Emilja Plater/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilja Plater |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX wieku |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pułkownik Werculin ciężko pracował na swe generalskie buljony.
Kiedy wyruszał z Wilna, gubernator Chrapowicki zapewniał był, iż dość kolumnie na trakcie stanąć, aby wszelka zbuntowana hołota powróciła do swych nor, a tutaj, od samych Rukoni, batalja jedna. Tysiące wroga, najpodlejsze napady, najchytrzejsze podstępy. Od Kownopola, od Polan, od Lidy, od Święcian zewsząd bandy nadchodzą, rekonesanse mu rozbijają, mosty niszczą, w byle gąszczu, w byle błocie się czają, odmieńce.
Z Ukropiszek szpiegi donieśli, iż oszmiańscy powstańcy powrócili do miasta i tam pewnie fortecę sobie czynią. A kiedy pchnął pół sotni pod Ukropiszki, wróciła ich ledwie połowa z nowiną, że powstańcy pod Ukropiszkami zalegli. Kiedy zaś całą kolumną tych przeklętych Ukropiszek dopadł, tyle było śladu nieprzyjaciela, co zwęglonych belek po spalonym moście.
Psubrat Otroszczenko na wymarszu przymawiał, że na przechadzkę go wyprawiają, że byle sto chałup podkurzyć, szubienic nastawić to i wojna skończona. Podlec buty mu szyje, Chiłkowa faworyt. Lepiej już chyba na Kaukazie było. Chałupa, to z dymem, czerkies, to kulą albo bagnetem. A tutaj gniazda zbójeckie, a jeszcze te szambelany, marszałki, kamerjunkry sowietniki. W ślepie tumani „błahoczynstwem“, za plecami proch miele.
Werculina coraz gwałtowniejsza złość szarpała a niepokój dręczył. Noc zmarnował, dzień cały zbałamucił i znów noc. I w Ukropiszkach znów te skurczone a chytre mordy. W pałąk się gną, żegnają po swojemu a łżą kanalje. Nikogo nie widzieli, nic nie słyszeli. Jedna dusza uczciwa się znalazła, powiedziała, lecz kto ją wie, więc dla pewności, zadyndała na sośnie. Niechże sobie w niebie sprawiedliwego od zdrajcy oddzielają, bo tu niema czasu. Uśmierzenie ma być, musi być uśmierzenie i będzie. Niech tylko bandy dadzą się wymacać, niech tylko, lepiej pokarze niż nad Terekiem.
W Ukropiszkach pułkownik ledwie wytchnąć mógł a pokrzepić się, gdy na rozświcie sztab-major Sokołów, którego był wyprawił ku Oszmianie, powrócił z raportem, iż kolumna stoi pod miastem i czeka na rozkazy. Z samej Oszmiany dostano języka. Powstańcy uciekli na Żuprany, aby garść wozy ładuje. Zresztą spokój.
Pułkownikowi raport się czegoś nie spodobał, lecz raport był, świadek był i to giefrajter Wielkołuckiego pułku, przez buntowników w Oszmianie rozbrojony i wolno puszczony.
Zwlókł się Werculin z tarantasu, konia dosiadł i między kabardyńców się zasunął, aby wjazd do Oszmiany odprawić a tam całą rewolucję wziąć na spytki.
Aliści, zaledwie kolumna się poruszyła, uszła ostatnie pół wiorsty, już pierwsze domostwa sypnęły grankulkami.
— Sokołow, różo sztabowa, słyszysz? Raport mi przywiozłeś!
— Niezawodnie tylko podjazd.
— Milczeć. Dosyć tych podjazdów twoich. Armaty na pozycje. Walić! Bataljon na osłonę baterji!
Dopiero, kiedy armaty zawyły a trup nieszczęsnego giefrajtera Wielkołuckiego pułku zakołysał się na gałęzi przydrożnej, pułkownik odsapnął.
Sztabs-major ucierał się ze strzelcami Stelnickiego, następował kozakami, już wpadł w głąb miasta.
Werculin pilnie baczył działania swej baterji, aż wreszcie rzucił po jednym bataljonie w lewo i prawo, aby ruchem flankowym wpadły do Oszmiany, zaczem armatniego ognia zaniechać kazał a sam, na czele kolumny, zanurzył się w wolną ulicę.
W oddali rozlegały się już tylko rzadkie, pojedyncze strzały.
Sztabs-major dopadł pułkownika z meldunkiem.
— Buntownicy rozbici! Oszmiana wzięta! Niema ani jednego powstańca!
Werculin zzieleniał, rude bokobrody mu się najeżyły, wyszczerzyły krzywe, żółte zęby.
— Sokołow, ty stary durniu, do lasu wlazłeś a drzewa nie widzisz. Miasto otoczyć! Ja ci pokażę, gdzie powstańcy siedzą!...
I tu Werculin splunął z obrzydzenia, na kabardyńców skinął, cuglami targnął.
Pod ścianą najbliższego domostwa, jakaś zestrachana, czarna gromadka, czapami lisiemi miotła kurz uliczny a z pod jarmułek pokorne słała spojrzenia.
Werculin podjechał.
— Co wy, syny sobacze?
— My, wierne dzieci najjaśniejszego cara, witamy cię niby w Syonie witali...
Pułkownik świsnął nahajką i ciął w gębę rabina.
— Paszoł won, jewrejskie mordy...
Rabin zatoczył się, nahaje potargały jarmułki. Rodały, które z tem samem wzruszeniem chciały witać zwycięzcę, z jakiem wtórowały powstańskiemu zapałowi, pod końskie poszły kopyta.
Pułkownik wjechał na rynek.
Pod ołtarzem klęczały skulone postacie, pod ratuszem znów jakaś garść ludzka, skulona, zwarta ramionami. Zresztą cisza, pustka wokół.
Werculin poglądał przez chwilę, wodził spojrzeniem po rozwijającej się wstędze kabardyńców, po dzwonach nadchodzącej piechoty.
— Burmistrz czeka na rozkazy, — zaraportował z boku adjutant.
Pułkownik wtulił głowę w ramiona, dolna szczęka wyciągnęła mu się ku przodowi, oczy zmrużyły w skurczu wściekłości.
— Pan burmistrz czeka, na rozkazy czeka... już tak długo czeka...
Czołowa kolumna piechoty zbliżała się do ratusza.
Pułkownik zerwał konia i, przed kolumną osadził.
— Pierwsza rota — na bagnety! Roznieść buntowszczyków! Marsz!
Kolumna ujęła w pół karabiny. Zawahała się i wpadła na garść bezbronnych ludzi pod ratuszem.
Wrzask przeraźliwy rozdarł powietrze, wrzaskowi odpowiedział jęk pod ołtarzem.
— Werculinowi piana na sine wystąpiła wargi. Do drugiej roty przypadł. Zachrypiał. Salwa karabinowa przygwoździła do ziemi skulone pod ołtarzem postacie. Druga salwa je poszarpała, aż bagnety potargały na czerwone płaty.
Komendy nie ustały.
Kolbami rozbito ołtarz, rozwalono podpory. I płomień buchnął i objął w całopalnym uścisku i trupy i powstańskiego Zbawiciela na potrzaskanym krzyżu.
— Urra, mołodcy, za cara naszego.!
— Urra! — Urra!!...
— Bij powstańców! Na sztyki bierz!...
Piechota jakby ociągała się, jakby nie rozumiała jeszcze. Szeregi jej zmieszały się, stłoczyły. Naraz z tego stłoczenia wypadło kilku, oderwało się i skręciło do najbliższego dworku. Drzwi się otwarły i tuż wypadł z nich rozpaczliwy krzyk, za nim runął na bruk krwawy ludzki szmat.
Jeszcze chwila, i bandy grenadjerów rzuciły się w ulice z pochylonemi bagnetami.
Werculin zawrócił teraz do kabardyńców i esaułów skrzyknął.
Już nie rozkazywał, warknął zaledwie.
Kabardyńcy zsunęli się z koni. Piki ustawili w kozły, przytroczyli burki do siodeł, zacisnęli rzemienie, przewieszonych przez pierś i ramię, samopałów, pozostawiając co szóstego przy koniach.
Nastąpiła jakaś ostra, sycząca komenda.
Kindżały łysnęły w zębach, krótkie pałasze zawisły na okręconych dokoła kiści postronkach.
Ruszyli, szli wolno, cicho, bezładną, skradającą się kupą, aż rozpadli się, zanurzyli się w dymy szerzących się pożarów.
Sto dworków naraz zaskowyczało, sto kamieniczek zabrzmiało strasznym lamentem, sto krwawych zaczęło się rozpraw, sto pierwszych kobiet poszło na przedśmiertne pohańbienie, stu pierwszych wyrostków bluzgało ostatkiem krwi, stu niemowlętom roztrzaskano czerepy, stu naraz oszalało nieszczęśników.
I w stu miejscach szalał rabunek, hulało zniszczenie, w stu miejscach lała się już nie tylko krew ale i wódka, żołdactwo moskiewskie podwakroć już było pijane.
Różnica broni znajdywała i tutaj swój własny wyraz.
Grenadjerzy kolbami wywalali drzwi, druzgotali wszystko co im się nawinęło, rozstrzeliwali czasami dla fantazji karabinierskiej, bagnetami mietli a czasami pijackie odbywali sądy, sztuczniejsze wymyślali konanie a czasami, zwabieni wieścią o bogatszem domostwie czy izbie, porzucali okaleczone ofiary śród drzazg chudoby, śród zaprószonego ognia. Grenadjerzy przytem baczyli na sklepiki, na handle, na składy i na karczmy.
Kabardyńcy spadali bez szelestu, bez ostrzeżenia, bez groźby. Wsuwali się dymnikami, wytłaczali szyby, skradali się od podwórz i gospodarskich komórek i rżnęli, po gardłach ciągnęli kindżałami, rzadziej płatali. Dopiero uporawszy się z grubsza, kończyli z dziewczętami. Brali zaś tylko to, co się świeciło, co błyszczało. Sprawiali się bez wrzasków, bez pisków. Kiedy skończyli nawet żaden trup nie zabulgotał im na pożegnanie. Kabardyńską, carską rozumieli robotę.
Niekiedy mord napotykał na opór. Powstańcy śmieli się buntować, tarasować drzwi, zamykać, kołami podpierać, bronić! Rycerzy pułkownika Werculina tem tylko sprawiedliwsza ogarniała pasja. Wówczas już nie zabijali ale wyrzynali buntownicze jęzory, pruli trzewia, ciężarnym niewiastom rozrywali brzuchy i wyszarpywali nieźrałe płody, wydłubywali nikczemne, nienawiścią patrzące ślepia, rozdeptywali żebra.
A niekiedy znów brak oporu także niewiadomo co krył.
Oto, kiedy starszy podoficer, Czyrykow, namęczywszy się ze swym zwodem nad kupą żydów, ruszył możniejszego patrzyć domostwa i runął ku drzwiom dworku doktora Zakrzewskiego, te odrazu się otwarły na ściężaj.
Doktór Zakrzewski sam otwarł i ozwał się.
Lekarzem jest, powiedział, co trzeba sam da, da wszystko, rodzina tylko najbliższa, żadnych powstańców. Można wszystko zobaczyć, wszystko, co potrzebne, zabrać... wina wytoczyć... a tu i ruble są. Wszystkie, jakie posiada, oddaje sam panom sołdatom.
Czyrykow oczy wytrzeszczył, ruble schował i sam nie wiedział, jak teraz.
Pchnął go przecież z tyłu Koniuszkin. Więc poszedł dalej. Idzie, a tu zaraz w pierwszej izbie siedzi w kącie niewiasta i jakiś stary siedzi i jeszcze baba i ze dwie dziewuchy siedzą. A doktór łyżki pokazuje, srebro prosi zabrać.
Czyrykow ogląda, baby się trzęsą, stary dzwoni zębami. Po dobrej woli wszystko. Brać to brać.
Przepił doktór, — nie trucizna. Grzeje dobrze. Cholery nie buntowniki!...
Czknął podoficer, rezonu nabrał.
— A jakże wy tutaj z powstaństwem?
Lekarz mamrocze pod nosem, aż tu, nagle, wrzask.
Czyrykow skoczył, patrzy, a to Koniuszkin, który, choć trzy zadławił żydówki, babom się przyglądał, ciągnie za włosy dziewkę z pod stołka starego.
Dziewka wrzeszczy, stary do niego, zatarmosił Koniuszkinem i grzmotnął go w nos. Koniuszkin się odwinął, śmignął tasakiem grenadjerskim, łeb szelmie otworzył.
Lecz tuż, prawie z pod nóg, zerwała się dziewka i wypaliła z pistoletu Koniuszkinowi w oczy.
Koniuszkin runął i aby Chrystosem stęknął.
Czyrykow zawył. Dziewce bagnet do brzucha zasadził, obrócił, szarpnął, flaki wyrwał i rzucił flakami.
Zwód skończył z babami i lekarzem.
A Koniuszkin leżał i aby się krztusił, miał dosyć.
Ścisnęło się serce grenadjerskie Czyrykowowi. Pasja go zdjęła ostatnia.
Zakrzyknął. Dalej walić wszystko, na kawały rozrywać, trzaskać, tłuc, z kałem mieszać i te „ichnie“ obrazy i te „ichnie“ chresty i te poduchy i te bogactwa.
Teraz ognia dawać, ognia! A Koniuszkinowi podłożyć karabiny i zanieść na rynek — niech pogrzeb ma chrześcijański, bo mołodcem był grenadjerskim!
Podoficer Czyrykow szedł z następnym rozprawiać się dworkiem a za nim płomienie już syczały, już zbliżały się śladami jarzących się iskier ku poszarpanym zwłokom Lucynki Zakrzewskiej.
Żałośniejsza przygoda wydarzyła się feldfeblowi Jegorowi, który padł ofiarą swej własnej, wrodzonej dobroci.
Z trzema żołnierzami tylko, bo reszta bobrowała jeszcze w sąsiedztwie, zamożnego dopadł obejścia a patrzył, jak się dostać prędzej, gdy już cała dama grzecznie wita zaprasza „pana oficera“ do mieszkania.
Jegorow idzie naprzód, tasaka maca, ale idzie. Na stole dwie świece a z pomiędzy świec sam car patrzy na niego z kolorowego obrazka.
Feldfebel aż się przeżegnał. Toć on sam, batiuszka, taki kołnierz sterczący a czerwony, taki mundur zielony, jak na placu przed senatem, kiedy to Jegorow w lejb-grenadjerach służył i sam, grzech powiedzieć, o mało do buntu z całym pułkiem nie poszedł.
Dama z miejsca rozpowiada.
Michałowska jest, siostra rodzona radcy Pelikana, co rektorem jest w Wilnie, samego gubernatora przyjacielem jest. Tu wisi na ścianie, krzyże już ma cztery, Annę ma, i Włodzimierza ma i Aleksandra Newskiego ma... A mąż był sędzią. Sama się podziewa i sama się tu męczy a czeka tylko, aby do brata, do sowietnika wracać, do Wilna jechać. Chciała zaraz stąd, niepodobna było. Najechało rozmaitych, zaburzeń narobili... złego narobili, innych namówili... Pułkownika Werculina zna, dobrze zna. Kiedy marszałek Dybicz był ostatni raz na paradzie, z pułkownikiem długo rozmawiała...
Jegorow w lot chwycił. Znaczna jakaś osoba. Na żołnierzy krzyknął, aby z łapami nie szli.
Dama prosi siadać.
Feldfebel zna przystojność.
Rozgląda się, dama precz mówi, częstuje, Jegorow półgębkiem sączy, małemi kawałeczkami się raczy powoli. Wielka dama mieszka. Tu zegar cyka, a tam zwierciadło, tu się świeci tam się świeci.
Zapiszczały dziewczyny w głębi. Dama sama wybiegła, zgromiła, aby byle czego nie piszczały. Sprawiedliwa niewiasta.
We drzwiach, ku powracającej z głębi damie, jakiś cień się podślizgnął.
Jegorow baczył. A któż to? Córka? Doczka? Niechże dama doczki nie chowa. Przyjemniej w kompanji.
Weszła doczka. Feldfebel mało się nie zachłysnął. Rozmaite widział. Dworskie frejliny w kokosznikach widział. Generałowe korpusu widział a takiej jeszcze nie oglądał. Patrzy, oczu oderwać nie może. Przy sobie ją posadził. Dyszy cała a pachnie.
Jegorow nie strzymał się, musnął zczerniałą ręką po białej twarzy. Puchy, jakby na artyleryjskim kołnierzu.
Nachmurzyła się. Dama grzecznie doczkę upomniała.
— Pan oficer przecież żartuje.
Feldfeblowi uczyniło się błogo. Za rączkę chwycił, zniknęła mu w twardej, nasęczonej garści, niema jej a coś tam kręci się, coś łechce a zwija się.
Wielka, perlista łza spłynęła po twarzyczce.
Jegorowa tkliwość przejęła. Łeb swój wielki, pochylił ku czarnym splotom, szeroką swą brodatą gębę do twarzyczki przysunął.
No, pan oficer... sobie żartuje... Ot taką krasawicę zobaczył, jakże ma nie żartować a tych piękności nie oglądać a nie ucieszyć się takiemu stworzeniu...
Wtem coś zachrobotało mu za plecami. Dama krzyknęła. Feldfebel porwał się, obrócił. We drzwiach stała brudno-szara kupa kabardyńców. W komnacie powiało smrodem zgnilizny.
Jegorow pierś wydął groźnie a rycersko.
— Precz stąd, — ja tu jestem. Moja tutaj sprawa!
Nastąpiła chwila długiej, śmiertelnej ciszy, śród której rozlegało się tylko ponure, przeciągłe sapanie.
Aż stół poderwał się, trzasnął w pająk i z łomotem i brzękiem tłuczonych naczyń uderzył w przeciwległą ścianę. Wycie kabardyńców zmieszało się z rykiem Jegorowa, wrzaskiem, szamotaniem, rozbijaniem, rzężeniem, jękami i przeraźliwym chichotem.
I dom pani Michałowskiej jeszcze długo rozbrzmiewał jakimś, nieludzkim skowykiem, jakiemś łkającem kwileniem.
Wreszcie ucichło, ustało wszystko.
Trup Jegorowa leżał z rozciętem gardłem i kapał ostatkiem posoki na sponiewierany wizerunek cara Mikołaja a wytrzeszczonemi, szklannemi oczyma poglądał ku nagiemu, poszarpanemu ciału, jakby w pokancerowanym kadłubie z obciętemi uszyma, z poobrzynanymi palcami, rozeznać chciał krasą malowaną postać pięknej panny Michałowskiej, faworytki radcy stanu, Pelikana, kawalera moskiewskich orderów a zaprzaństwa dygnitarza.
Pułkownik Werculin tymczasem na rynku oszmiańskim dowodził.
Sztabowców rozsyłał, raporty odbierał a gdzie trzeba pchał wartujące roty, aby ład był i aby ci i tamci pohulali.
Żołdactwo zwalało już na kupy całe stosy zrabowanych rzeczy. Znosiło rannych żołnierzy, ściągało zwłoki poległych.
Bitwa szła. Powstaństwo jeszcze się broniło.
Werculin kazał ratusz wyczyścić. Tam postanowił swą założyć kwaterę.
Sołdaci uwijali się. Wyrzucili archiwa, papierowe śmiecie, naznosili kobierców, sprzętów naznosili. Poukładali pięknie. Bab nahajkami sprowadzili i kolację zastawili dla dowódcy. Okrutnie zmyślny naród. W bród było wszystkiego. Dobrze sobie żyli tutaj, buntowniki.
Zmierzch nadchodził. Rynek czerwonym rozjaśniał się odblaskiem. Dym stawał się coraz bardziej żrącym. Pułkownik zawrócił do ratusza.
U Świętego Michała zadrżała cicho sygnaturka.
Jeszcze dyndają, — takie syny.
— Wymieść te budy!
Rzucili się sołdaci do kościoła, zadudnili, siekierami spróbowali, tasakami, — drzwi pryskały drzazgą, nie ustępowały.
Niezaradny lud.
— Armatę dawać!
Zatoczono, narychtowano, dwoma strzałami wywalono i drzwi i zastawę w kruchcie i ołtarz główny przeorano. I dopiero chmarę najgorszego powstańskiego pokolenia wygnieciono, księdza-przecherę, najzawziętszego, Kuszelewskiego, zakłóto na chórze. Ze dwie godziny było trudu, aby pochodniami wykurzyć z kościoła polską rewolucję. U Dominikanów jeszcze więcej psiarstwa, i u Franciszkanów, i u Kalwina i u żydów.
A sołdaciki, choć im ręce mdleją z umęczenia, z tego żgania, rąbania, gniecenia a humor mają, a lada czem, niby dziatki, się weselą. Ciągną ornaty, pogańskie naczynia, w białych habitach tańczą, monstrancjami rzucają a zapijają ze złotych kielichów na sławę carowi i Bogu, w Trójcy Świętej „jedinomu“.
Werculin do stołu zasiadł.
Sokołowa zasadził, kapitana von Lievena zasadził i raczył się, jednak mu nie szło czegoś.
Sokołow się spił odrazu i płakał mu i zawodził, że pułkownik od „starych durniów“ i „roż sztabowych“ przed frontem go zezwał. Von Lieven zaś plótł ciągle, iż jego matka była Pahlenówną z domu i to z tych Pahlenów, co to prawdziwemi są Pahlenami.
Zbył się Werculin kompanji. Na kozaków zakrzyknął, aby mu szlachecką sprowadzili dziewczynę.
I sprowadzili. Niczego była, lecz chamka ostatnia. On z dobrem słowem a ona z pazurami, twarz mu podrapała. Obrzydła mu odrazu, kopnął i kabardyńcom dał.
Pułkownik ulżył sobie pasa, haftki u kołnierza rozpiął i pociągał z kieliszka.
Łuna bila po przez szyby i ćmiła żółte światło skwierczących w bogatym, kościelnym kandelabrze świec woskowych. Z otwartych do sieni drzwi szła woń spalenizny. Czasami wartownik ozwał się głośniej, czasami trzasnął w dali karabin, czasami przeciągły rozległ się stęk.
Werculin tchnął mocniej.
Przyszedł i zwyciężył. Był taki jeden, co tak zrobił i on tak zrobił. Otroszczenko intrygował u Ghrapowickiego a on pokazał, wszystkim pokazał. Bitew bez liku stoczył i stoczy jeszcze aż całe gniazdo rewolucji zniszczy, bo czego się dziś nie skończy to się jutro zacznie. Po kaukazku trzeba, po kabardyńsku. Litwini, łotysze, białorusini — same polskie buntowszczyki. A nadymali się, grafy, pany, rejenty, baroniki, marszałki — poczują jeszcze. Chrapowicki mówi, iż wojna idzie, a to nie wojna a bunt, — a na bunt trzeba stryczka i nożyczka... Długo mu szło, twardo szło. Dziesięć lat w sołdatach, palki brał a teraz sam daje i co chce daje. Nie było sławy, jest i sława i miłościwość carska jest. Gdyby tak jeszcze choć ze cztery sotnie kabardyńców i pod Jeziorosy. Tam byłoby co i kurzyć i wykurzyć... No i będzie, jak Bóg da, i to będzie...
Pułkownik zadumał się i namarszczył. Przykre może odświeżał wspomnienia, bo mu pod rudą czupryną ważkie sfałdowało się czoło a żyły na skroniach w zygzaki nabrzmiały.
Mocniejszy wiew spalenizny musnął go po twarzy.
Werculin obrócił się machinalnie, spojrzał ku oknu i osłupiał.
W otwartym lufciku sterczała ku niemu lufa krucicy a z poza lufy świdrowało go wskroś straszne spojrzenie.
Pułkownikowi oddech zamarł.
Znał to spojrzenie, pamiętał, rozeznawał rysy.
Chciał poruszyć wargami, nie mógł. Drżał, jak liść.
— Hyclu!... — rozległ się przejmujący szept.
Werculin szarpnął się całem ciałem.
Padł strzał, lecz pułkownika tylko osmalił.
Zakotłowało się pod ratuszem. Wybiegł do wartowników.
— Łapaj, żywcem bierz...
Żołnierze rzucili się za uchodzącym cieniem. Pod oknem kwatery Werculina tarzał się sołdat z rozpłatanym łbem.
Pułkownik dygotał jeszcze, do siebie nie mógł przyjść. Cudem kuli uniknął.
Półnos, ten najgorszy, ten zbój powstański, tutaj go zeszedł, pośród własnych jego żołnierzy!
Werculin o konia zakrzyknął, dosiadł, między eskortę kozacką wjechał i ruszył cwałem, poprzez pożarami i mordem bramowane ulice.
Świt nadszedł ołowiany, mglisty, wilgotny.
Oszmianę spowijała cisza cmentarna.
Dogasały zgliszcza.
Ulice zawalone potrzaskanym sprzętem, czarne, bezkształtne otwory zrabowanych domów, rdzawe kałuże i strzępy ludzkie i zapach spalenizny i trupi przejmujący zaduch.
Czasami jakiś stęk jeszcze, wybuch dzikiego, obłąkanego śmiechu, jakiś chrobot, skradający się pod ziemią, jakiś duch, włóczący po pogorzeliskach swe wspomnienia.
Nigdzie ani człowieka, ani psa nawet.
I nigdzie już ani skargi, ani modlitwy, ani łzy.
Warknęły bębny. Zapiszczały fajfry.
Miarowy chrzęst. Za nim zgiełk komend.
Na rynku oszmiańskim wznoszono szubienice, rozplątywano łańcuchy, pęki zwożono rózeg.
Na ostatek ludności czekał jeszcze sąd... czekał po szakalach kat.
I tak wypełniły się dni oszmiańskiego męczeństwa, oszmiańskiej ofiary, oszmiańskiej rzezi.
Oszmiano, bądź błogosławiona na wieki w każdem sercu polskiem, w każdem tchnieniu, w każdej grudce twej świętej, bo krwią niewinną nasyconej ziemi.