Etapem na katorgę/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Etapem na katorgę |
Podtytuł | Ze wspomnień proletarjatczyka |
Wydawca | Aleksander Heflich |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Władysława Teodorczuka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do Moskwy przyjechaliśmy około godziny 11 rano. Wyprowadzono nas z wagonu, otoczono żołnierzami i pieszo poprowadzono przez ulice miasta do więzienia. Cała uroczysta tajemniczość, z jaką nas wywożono z Warszawy, odrazu znikła. Tam carat bał się odpowiedzialności za swą zbrodnię, krył się z nią w cieniach nocy, chronił się przed tą odpowiedzialnością pod zasłonę pik, bagnetów i nahajów... Było to urojone niebezpieczeństwo... Ówczesna Polska nie była zdolna do żadnego czynnego oporu... Była to epoka upokarzania się, ugody. Ale carat straszyły dawne tradycje... Tu był pewnym siebie i ze spokojem ufnego w swą potęgę mocarza upokarzająco spokojnie prowadził nas, swych jeńców, przez ulice stolicy... Gdzieniegdzie przechodnie zdziwieni niezwykłym wyglądem tych dzwoniących kajdanami więźniów, przez binokle im się przyglądających, zatrzymywali się; niekiedy kiwali z pewnym wyrzutem głowami, niekiedy, litością zdjęci, sięgali do sakiewki, by nam dać jałmużnę. Nikt im w tym wypadku nie przeszkadzał, żołnierze dopuszczali ich do nas dosyć blizko...
Na mnie po raz pierwszy będącego w Rosji te stosunki, ten spokój niezakłócony nawet bohaterską walką „Narodnej Woli“ dziwne sprawiał wrażenie. Nawet żołnierze tu byli inni: dobroduszni, uprzejmi.
Szliśmy długo: godzinę, a może i więcej. Gdy nas nareszcie wprowadzono do więzienia transportowego, tak zwanej „pieresylnoj“, znowu zauważyliśmy różnicę pomiędzy Rosją a Polską, Moskwą a Warszawą.
W Warszawie stosunki nasze do władz były zupełnie wyraźne: stanowiliśmy dwa wrogie obozy, w każdej chwili gotowe do walki. Ani my od władz, ani władze od nas nigdy niczego innego prócz wrogich wystąpień oczekiwać nie mogły. To też stosunki te były sztywne, urzędowe. Żandarm, żołnierz lub strażnik tylko wtedy wychodzili ze swej roli, gdy całkowicie stawali po naszej stronie. Takim był żandarm Ponomariow. Zaagitowany przez nas w X pawilonie stał się naszym listonoszem i za te świadczone nam usługi został skazany na trzy lata rot aresztanckich. Inni byli władzą wrogą względem nas, śledzącą nas i trapiącą na każdym kroku. W Moskwie odrazu rzucały się w oczy zupełnie odmienne stosunki. I naczelnik więzienia, i pomocnik, i strażnicy byli grzeczni i uprzejmi, w obejściu dobroduszni... Nie chcę przez to powiedzieć, żeby oszczędzać nas mieli w razie otrzymania odpowiedniego rozkazu od „naczalstwa“. Nie! Ale sami przez się wrogich uczuć do nas nie żywili. Pod tym względem straż więzienna w Moskwie przypominała owego żołnierza Uspieńskiego... Zapytany o Polaków nie znajduje słów na pochwałę tego „czystego“ narodu, ale w owym czasie, gdy mu kazano, tłukł ten „czysty“ naród bez miłosierdzia.
Nawet rewidujący nas strażnicy nie przestawali ani na chwilę informować nas uprzejmie o warunkach więziennych, o tym, jakie dobre celki dla nas przygotowano, jak tu nam dobrze będzie i jak oni się cieszą z naszego przybycia, bo już do „porządnych panów“ (poriadocznych gospod) przywykli...
„Porządni panowie“ oczywiście zrozumieli, do czego ich to obowiązuje, i po raz pierwszy od chwili aresztu stwierdzili tak pochlebne o sobie zdanie brzęczącą monetą... Na twarzach strażników zajaśniał błogi uśmiech... Ze zwinnością niezwykłą moneta z rąk porządnych przeszła w ręce mniej porządne, by po chwili niepostrzeżenie zniknąć w kieszeniach szarej „szynielki“...
I znowu różnica... Łapownictwo już wówczas kwitnęło w Królestwie we wszystkich urzędach... Sprawy polityczne jednak wywoływały taki postrach, taką grozę nawet u władz, od najniższej do najwyższej rangi, że nikomu nawet do głowy nie przychodziło ani wziąć, ani dać łapówkę. W Moskwie przeciwnie: łapówkę brali wszyscy. Brali strażnicy, brał pomocnik, brał naczelnik. Nie brali tylko ci, którym nie dawano. Gdy przyniesiono mi do więzienia cygara, pomocnik naczelnika tak długo je oglądał, chwaląc i literalnie oblizując się, że nie sposób mu było nie dać kilku. Wziął, podziękował, a po kwadransie przyszedł się dowiedzieć, czy mi czego nie brak.
Jako katorżan ulokowano nas oddzielnie od innych politycznych.
Więzienie, w którym nas osadzono, tak zwane „Butyrki“, jedno z największych w Rosji, urządzone jest w ten sposób, że olbrzymie kilkupiętrowe zabudowanie, stanowiące oddział kryminalny, z czterech stron jest okolone wysokim murem. Na rogach tego muru dwupiętrowe cztery wieże służyły za przytułek dla politycznych.
Jedna z tych wież dotąd nosi nazwę „Pugaczewskiej“, gdyż w niej ostatnie chwile przed rozćwiartowaniem spędził Jemieljan Pugaczew.
W tej wieży w owym czasie siedziały kobiety. Druga wieża nosiła nazwę Północnej (Siewiernaja) — siedzieli tam administracyjni. Była to Sicz Zaporożska, z którą władze rady dać sobie zupełnie nie mogły. Ludzie robili co im się żywnie podobało, nie wyłączając ekskursji do innych wież. Kiedyś żartem zaprosiliśmy ich listownie na herbatę... W kilka dni potym do wrót wieży policyjnej, w której nas ulokowano, głośno zadzwoniono. Strażnik, myśląc, że to ktoś z władzy, spiesznie otworzył bramę... Zanim zrozumiał, co się święci, odtrącono go i trzej towarzysze: Truszkowski, Hofman i Baranow wpadli po schodach do naszej wieży, domagając się obiecanej herbaty. Przestraszony strażnik uniżoną prośbą skłonił ich do powrotu...
Czwartą wieżę zajmowali znajdujący się pod śledztwem.
Nasza wieża była podzielona na niewielkie cele, przeznaczone dla jednego. Na dzień nie zamykano nas jednak i cały dzień spędzaliśmy razem. Życie pędziliśmy dosyć monotonnie, o ile jakieś nadzwyczajne wypadki nie zakłócały normalnego stanu.
Kilka z takich „nadzwyczajnych“ wypadków utkwiło w mej pamięci.
Pierwszy — to wprowadzenie do naszej wieży Stanisława Michalewicza — jednego z członków „Rady sekretnej“ w Petersburgu, serdecznego druha Płoskiego i Rechniewskiego. Młody, energiczny, pełen życia i wiary, pomagał nam budować jak najrozmaitsze ucieczkowe... zamki na lodzie. Według jednego planu, idąc na widzenie, mieliśmy się tak urządzić, żeby w bramie ogólno-więziennej spotkać się z administracyjnemi, którzy się rzucą na strażników, obezwładnią ich, a nas wypchną za bramę, gdzie już na nas będą czekać towarzysze Rosjanie... To znów przez piwnicę, gdzie się znajdowały centralne piece do ogrzewania wieży, mieliśmy się w cudowny jakiś sposób wydostać na zewnątrz... To w jeszcze jaki inny sposób... I szykowaliśmy się do napadu na strażników, spuszczaliśmy się do piwnic, szykowaliśmy peruki na ogolone głowy...
Wielką, młodości, jest twoja fantazja i twoja... wiara!
Te sny i rojenia o ucieczce skracały czas, na różowo zabarwiały szare życie więzienne. I dobrze nam było... I zapominaliśmy o przeszłości i o przyszłości... Dziwne to, a jednak tak było.
Koło naszej wieży przeprowadzono nowo przybyłe towarzyszki do wieży Pugaczewskiej. Jedna z nich w pierwszej chwili nie mogła nie doznać wrażenia, że ma do czynienia z warjatami, obdarzonemi nadto darem jasnowidzenia... Gdy po hucznym z naszej strony przywitaniu, zapytana o nazwisko, odpowiedziała:
„Czernowa!“ — wszyscyśmy jak jeden człowiek krzyknęli: „Lubow Dawydowna?“
Potwierdziła to, zdumiona nieoczekiwaną popularnością...
„Stojtie, stojtie, dajtie na siebia posmotriet!“ (stój, stój, daj choć na siebie popatrzeć!) Zdumiona stanęła, a myśmy w kilku słowach objaśnili swe zainteresowanie...
Dotąd tę Lubow Czernowę uważaliśmy za myt. Warszawscy żandarmi każdego z osobna pytali o znajomość z tą osobą... Nikt z nas pojęcia o niej nie miał, ale żandarmi byli tak pewni swego, z takiemi ironicznemi uśmiechami przyjmowali nasze oznajmienia, że nazwisko to stało się w X pawilonie anegdotycznym. Gdy na którymś z okien, wychodzących na ogród, zjawiał się jakiś nieznany nam brodacz, Stach Kunicki z jak najpoważniejszą miną robił przypuszczenie:
— Może to Lubow Dawydowna Czernowa?
A żandarmi pocili się nad wymyśleniem sposobu zmuszenia nas do przyznania się do tej znajomości.
Byliśmy pewni, że stali się oni ofiarą jakiejś mistyfikacji, aż tu naraz wchodzi do więzienia prawdziwa, żywa Czernowa. Okazało się, że w papierach, zabranych u Bardowskiego, znaleziono zaszyfrowany jej adres, który żandarmom udało się odcyfrować i stąd ta cała burza. Prawdopodobnie adres ten otrzymaliśmy przez dziesiąte ręce. Nikt o nim nie pamiętał. Po zdradzie Degajewa żaden adres nie był pewnym, to też nie używano go i zapomniano o nim, a biedna Dawydowa przypłaciła to podróżą na kilka lat do Wschodniej Syberji, ale za to na progu życia więziennego owacyjnie została przez nas przyjętą... Niekiedy dla urozmaicenia życia i dla zobaczenia choć z odległości innych towarzyszy chodziliśmy w niedzielę do cerkwi.
Zaiste carosławna to była cerkiew.
Zajmowano w niej miejsca według czynu. Na przodzie i pośrodku władze według czynu, z obudwu boków więźniowie: na przodzie z obudwu stron polityczni, z tyłu kryminalni. Jakby dla uzupełnienia obrazu carosławja w cerkiewce tej rozlegały się od czasu do czasu krzyki strażników: „stój, nie pchaj się, nie wyłaź na środek“, wtórzył im brzęk kajdan, na popa spoglądali z pokorą ludzie o odartych z włosów czaszkach, którzy nawet tu nie powściągali języka, i słynne rosyjskie zaklęcia obijały się o sklepienie cerkwi. Pop też rozumiał swe obowiązki i główną uwagę zwracał na władzę, której z niewolniczą pokorą podawał prosforę.
Cerkiewka ta przybierała niekiedy zupełnie inny charakter. Były to chwile, gdy Zaporożska Sicz administracyjnych obejmowała nad nią panowanie podczas ślubów politycznych więźniów z niewiastami z wolności lub też mającemi wyroki administracyjne. Wówczas cerkwi więziennej nie sposób było poznać. Prócz politycznych, popa, djaczka i kilku strażników nikogo w cerkwi nie było i też zupełnie inny nastrój tu panował. Pop dawał ślub prędko z pominięciem wszelkich formalności, oglądał się na wszystkie strony, jak przestraszony ptak w klatce, rachując sekundy, kiedy się nareszcie uwolni od tej watagi, nie uznającej ani władz, ani popa i tutaj w cerkwi dyktującej mu swoje prawa.
Śluby w cerkwi więziennej stanowią najprzyjemniejsze wspomnienia wielu administracyjnych wygnańców. Nas jednak, jako katorżan, na te śluby w żaden sposób puścić nie chciano. Oburzyło to towarzyszy i postanowili się zemścić. Wymogli na naczelniku, że po ślubie dwu młodym parom da w kancelarji widzenie z nami, a gdyśmy przyszli, cała Sicz jak na apel również do kancelarji się wtłoczyła. Nie byliśmy wtajemniczeni w ich zamiary, a znalazszy się niespodzianie w tak licznym gronie towarzyszy, podnieceni, zajęci rozmową, nie zwracaliśmy uwagi na to, że towarzysze coś koło naszych kajdan majstrują. Owijali każde ogniwo chustkami do nosa, szmatkami, szalikami... Przez ten czas inni dolewali wina pomocnikowi. Po pół godzinie, gdy pomocnik pijanym językiem zaczął bełkotać, że czas się rozejść, towarzysze ściągnęli z nas czapki i kubraki więzienne, narzucili na nas cywilne palta i kapelusze i pochwyciwszy pod ręce pociągnęli za sobą. Zanim się strażnicy i pomocnik spostrzegli, już nikogo w kancelarji nie było... Katorżanie znikli razem z administracyjnemi. Przestraszone władze puściły się w pogoń za nami, a my, młodzi jeszcze wówczas i zwinni, pędziliśmy co tchu...
— Nie puszczaj! Nie puszczaj! — krzyczeli goniący za nami strażnikowi przy bramie wieży północnej.
Z podwórka mieli nadzieję jeszcze nas zwrócić, z Siczy — żadnej.
— Nie puszczaj, nie otwieraj!
Zapóźno. Wrota rozwarły się z łomotem i byliśmy już bezpieczni przed pogonią. Stąd prośbą można nas było wyprowadzić, groźbą — nigdy, a brutalnej siły w owym czasie jeszcze w Moskwie nie stosowano, w danym zaś wypadku w interesie władzy miejscowej było o ile możności uniknąć rozgłosu. Pomocnik, aczkolwiek pijany, dokładnie sobie zdawał sprawę z sytuacji... Od razu zaczął od próśb... Towarzysze słuchać go nawet nie chcieli.
— A do cerkwi, gdyśmy prosili, puścił pan ich...
Nie puścił oczywiście, musiał skapitulować i dzięki temu całą noc spędziliśmy na barłogu Siczy.
Trudno ten barłóg odmalować. Jeżeli kto widział aulę uniwersytecką w chwili zaburzeń studenckich po opuszczeniu jej przez studentów, gdy ławki zepchnięte w kąt, gdy cała podłoga opluta, usłana ogryzkami papierosów, ten tylko może mieć zaledwie słabe pojęcie o celi administracyjnych w wieży północnej. Brudno tu było, dymno, ale wesoło. Młodzież, pełna sił i wiary, nie myślała nawet o wygnaniu, ale za to najmniejszy odruch rewolucyjny na wolności wywoływał w tej dusznej celi wybuch entuzjazmu i huczne wiwaty obijały się o sklepienie więzienne...
Były to czasy, gdy chwała „Narodnej Woli“ bez względu na niesłychaną zdradę Degajewa dzięki zabiciu słynnego inkwizytora Sudiejkina w jego własnym konspiracyjnym mieszkaniu, a zwłaszcza dzięki świeżo zawartej umowie z polskim „Proletarjatem“, była jeszcze w pełni swego blasku, gdy głosy „Oswobożdienców“ (grupy „Wyzwolenia Pracy“ — Oswobożdienja Truda, pierwszych pjonierów socjalnej demokracji — Plechanowa, Dejcza, Zasulicz, Akselroda) odskakiwały od świadomości rewolucjonistów, jak groch od ściany; ściągały na głowy sprawców namiętne zarzuty o chęć wprowadzenia w szeregi „Narodnej Woli“ rozłamu; wreszcie gdy niedobitki ludowców nieśmiało próbowali bronić starych przebrzmiałych haseł.
My, „proletarjatczycy“, ci sojusznicy „Narodnej Woli“, którzy przy sprawności organizacyjnej i bojowej potrafili skupić pod szkarłatnym proporcem rewolucji setki robotników, — wzbudzaliśmy w rosyjskich rewolucjonistach ogromne zajęcie. Narodowolcy uznawali w nas bojowników o wolność polityczną, socjal-demokraci — tych, którzy działalność swą oparli na świadomych wystąpieniach masowych; ludowcy cenili w naszej działalności dążenia do uświadamiania szerokich mas włościańskich, aczkolwiek jedynym wyrazem tego dążenia było wydanie programowej odezwy „do włościan“ i rozpowszechnienie jej zresztą bez widocznych rezultatów w całym kraju. Najbardziej jednak lgnęli ku nam tak zwani „młodzi narodowolcy“, gorący zwolennicy „fabrycznego“ i „agrarnego“ teroru. „Proletarjat“ w owym czasie uznawał teror ekonomiczny, to też ta frakcja „Narodnej Woli“ szukała w nim oparcia...
Niemal że natychmiast po wyjściu władzy rozpoczęła się ożywiona dyskusja. Nagabywano nas ze wszystkich stron w jak najrozmaitszych kwestjach i już w tej pierwszej dyskusji z szerszym kołem rewolucjonistów rosyjskich rzucił się nam w oczy pewien, że tak powiem, daltonizm narodowościowy... Rosyjskich rewolucjonistów często oskarżają o szowinizm, o zachłanność państwową i t. d. Jest to oskarżenie z gruntu fałszywe. Ale jako synowie narodu, z którego nigdy żywcem skóry narodowej nie zdzierano, rewolucjoniści ci, jak syci, którzy nigdy nie rozumieli głodnego, zupełnie nie zdawali sobie sprawy ze znaczenia ucisku narodowościowego, nie reagowali nań, nie rozumieli jęku, wydzierającego się z duszy na skutek tego ucisku. Nasza sytuacja była trochę dziwną. W kraju walczyliśmy na ostre przeciwko tym, którzy używali haseł socjalistycznych, jako środka do wciągnięcia mas do walki o zupełnie obce socjalizmowi cele patryjotyczne... Ściągnęło to na nas zarzuty o antinacjonalizm, o zdradę sprawy ojczystej; słynny Spasowicz nie zawahał się nawet przed obliczem sądu wojennego, jako słowo pożegnalne i jako obrachunek całej naszej działalności, rzucić oskarżenia.
Do dążeń podsądnych można zastosować znany okrzyk: Finis Poloniae!
Tu wobec zupełnej głuchoty rosyjskich towarzyszy na działalność Hurków i Apuchtinów, musieliśmy ostro szturmować do ich bębenków, grzmieć tak, by ten jęk uciskanych i wynaradawianych przemocą usłyszeli i zrozumieli. Zdziwieni, niemal że obudzeni z letargu, w jakim się znajdowali, przysłuchiwali się nam, przez dłuższy czas nawet nie rozumiejąc, według wyrażenia Uspieńskiego, z jakiego powodu wynikł ten tumult i uważając nas niemal za szowinistów, patryjotników, narodowców... Nie odrazu zdobyliśmy tę twierdzę indyferentyzmu. Dopiero po długich wspólnych pielgrzymkach z etapu na etap, przytaczając ciągle fakty, kreśląc sytuację w kraju, znajomiąc z opłakanemi rezultatami rusyfikacji, doprowadzającej w ostatecznym wyniku do pogłębienia różnic narodowościowych, udało nam się twierdzę tę zdobyć...
Ale właśnie dzięki temu daltonizmowi i wynikającemu zeń indyferentyzmowi dyskusja przez cały czas nie przybierała drażliwego, podnieconego tonu. Dyskutowaliśmy jak ludzie wzajemnie sobie ufający, ale, niestety, też nie rozumiejący się wzajemnie.
Oczywista, że nie małą część nocy spędzonej w wieży administracyjnych zajęły opowiadania o procesie „Proletarjatu“, o prokuratorach, używających na świadków poczytalności Zagórskiego tych łotrów, którzy go świadomie, widząc, że jest warjatem, badali, i o sędziach, którzy się wzdragali podpisywać wyroki śmierci, ale u których, gdy przewodniczący sądu wojennego Frideriks pokazał im rozkaz Hurki, natychmiast sumienie umilkło i którzy dla rang i orderów wydali ludzi na śmierć; o adwokaturze, w znacznej większości bardziej zajętej obroną Polski od podejrzeń, że istnieją w niej warunki dla rozwoju socjalizmu, niż podsądnych, tak, że nawet Hurko-wieszatiel zrobił uwagę, że na ławie podsądnych widzi 29, a słyszał obronę trzydziestego — Polski.
Dopiero o świcie opuściliśmy gościnnych towarzyszy i wraz ze strażnikami powróciliśmy do swej wieży...
Nudno już tu nam było, brakło nam tych twarzy rozgorączkowanych, tych oczu błyszczących, tych głów gorących... Być może, że, gdybyśmy dłużej tam zostali, prędkoby nas znużył ten chaotyczny nieład, ten wieczny hałas, i że nasze schludne odosobnione celki wydałyby się nam bardziej ponętnemi, ale po jednej nocy spędzonej w tak licznym a sympatycznym gronie, od naszej wieży wiało na nas pustkami...
Na szczęście mieliśmy do spełnienia leżący na nas obowiązek napisania obszernego sprawozdania ze sprawy „Proletarjatu“ i to nam znacznie skróciło czas pobytu w więzieniu. Obowiązek ten spełniliśmy zbiorowo, ale, niestety, i w tym wydawnictwie nie obeszło się bez ołówka redaktorskiego. Kilka lat potym wpadła mi do rąk zawierająca to sprawozdanie broszura „Z pola walki“, i wiele miejsc znalazłem w niej zmienionych nie do poznania... W wydaniu rosyjskim też wprowadzono zmiany...
Bądź co bądź broszury te zrobiły swoje, imiona pierwszych męczenników socjalizmu w Polsce poszły w świat robotniczy, a wraz z niemi szeroko rozbrzmiały hasła, za które tak godnie i dumnie śmierć ponieśli.
Czas upływał dosyć prędko. Dni stawały się coraz dłuższemi. Minęła i Wielkanoc rosyjska z powszechnym, równym, jawnym i bezpośrednim całowaniem się wzajemnym wszystkich bez różnicy płci, wieku i położenia. Śnieg w naszym podwóreczku coraz bardziej topniał i znikał. Na murach więziennych prócz gołębi, stałych mieszkańców więziennych, zjawiać się zaczęły ptaki przelotne. Wiosna, ta upoetyzowana wiosna, zajrzała pod sklepienia więzienia... i ożył świat zakratowy i szykować się zaczął do podróży na daleką północ. Nikt nie wiedział i nie mógł wiedzieć, kiedy wyruszymy w drogę, wszystko zależało od... lodu na Wołdze i Kamie, od rozpoczęcia żeglugi.
Byliśmy skazani do ciężkich robót... Termin tych robót liczono nam od chwili zatwierdzenia wyroku. Logicznie wskazanym było, byśmy ociągali się z wyjazdem, byśmy jak najpóźniej na miejsce przybyli... A jednak ani na chwilę myśl ta w głowie naszej nie powstała. Przeciwnie. Nęciła nas ku sobie ta daleka północ, spieszyliśmy wychylić do dna przygotowaną dla nas czarę.
Kilka dni przed wyjazdem władze uprzedziły nas, byśmy się przygotowali do drogi...
„Dwie pary portianok |
(Dwie pary onuczek |
— tak pieśń aresztantów rosyjskich charakteryzuje te przygotowania...
Nie o wiele więcej były skomplikowane nasze przygotowania. Trochę własnej bielizny, kożuszek, buty, poduszka, kołdra i kilka książek stanowiły cały nasz bagaż. Władze zrewidowały go, obejrzały kajdany. Dulębę, który się skarżył, że są one zbyt ciasne, przekuto na nowo i byliśmy gotowi do drogi, która przeszło pół roku trwać miała.
19 maja wyruszyliśmy w tę drogę.
Wprowadzono nas do olbrzymiego, szerokiego korytarza, w którym już zgromadzili się wysyłani administracyjnie i 2 czy 3 pozostających jeszcze nadal w więzieniu, którzy przyszli nas pożegnać po raz ostatni. W ich liczbie był Maksymiljan Hofman, który się potym zastrzelił w Archangielsku, czy Wołogdzie. Była to natura egzaltowana, wrażliwa. Gdy oznajmiono nam, że czas w drogę, żegnając się, rozpłakał się jak dziecko, a gdyśmy go uspokajać zaczęli, w jakimś uniesieniu upadł na kolana i nerwowo, spazmatycznie przypadł do naszych łańcuchów. Szlochając i sam wstydząc się tego szlochania, całował i oblewał łzami zimne żelastwo, w które nas zakuto.
W korytarzu zapanowała cisza grobowa... Zmieszane władze usunęły się na stronę...
— Dosyć, dosyć, daj spokój — uspakajaliśmy go, jak mogli.
— Prawda! Dosyć! — krzyknął. Zerwał się z podłogi i nie oglądając się na nikogo, jak szalony wybiegł pędem z korytarza.
Obejrzałem się dokoła. Jedni mieli łzy w oczach, inni ponuro milczeli...
W tej chwili nie była to już ta Sicz bez troski i smutku, wesoła, młoda a butna... Nie! byli to ludzie, odczuwający całą siłą duszy gwałt przemocy i, jak my ongi po straceniu naszych męczenników, zaprzysięgający zemstę.
— Wychodźcie, wychodźcie panowie — przerwał tę ponurą scenę naczelnik. Wrota więzienne się rozwarły i wyszliśmy na otoczoną setkami żołnierzy ulicę.
Kryminaliści byli już uszeregowani na przodzie, nas rozlokowano z tyłu.
— Katorżanie, poprowadźcie damy! — skomenderował ktoś z towarzyszy.
Komenda ta znalazła powszechne uznanie. Podciągnęliśmy kajdany, by ich dzwon głośniej się rozlegał i prowadząc damy pod rękę, rozpoczęliśmy pochód ku zdumieniu dobrodusznych mieszkańców Moskwy, spoglądających z osłupieniem na tych paniczyków w kajdanach, których nawet katorga nie ugięła. Pochód ten trwał długo: godzinę, a może i dłużej. Prócz zwykłych przypadkowych przechodniów, zatrzymywali się na trotuarze uprzedzeni o naszym wyjeździe towarzysze i znajomi. Kłaniano się nam, żegnano nas... być może, że na zawsze...
Na dworcu czekały rodziny niektórych towarzyszy. Nie dopuszczono ich do nas, dopóki nas nie wpakowano do wagonu. Wówczas, niestety tylko przez kratę, mogliśmy się po raz ostatni pożegnać ze wszystkiemi... Po upływie kwadransa pociąg ruszył i z piersi wszystkich, jakby na dany sygnał, wyrwała się pieśń:
Niech nas za prawdę w katordze zatracą“...