<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Zanim imć pan Karol Załuski powziął był wiadomość o zajściu, które zażegnało wdanie się hrabianki Emilji, w Poniewieżu wszelki ład rebelji zginął, a wrzenie zamieniło się w niemilknące wiwaty na cześć Platerówny. Załuski chciał dziękować hrabiance, a co ważniejsze, złagodzić odprawę, daną jej przez Straszewicza, lecz Emilja tak się zawieruszyła, że adjutanci naczelnika nie mogli jej znaleźć.
Zresztą i czasu nie było na szukanie. Wtóry kurjer Prozora potwierdził wiadomość o zbliżaniu się korpusu nieprzyjacielskiego. Załuski więc polecił Leonowi Potockiemu, który tu oddziałem frejszyców wiłkomierskich dowodził, objąć przewód i z Poniewieża wyprowadzić powstańców do Śmilg na połączenie z całą federacją. Załuski zaś z adjutantami naprzód mszył.
Na radzie wojennej w Śmilgach postanowiono rozpocząć marsz ku Rosieniom i tam dopiero, w okolicy wolnej od kolumn nieprzyjacielskich, zgotować generałom opór należyty. Teraz bowiem, choć wojsko federacyjne powstańców liczyło z górą siedem tysięcy luda jednakże niedostatek amunicji nie pozwalał mu myśleć o stawieniu czoła armatom.
Aliści generał Sulima, uprzedzony przez szpiegów o cofaniu się Załuskiego, podwoił kroku i wraz z Offenbergiem i Malinowskim zaatakował powstańców na popasie, pod Przystowianami.
Załuski wraz z naczelnikiem swego sztabu, Antonim Góreckim, przewidzieli możliwość napadu. Stąd więc, choć Sulima zmiótł im arjergardę, przecież oskrzydlić ich nie zdołał, bo pozycją zapierali się o lasy i bagna, a równocześnie frejszyce wiłkomierscy z „akademikami“ od prawego skrzydła morderczym ogniem powitali skradających się ułanów Offenberga. Malinowski, na widok porażki, pośpieszył z armatami, lecz Potocki, który tu dowodził, osłonił się zagajnikiem i w tyraljerkę rozsypał strzelców.
Bitwa w kilka chwil na całym wybuchnęła froncie. Powstańcy dzielnie się trzymali, lecz ich sztab zawczasu obrachował naboje. Więc gdy oddziały Bilewieza, Izenszmidta, Miłosza, Przeciszewskiego, Kossowskiego, Giecewicza, Matusewicza i Potockiego trzymały nieprzyjaciela, tabor powstański już uchodził, już cofał się. Dopiero kiedy ten Bejsagoły dosięgnął, dano sygnał do odwrotu.
A był czas największy potemu, bo granaty rosyjskie okrutne spustoszenie siać zaczęły, — co gorsze, kosynjerzy Prószyńskiego i Miłosza, po stracie swych walecznych dowódców, nie wytrzymali ataku na bagnety i pozwolili Sulimie opanować zabudowania czerwono-dworskiego folwarku.
Ale odwrót, choć otrąbiony i zaraportowany przez ordynansów, nie znalazł posłuchu na prawem skrzydle. Tu bowiem, wbrew sygnałom, strzelcy wiłkomierscy w najlepsze prażyli nieprzyjaciela, a gromada ukrytych za niemi kos raz za razem wypadała na piechotę Malinowskiego.
Front główny Załuskiego już wygiął się i zniknął, już kawalerja Izenszmidta ucierała się z plutonami gotujących się do pościgu ułanów — a na prawem skrzydle precz trzaskały karabiny, sekundowane wszystkiemi armatami Sulimy i jednym moździerzykiem powstańskim.
Załuski żachnął się na tę niesubordynację i młodego Podwińskiego z trzecim ordynansem wyprawił. Podwiński zdołał dotrzeć do Kossowskiego i Kołyszki, a nawet Leona Potockiego opamiętać — lecz, śród dymu i zgiełku, w odpowiedzi na łomot tarabanów, kosynjerzy huknęli zajadle: „Wiwat hrabianka!” i runęli po raz szósty na piechotę rosyjską za wiotką postacią młodziutkiego oficera. Za kosynjerami strzelcy zmrużyli znów ku armatom. Za strzelcami skoczyli i Kołyszko, i Kossowski, i Leon Potocki, i ordynans naczelnika, co rozkaz do odwrotu przywiózł.
Jeszcze po dwakroć prawe skrzydło wczepiało się w roty Malinowskiego, jeszcze po dwakroć wyszarpywało mu krwawe polany, aż, naciśnięte całą siłą korpusu Sulimy, jęło się chwiać, topnieć...
Leon Potocki, który był z oczu nie tracił hrabianki Emilji, walczącej w pierwszym szeregu, widząc ją ucierającą się z piechurami ponad groblą, zakrzyknął na najbliższych „frejszyców“. Pietkiewicz rzucił się naprzód. Strzelby trzasnęły ostatniemi ładunkami, omiotły hrabiankę z godzących w nią bagnetów i pozwoliły Pietkiewiczowi dobyć ją z odmętu i na koń wsadzić.
Czas był największy. Bo ułani Offenberga już od boków zachodzili. Emilja pochyliła się po koniu. Koń ruszył z kopyta w las za Potockim i jego oficerami. Lecz nim trzeciego stajania dosięgnął, armaty plunęły za uchodzącymi. Koń potknął się, łbem szarpnął i padł. Hrabianka ledwie zdołała ze siodła się zsunąć.
Emilja w pierwszym momencie chciała ku krzom leszczyny się rzucić, gdy z za krzów łysnęła ku niej pika kozacka. Hrabianka wyrwała z olster pistolet i zmierzyła. Pistolet spalił na panewce. Kozak wyszczerzył zęby. Wtem, z boku, padł strzał. Kozakowi pika wysunęła się z ręki. Hrabianka skoczyła ku krzom. Tuż za nią atoli zachrypiał rozpędzony koń.
Emilja zacisnęła kiść na głowni sztyletu.
— Bierz mego konia, hrabianko! Następują całą kawalerją! — huknął groźnie młody jeździec, osadzając spienionego wierzchowca.
— Ani myślę! Uchodź waćpan! O mnie się nie farbuj!
— Pani! Zginiesz!
— Niewielka szkoda! Ratuj się, waćpan możesz być pożytecznym... ojczyźnie, a ja... Baczność!... Pomykaj!
Młody jeździec, za całą odpowiedź, pochylił się, porwał hrabiankę na siodło i ruszył z nią w las.
A teraz, już za uciekającymi, zadudniły kopyta kawalerji. Ułani Offenberga poszli, jak wicher.
Koń, unoszący młodego powstańca i Emilję, zaczął słabnąć, potykać się. Przestrzeń, dzieląca uciekających od ułanów, jęła zmniejszać się z coraz większą szybkością.
Pluton, pędzący na czele, już po dwakroć wypalił z pistoletów za uchodzącymi, już wyczerpany koń po raz wtóry łbem ziemi się pokłonił, już jeździec i, podtrzymywana przezeń, hrabianka gotowali się do ostatniej rozprawy, — gdy, naraz, gąszcz leśny ponad drogą huknął wystrzałami i pogoń ułanów potargał.
Na kawalerję wypadła zasadzka Prozora.
Pod noc dopiero hrabianka ze swoim wybawcą zdołała wydostać się z lasu i dotrzeć do ubogiej, osamotnionej chaty pod Bejsagołą.
Tu jednak na progu, zapowiadającym spocznienie, głód z wyczerpaniem resztę jej sił odebrał. Hrabianka nie widziała ani zafrasowanych twarzy poczciwych wieśniaków, ani młodziutkiego powstańca, chylącego się w rogu izby nad skrwawionym towarzyszem; nie zdawała sobie sprawy, ani gdzie się znajduje, ani kto ją dźwiga, kto rozpalone jej usta chłodzi ożywczym napojem.
Po chwili długiej, ledwie jakieś niejasne, mgliste jęły jej się ukazywać obrazy, jakieś osobliwe dochodzić ją słowa.
Oto zdało się hrabiance, że tam, w rogu izby, młodzieniaszek klęczał teraz u wezgłowia swego towarzysza a szeptał rzewnie:
— Błażku, toćże nie dopuszczaj takich myśli! Medyka jeno patrzeć! Nasi tuż są. Bacz, coby pan rejent powiedział. Niedość, żem cię namówiła na wyprawę, jeszcze z mojej przyczyny! Nie... nie!... Aby to płynienie ustało, zdrów będziesz...
Ranny słuchał tego szeptania a uśmiechał się.
— Dobrze mi tak, proszę waćpanny, powiadajcież mi jeszcze, jakżem to w Lucynie... Niech jeszcze głos waćpanny słyszę.
I młodzieniaszek mówił, mówił precz, a głaskał bezwładne ręce towarzysza, a zwilżał mu skronie.
Aż ranny drgnął, jakby zestraszył się czegoś.
— Więc będzie Polska, proszę waćpanny!
— Będzie, Błażku, będzie!
— Byle z waćpanną... byle...
Tu pierś rannego zatrzęsła się, zachrobotala i bluznęła na usta krwawą pianą.
Około wezgłowia powstał zgiełk pomieszanych głosów, a po nim ciche łkanie i monotonny poszmer odmawianych modlitw.
Całe to widzenie wydało się Emilji tak uchwytnem, tak żywem, że gdy, po kilkunastu godzinach mocnego snu, otwarła oczy, zwróciła je nadewszystko w róg izby, — lecz tam widniało jeno puste posłanie. A natomiast jakby ten sam młodzieniaszek stał przed hrabianką i zachęcał żywo:
— Czas, panie kawalerze. Do Bejsagoły z dobre pół godziny, a nasi ruszyli już... Jeno patrzeć nieprzyjaciela.
Emilja bez słowa jęła zbierać się do drogi.
Gospodarze chaty zastawili posiłek. Młodzieniaszek tłumaczył hrabiance, jak imć Kamieński z oddziału upickiego ją tu przywiódł, jak sam ruszył do Bejsagoły i jak właśnie był człeka przysłał z wezwaniem do pośpiechu.
Emilja ledwie zważała na opowiadania młodzieniaszka. Dopiero kiedy, po podziękowaniu za gościnę i zniewoleniu wieśniaka do przyjęcia datku, wydostała się z dusznej izby na drogę, a odetchnęła tchnieniem majowego poranku, nieco baczniej spojrzała na czerstwą twarzyczkę swego przygodnego kompana.
Lecz i kompanowi snadź teraz fantazji przybyło, bo, tuż za progiem, pociągnął swym napęczniałym a zaróżowionym noskiem i zaczął bez wstępów:
— Waszmość daruje, lecz muszę mu się sprezentować, bo co tu ukrywać... jestem babą i koniec!
— Babą?!...
— A no tak! Wstyd się przyznać, ale kiedy ten... może się zdarzyć okazja... i potem jeszcze gorzej!... Jestem Marja Roszanowiczówna!... Z Kroż!
— Waćpan — waćpanna! — podjęła ze szczerem zajęciem hrabianka.
Raszanowiczówna kiwnęła energicznie główką i co tchu zaczęła wykładać Emilji, jak samowtór z Błażkiem-palestrantem, wykradłszy stryjowi rejentowi krócicę i dwie szerpentyny, z Lucyna się wymknęła, jak dowlekła się do Rakiszek, do Lisieckiego, jak potem do Grotkowskiego się dostała i nareszcie do Miłosza, jak Błażek osłaniając ją, wziął cztery pchnięcia bagnetem i jak osierocił ją był właśnie, biedaczysko, i jak ona teraz, po stracie Błażka i naczelnika, musi szukać nowego zaciągu i takiego, któryby jej najpierw do Kroż, a dalej do Rosień albo i lepiej przedostać się pomógł. W Krożach bowiem ślubowała sobie spowiedź odprawić i benedyktynkom się pokłonić, a potem dopiero szukać jednego niewiernika.
— To waćpanna jesteś, jako i ja, — bo i ja nie mam oddziału. Myślę, że mnie wiłkomierscy wezmą.
— Więc się piszę z waćpanem! Ten tu, co waćpana przyprowadził, mówił mi coś o grafiance Platerównie! Niema co, grzeczna rada! No — no, niechby taka na mnie trafiła. Słyszałeś waćpan, jak podczas bitwy wyli, odmieńce, Platerówną. Jej szczęście, żem jej dostrzedz nie mogła.
— A cóż takiego wyrządziła waćpannie owa Platerówna?
Marysia zaperzyła się.
— Wszystko najgorsze! Gdyby nie ona, nie ta, ta zwodnica tobym, tobym dziś była po zrękowinach! Narzeczonego mi opętała. Sechł dla mnie, przymierał, z tęsknoty, aż ona się przypięła do niego...
— Ależ chyba waćpanna o innej mówisz Platerównie!
— Uch! Akuratby się druga taka mogła znaleźć!... Emilja, liksnańska, podkomorzyny Zybergowej siostrzanka, czy jak tam... Błażek dwa razy dla mnie się wyrywał aż do Kielm... Antolka Tomaszewska, choć z klasztoru, a wypatrzyła co trzeba. Grużewskiemu...
— Więc to Grużewski!
— De jakże! Juliś! Z Kielm! Pierniki mi przez mur nosił, listy pisał... No, oczarowała go! Cały Dyneburg do niej się umizgał. Więc ja mu piszę tak i tak, a on naraz morał, — wojna, jest, ojczyzna, nie czas na amory, lepiej poniechać tych pustot... Okropności wypisał, że to niby o statku należy pamiętać, że przeprasza, ale nie sądził, aby zgrzeszył czemś więcej, niż żakostwem, że, dla towarzyszki chłopięcych swywoli, zachowa przyjaźń i rad będzie, jeżeli mu pozwolę czynem jej dowieść... No, po prostu, czarna dusza. Odrazu nie ten sam! Poszedł na wojnę! Strapiłam się. Aż słyszę, grafianka powstanie ogłosiła! U, myślę, takaś ty! Chcesz go zawojować ze szczętem! Poczekaj! Nie ciebie jednę stać na amazoństwo! Zmówiłam Błażka i dalej...
— Sądzisz zatem, waćpanna, że Platerówna, dla przypodobania się Grużewskiemu, ważyła się na powstanie.
— Uch, a przecież!
— Nie zastanawia cię jednak, iż jest zdala odeń, boć Grużewski nad pruską granicą wojuje...
— Ale słyszy, co się dzieje... a ona go mani!
— Więc waćpanna nie przypuszczasz, aby hrabianka była zdolna...
— Chyba do najgorszego!
— A miłość ojczyzny?
— Uch, waćpan po sobie taką damę chcesz brać! Widziałam waćpana w ogniu! Dalibóg, widziałam!... Szedłeś tak, że mnie ciarki zdejmowały!... Jak cię raz opadło trzech, tom mało nie zemdlała za krzami, bo... okrutnie waszeć mi przypadł.
Marysia urwała nagłe i oczy spuściła zapłoniona.
— A Juliś? — wtrąciła figlarnie Emilja.
— Właśnie trzeba, aby ten... aby nauczkę wziął...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.