanym głosem:
— Ja wiem, że to są przywidzenia, ale nie mogę się oprzeć... Rozumiem mój stan, ale już nie panuję nad sobą... Trzeba być warjatką, ażeby gniewać się na uczenicę, która nas żegna, na Martę, kiedy częstuje buljonem, na te wbiegania co pół godziny do mego pokoju... Przecież od kilkunastu lat dzieje się to samo, ciągle ktoś wpada... Ale dziś — już nie mogę wytrzymać. Każdy szmer, wyraz, każda twarz ludzka są jak rozpalone sztylety, które mi w mózg wbijają... Muszę jechać, bo tylko to mnie ocali...
Około szóstej niebo zachmurzyło się i zrobił się zmrok.
Pani Latter naprędce napisała kilka wyrazów do Zgierskiego i kazała Stanisławowi odnieść list. Potem szybko włożyła kapelusz i zarzuciła na siebie okrycie, prosząc Madzi, ażeby tylnemi schodami wyniosła jej torbę na ulicę.
W kilka minut, niepostrzeżone przez nikogo, spotkały się niedaleko Kopernika. Pani Latter wskoczyła do dorożki, kazała Madzi usiąść obok siebie, a woźnicy — jechać do kolei warszawsko-wiedeńskiej.
— Masz tu klucze od biurka — mówiła do Madzi. — Ach, jak mi lekko!... Jest tam kilkaset rubli. Powiesz, że wyjechałam na parę dni... ja także chcę mieć wakacje. Dopiero w tej chwili czuję, że będę zdrowa, choć jeszcze kłaniają mi się kamienice... Ale to drobiazg!... Gdy odetchnę i powrócę — wszystko się zmieni, a tobie, Madziu, zrobię propozycję... Kto wie, może jeszcze będziesz kiedy przełożoną?...
„Niechże mnie Bóg broni!...“ — pomyślała Madzia.
— Oto wszystko — mówiła pani Latter. — A teraz, dowidzenia!... Wysiądź z dorożki, nie wracaj zaraz na pensję, a gdy wrócisz — mów, co ci się podoba... Wybornie udał mi się figiel!...
Kazała dorożkarzowi stanąć i uścisnęła Madzię,
— Wysiadaj, wysiadaj... Bądź zdrowa!...
Po chwili zniknęła dorożka, zostawiając na rogu ulicy osłupiałą Madzię.