Emilja Plater/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilja Plater |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX wieku |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ciągu dwóch tygodni, po szalonym ataku Grużewskiego na Rosienie, powstanie ogarnęło całą Litwę ze Żmujdzią i Inflantami — w ciągu miesiąca niespełna urosło na potęgę, która nietylko ważyła się w miasteczkach powiatowych osaczać zgoła mocne załogi, nietylko w otwartem polu mierzyć się z karnym, zaopatrzonym dobrze żołnierzem, ale już zbierała się na opasanie i zdobycie Wilna.
Zanim przerażeni, zdziesiątkowani dowódcy posterunków rosyjskich zdołali na alarm uderzyć, zanim hiobowe wieści dosięgnęły sztabów, gubernatorów, naczelników dywizyj, powstanie już dźwignęło Szawle, Telsze, Kroże, Wiłkomierz, już targnęło posadami Kowna, już ozwało się i w Kiejdanach i w Dziśnie.
Onufry Jacewicz szedł na zdobywanie Połągi, Gasztowtt na Bejsagołę, w brasławskiem panował Prusak, w zawilejskiem Bortkiewicz z Piotuchami Kublickimi, Szukszla z Prozorem Marjampolowi dyktatorzyli, Przeździecki Oszmianie, Ogiński Trokom, Załuski Upicie, Retów podawał dłonie Poniewieżowi, Święciany Szkudom, Korciany Wilejce.
Generalicja rosyjska jęła co tchu słać kolumny wojska na zgaszenie powstania, na ratowanie szczątków uchodzących garnizonów.
Wojsko ruszyło zewsząd. Więc generał Pahlen z pod Rygi, Meyer od Mitawy, Nabokow z Jakobsztatu, Renenkampf od Lipawy, Sulima, Offenberg i Malinowski od Niemna, Chiłkow z Wilna, Kabłukow z Dyneburga, a Bortolomey z za pruskiej granicy, za którą był się schronił. Wojsko ruszyło, i nie wojsko tylko, bo i bandy burłaków, podjudzone przez kurlandzkich baronów i chmary kozactwa, zaprawionego na okropnych rozprawach w Kabardzie, i straszniejsza od nich cholera.
Powstańcy się nie ulękli. Walczyli na wszystkich punktach naraz, od Dźwiny po Bałtyk, od Szawli do Białowieży. Po dwakroć dobywali Wiłkomierza; wyparci zeń ponownie, rozpędzeni, znów się formowali, a po tygodniu, dwóch, znów w Wiłkomierzu zatykali orła z pogonią. Zgnieceni, w pień wycięci, jawili się, niby Piotrowiny, zbierali i znów szli, znów zwyciężali, znów marli.
Ziemie zaniemeńskie spowiły się łunami pożarów, wzniecanych na pokaranie miast i wsi. Oszmiana pławiła się we krwi. Połąga, Upita, Szawle, Telsze, Rosienie, zamieniły się w pogorzeliska.
Powstańcy, mimo wszystko, trwali. Tam gdzie dzwonów nie starczyło na lanie armat, gdzie nie można było, jak w Worniach, założyć ludwisarni, tam z wiekowych dębów je budowano. Za trzecim nieraz wystrzałem z takiego działa ogniomistrz padał rozszarpany eksplozją, ale padał świadom, że dwoma pierwszemi wyżarł krwawą ranę w kolumnie nieprzyjacielskiej.
Proch i amunicję zdobywano garściami. Powstańcy w jaszczykach moskiewskich mieli swoje magazyny.
Duch mocny, hardy był na Litwie i wiara w zwycięstwo niezachwiana.
Bo też aż się roiło od dobrych wieści, zapowiadających rychłe wyzwolenie. Toć podobno okręty angielskie, bronią, co przedniejszą ładowne, pędziły Bałtykiem, Francja gotowała odsiecz, a Turcja, ta niezawodna przyjaciółka, ostateczne wyprawiła posły Petersburgowi. Ba, nawet mość pruska, coraz grzeczniej myślała, bo co który emisarjusz do Królewca albo i Tylży dotarł, to mu sam komendant ręce wyściskał, z przyjaźnią się oświadczył, a prochu pozwolił nakupić, ile chciał. Coś drogi okrutnie był ten proch pruski, bo na dziesięć, na wagę złota opłaconych transportów, jeden zaledwie potrafił ustrzec się, czatującej nań na granicy, zasadzce, ale trudno było łaskawość pruską negować.
Wieści te radowały powstańców, lecz krzepiły inne i bliższe, serdeczniejsze. Wieści te bowiem mówiły ludowi o dziewicy-rycerzu, który nad Dźwiną srogie odniósł zwycięstwo; mówiły o pięknym powstańcu-bohaterze, o twarzy anielskiej, powalającym wrogów jednem spojrzeniem; mówiły o męstwie, poświęceniu, samozaparciu, wielkiem doświadczeniu bitewnem hrabianki Emilji Platerówny.
Ten mocny duch, ożywiający powstańców, sprawił, że imć pan Karol Załuski, po nieudanym ruchu na opanowanie Wilna i przeprawieniu się na prawy brzeg Wilji, nie stracił fantazji. Co nielada było hartem, bacząc, że w Szadowie same niepomyślne raporty nań spadły. Prozor, po zajadłej bitwie pod Kiejdanami, ledwie z garstką ocalał, generał Nabokow opanował Birże, Renenkampf Połągę, Meyer Linkowo, Pahlen zagarnął połowę telszewskiego powiatu, Szynman okopuje się w Szawlach, a w ostatku, że generałowie, Sulima, Offenberg i Malinowski z dywizją piechoty, brygady jazdy, baterją artylerji pieszej i dwiema armatami konnej idą na Poniewież.
Załuski na ten koniec nakazał oddziałom dążenie do Śmilg, sam zaś, zatrwożony rozpaczliwem pismem komendanta placu w Poniewieżu, Januszewicza, o wynikłych tam rozruchach, podążył samotrzeć do Poniewieża, wzywając Kordzikowskiego, aby śpieszył za nim w trzysta ludzi.
Naczelnik upicki a wyprawy na Wilno dowódca w samą porę Poniewieża dosięgnął. Tu bowiem do grasującej cholery przyłączyła się krnąbrność i złość. Okrzyk „zdrada“ padł między młodzież powstańską, odtrącił dowódców i krwawy zebrał trybunał. Poszlaki były silne, osobliwie na Żydów i burłaków. Trybunałowi starczyło poszlak. Wyrok zapadł, szubienice jęło stawiać. Załuski ledwie że zdążył, przy pomocy Kordzikowskiego, wyrwać skazańców strykom i Poniewież obstawić placówkami.
Rebelja atoli bynajmniej nie dała za wygrane — i gdy paktowaniem nie potrafiła zniewolić Załuskiego do ustępstw, otwartym zagroziła buntem. Poniewież zawrzał. Liczni między powstańcami palestranci utworzyli na poczekaniu kluby i klubiki, nawoływali do procesowania dowódców o sprzeniewierstwo, a, mimo patrole Kordzikowskiego, zachęcali motłoch do wypowiedzenia posłuszeństwa.
Załuski ze Straszewiczem i Truskowskim, dla zażegnania nieszczęścia, usiłowali szalonych przekonać do karności — daremnie. Ci bowiem, nabrawszy zadufania, coraz śmielej stawili się Załuskiemu.
Stąd łatwo sobie wystawić alterację naczelnika upitskiego, gdy, podczas tych spierań, zameldowano mu przybycie hrabianki Emilji Platerówny! Jeszcze trzeba było do zamętu, aby ów wolontarz w spódnicy mu się jawił! Chyba na wzmożenie krnąbrności, na przykład lepszy, iż nawet panna ma prawo chorągiewkę sobie sformować i regimetarza udawać.
Załuski się żachnął, lecz, wspomniawszy na zacność rodu, pohamował się i Straszewiczowi polecił rozmówić się z hrabianką, a co najważniejsze — odprawić ją co prędzej.
Straszewicz bardzo zgrabnie wywiązał się z zadania. A choć Emilja raz i drugi zmieszała go prostą a szlachetną odpowiedzią, choć rozbroiła a przecie odgadał szczęśliwie rozkaz Załuskiego i, wraz z komplementem dla hrabianki, rzecz zakończył oświadczeniem, iż naczelnik upicki nie ma dla niej szarży, a na przyjęcie hrabianki do szeregu zgodzić się nie może, bo nie ma ani sił, ani środków, by ją uchronić przed setkami przykrości, wynikających z przymusu obcowania z prostakami.
Hrabianka usiłowała jeszcze odezwać się, odeprzeć wywody, lecz Straszewicz znów komplementami sypnął i wykręciwszy się na pięcie, pozostawił Emilję samą.
Hrabiankę gorycz zdjęła. Od tygodni darła się do Załuskiego, od tygodni żyła imieniem naczelnika upickiego — i na to, aby ją tu odtrącono. Emilja wyszła z dworku Załuskiego na miasto i skierowała się ociężale ku lepiance na skraju, kędy była zostawiła chorą Anetkę Prószyńską pod opieką Półnosa.
Lecz, tuż przed lepianką, mocy jej zabrakło na rozpowiedzenie przyjęcia, które ją spotkało, więc usiadła na kamieniu przydrożnym i pogrążyła się w bolesnej zadumie.
Oto od trzech prawie tygodni tułała się, lasami się przedzierała, puszczami kluczyła, tak, od pamiętnego pogromu za Jeziorosami, od chwili, gdy gromada kmieci z młodszym Stęgwiłłą wyrwała ją przemocą bagnetom, gdy nie pozwoliła jej ledz. Wolej było umrzeć na tem strasznem pobojowisku. Wolej było nie przeżyć tych ostatnich, oszmiańskich tygodni. Nie patrzeć, nie widzieć tych swarów, tych kłótni tam, pod Żupranami, prawie w obliczu płonącej, jak pochodnia, Oszmiany... tego dzielenia się na ambicje, na bezsilne plutoniki. Z jednego dziesięciu się narodziło wodzów a lud, lud rozbiegał się, tchórzliwe serca znajdywały pozór.
Po tygodniach męki, z tysięcznego prawie oddziału uczyniło się kilkunastu. Chcieli zostawać przy niej, oparła się. Nie chciała dowództwa. Odesłała ich Cezaremu. Sama wolała dalej wędrować, byle dalej od oszmiańskich zgliszcz.
Tam, pod Jeziorosami, Litwinow nie zadowolnił się wygraną bitwą, nie poprzestawał był na pościgu. Jeziorosy strawił pożar, za Jeziorosami Imbrody, prastara siedziba Mohlów, za Imbrodami Dusiaty... Winowajczynię ścigał...
A ona była tuż, poglądała na dzieło zniszczenia. Czołgając się rowami, słyszała jęki ludu, wyrzekania słyszała, bezsilna.
I potem uciekała, bała się do rodzonych zapukać, bała znajomym się przypomnieć, bała odwołać do najbliższych, aby nie sprowadzić na nich pomsty, nieszczęścia, rozpaczy...
Z początku do Grużewskiego myślała, do niego pragnęła — lecz o Grużewskim teraz słych zaginął, a natomiast o potędze Załuskiego dziwy powiadano... Lecz nie dla dziwów hrabianka zaniechała myśli o Grużewskim, lecz dla trwogi wewnętrznej, dla rozterki, która ją ścigała szlachetnem obliczem Juljusza.
Mogła była do Cezarego iść, — ale i tego nie chciała. Cezary otoczyłby ją staraniem, opieką, względami, a ona pragnęła już tylko za żołnierza walczyć, za szeregowca.
Nadomiar przedostanie się do Załuskiego utrudniała jej choroba Anetki, a więcej jeszcze upór Półnosa, który pod tym jedynie warunkiem deklarował się Anetkę do Antuzowa odwieźć, że Emilja znajdzie dla się bądź schronienie, bądź zaciąg stosowny.
Zgiełk pomieszanych głosów i blask pochodni wyrwał hrabiankę tym gorzkim myślom.
Emilja spojrzała przed się. O kilkanaście kroków przed nią, u podsieni karczmy, kotłowała się zbrojna ciżba powstańców, wykrzykując zapamiętale a jakowemiś groźbami hucząc.
Hrabianka podniosła się, aby do lepianki zawrócić, gdy naraz milczenie zaległo ciżbę, a obocześnie zabrzmiał głos młody i zapanował nad milczeniem i takiemi wyrazami rzucił, iż Emilja stanęła, jak wryta, nie mogąc wątku chwycić.
Słowa: „zdrada“, „niedołęstwo“, „szpieg“, „sprzedawczyk“, „Targowica“ sypały się bezustanku, budząc śród ciżby złowróżbne pomruki, a hrabianka precz jeszcze nie pojmowała osnowy.
Aż kiedy, po zapalczywszem odezwaniu mówcy, wrzaśnięto: „na gałąź z Załuskim!“ — Emilja, całą ogarnęła prawdę. Lecz nim zdołała się poruszyć, już z głębi ulicy wypadł oddział kawalerji Kordzikowskiego, już do rozejścia się wezwał zbuntowaną gromadę i już broń do oka podniósł. Gromada odpowiedziała łyskiem stali...
Nastąpiła chwila straszna. Kordzikowski jeszcze raz zawołał na upamiętanie, lecz obelgami przyjęty, — dobył pałasza na danie komendy...
Hrabianka rzuciła się między wycelowane lufy.
— Bratobójstwem nie kalajcie świętej sprawy!
Na ten okrzyk, a bardziej na widok pięknej, natchnionej twarzyczki Emilji, osłupienie zdjęło przeciwników. Ale na krótko, bo wnet warknięto gniewnie:
— Precz z tym smarkaczem! — Zmykaj, pókiś cały! — Baczność! — Rozejść się po kwaterach! — Zobaczymy!
Lufy znów podniosły się. Ale hrabianka ani drgnęła i w odpowiedzi rozkazała ostro:
— Do nogi broń! Ani kroku!
— Co to? — Kto? — Cel!
Hrabianka wyrwała sztylet z zanadrza.
— Wolej mi samobójstwem skończyć, niż z bratniej poledz ręki!... Jestem Platerówna!
Na dźwięk tego nazwiska lufy pochyliły się ku ziemi i opadły bezwładnie, upokorzone.