Etapem na katorgę/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Etapem na katorgę |
Podtytuł | Ze wspomnień proletarjatczyka |
Wydawca | Aleksander Heflich |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Władysława Teodorczuka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakżeż okropnie zmienił się X pawilon!
Ponura cisza... Ze wszystkich kątów wyziera przeraźliwe widmo śmierci. Pięści się konwulsyjnie ściskają i jedno jedyne słowo opanowuje umysł...
Zemsta!
Zemsta straszna, bezlitosna!... Dotąd to uczucie było nam obce, zwalczaliśmy je, jako spychające nas na rozdroża, tysiące argumentów mieliśmy zawsze w zanadrzu przeciwko zemście... Świeże cztery trupy jakby za jednym podmuchem rozwiały wszystkie argumenty, wszystkie rozumowania...
Zemsta...
Ból rozsadza pierś... Tuż, niemal że przed naszemi oczami, dokonano strasznego mordu na najszlachetniejszych ludziach, a myśmy nie mieli nawet możności opowiedzieć światu o tej zbrodni...
Oparci o kratę, tuląc rozgorączkowane czoło do zimnego żelaza, wściekli, ale bezsilni, staliśmy w oknach, unikając wzajemnego towarzystwa, bojąc się nawet spojrzeć jeden na drugiego... Pod oknami jak zwykle krokiem miarowym maszerował żołnierz, obojętny na nasze krzywdy i bóle...
Wtym do ogródka wprowadzono kilku księży, więzionych za sprawę unicką. Dotąd nie mieliśmy z niemi żadnych stosunków. Bo i cóż nas z niemi łączyć mogło? Teraz jednak, zobaczywszy tych ludzi, zupełnie nam obcych, spokojnie wychodzących na spacer, nie wytrzymaliśmy i krzyknęliśmy im o tym, co się stało...
Stanęli, jak wryci... Po chwili zdjęli kapelusze, przeżegnali się i modlić się zaczęli... Żandarmi milcząc spoglądali na nich i ta uroczysta chwila i dla nich nie przeszła bez śladu. Wspominali o niej potym niejednokrotnie...
Zmówiwszy modlitwę, księża powrócili do cel, zrzekając się spaceru...
Potym już nic przeraźliwej ciszy nie przerywało, chyba jęk którego z miotających się po celi więźniów...
Ile dni trwał taki stan — nie pamiętam. Długo jednak, wieczność całą... Z biegiem czasu atoli złagodziła go nowa troska, obawa o innych, o żywych. Jeżeli tamtych powieszono, to, rzecz oczywista, będą jeszcze nowe ofiary, rząd jeszcze kilku wyśle na zatracenie do Szlisselburga... Kilku!... Trudno opisać, jak okropnie nas gnębił ten krótki i nieokreślony wyraz. Pytanie: „Ilu?“ i „kogo?“ Od rządu trzymającego ludzi 42 dni pod groźbą śmierci można było oczekiwać wszystkiego. Po straceniu 4, pozostawało nas 25. Zdrajcę Pacanowskiego i dwu oficerów, Sokolskiego i Igelstroma, jako skazanych na osiedlenie, oczywiście nie braliśmy w rachubę. Ale pozostawało jeszcze 22... Co do jednych byliśmy pewni, że ich rząd żywcem nie wypuści ze swych szponów; do takich należał Waryński i Janowicz, ale co do innych, co do Rechniewskiego, Płoskiego, któż mógł mieć tę pewność?
Waryński nie miał żadnych złudzeń co do tego, ani na chwilę nie wątpił, jaki go los czeka, wierzył jednak w swoje siły i żartował, że jeżeli nie pozbawią go palenia, cały termin 16-letni przetrzyma. Janowicz, przeciwnie, był pewny, że nie wytrzyma nawet roku, że zwarjuje. Tego się najbardziej obawiał, a przeszłość utwierdzała go jeszcze bardziej w tym przeświadczeniu. Gdy go zaaresztowano, nie zniósł nawet kilkotygodniowej samotności: prześladowały go okropne halucynacje. Wciąż widział przed sobą żandarma, skwapliwie rachującego uderzenia jego pulsu w skroniach i na szyi i odczytującego w ten sposób jego myśli. Próżno zasłaniał jedną ręką skroń, a drugą szyję... Żandarm wlepiał wzrok w drugą skroń i liczył, liczył, liczył... To liczenie doprowadzało Konrada (był to pseudonim Janowicza) do rozpaczy. We dnie i w nocy myślał o jednym, jak przerwać tę mimowolną zdradę. I oto jednej nocy wymyślił środek: rozbije butelkę i poprzecina kawałkiem szkła arterje... Nazajutrz plan ten zaczął wykonywać. Na szczęście spostrzegli to żandarmi i posadzono go z porady lekarza więziennego ze Szmausem. Nie wiele to pomogło. Janowicz przedtym nie znał Szmausa i był pewnym, że go posadzili ze szpiegiem. Szmaus również niezbyt przyjaźnie przywitał tego podejrzliwie nań spoglądającego spółlokatora, niedwuznacznie oznajmiającego mu, że uważa go za szpicla. Stan nerwowy Janowicza jeszcze bardziej się pogorszył. Dopiero gdy go posadzono w jednej celi z Kunickim powrócił do zdrowia. Ale wspomnienie tych kilku tygodni samotności truło mu już zawczasu życie, dawało przedsmak tego, co go w Szlisselburgu czeka... Mylił się jednak, nie znał siebie... Gdy szło o innych, gdy trapiły go obawy, że ktoś przez niego może się dostać w ręce oprawców — nerwy nie wytrzymywały napięcia, ale gdy on i tylko on był i mógł być ofiarą carskiej inkwizycji, starczyło mu sił, aby w ciągu 12 lat wytrzymać Szlisselburską kaźń... Znosił mężnie wszystko, by potym opowiedzieć światu, jakiemi środkami walczy carat z rewolucją... Dokonał tego... Po 12 latach jeden z pierwszych opisał Szlisselburg, ale już więcej energji do życia nie miał... Sześć lat później zastrzelił się na dalekiej północy nie mogąc nauczyć się żyć na nowo.
O grożącym Janowiczowi i Waryńskiemu niebezpieczeństwie myśleliśmy wszyscy, ale nie mówiliśmy o tym pomiędzy sobą. Ponure milczenie zapanowało w celach, marzyliśmy o jak najprędszym opuszczeniu X pawilonu, w którym tyle czasu spędziliśmy, ale jednocześnie drżeliśmy na myśl, że to opuszczenie pawilonu dla kilku z nas będzie zwiastunem zamurowania żywcem w Szlisselburgu. Nikt z nas nie miał pojęcia, kiedy to może nastąpić. Zwykle tego rodzaju wiadomości zawczasu otrzymywaliśmy albo od przedstawicieli władzy w rozmowie prywatnej, albo przez krewnych podczas widzeń. W danym wypadku władze miały dosyć taktu, by nam się nie pokazywać na oczy, a rozmowa na widzeniu z rodzinami szła jak po grudzie. Krewni ubolewali nad naszym losem, ich niepokoiły śnieżne sybirskie stepy, roboty w kopalniach, kajdany... nasze zaś myśli od grobów na stokach cytadeli nad brzegiem Wisły przenosiły się do... grobu nad Ładogą, który jeszcze czyhał na nowe ofiary... O sobie wówczas nikt nie myślał, bo cóż znaczyła najsroższa „katorga“ w porównaniu ze Szlisselburgiem, gdzie ludzie mówić zapominają!
Nareszcie w połowie lutego oznajmiono nam, że nas przewiozą natychmiast do innego więzienia. W pawilonie zostać mieli tylko 3 oficerowie: Luri, Igelstrom i Sokolskij, nad któremi, jak oznajmił nam zawiadowca, żandarmski porucznik Fursa, miano dokonać ceremonji pozbawienia rangi i orderów. Zebraliśmy się w jednej celi i, nie zdając sobie sprawy z tego, co robimy, zaczęliśmy się ze sobą żegnać.
Zdawać się to może dziwnym, niezrozumiałym: jechać wszak mieliśmy razem i do jednego więzienia... Gdyby nas kto spytał o objaśnienie, nie moglibyśmy mu go udzielić... A jednak to serdeczne pożegnanie miało sens wielki i głęboki. Staliśmy na progu nowego życia, życia ludzi pozbawionych praw, oddanych w ręce oprawców i mających jedną jedyną broń przeciwko gwałtom — własne życie, które w każdej chwili może trzeba będzie rzucić w twarz carskim oprawcom... Żegnaliśmy się w osobie towarzyszy z życiem wolnym...
— Prędzej, panowie, prędzej — co chwila przeszkadzali nam żandarmi...
„Prędzej!“ Nie spieszyło się nam do tego innego życia... Wleźliśmy na okna i zdala pożegnali krzykiem: „do widzenia“ tych, których sprawa jeszcze nie była przez żandarmów doprowadzona do końca i którzy długie miesiące jeszcze mieli spędzić w dziesiątym pawilonie.
— Do widzenia! Do widzenia!
„Do widzenia!“ Było ich kilkudziesięciu... Większości już nigdy w życiu nie spotkaliśmy, a najwybitniejsi z nich — Marja Bohuszewicz, Rozalja Felzenhardt, Konstanty Strzemiński — zginęli na sybirskich etapach.
— Prędzej, prędzej! — nie dawał nam spokoju dyżurny żandarm.
Spakowaliśmy rzeczy i poszliśmy do kancelarji. Przez odchylone drzwi z ciemnego pokoju sąsiedniego spoglądał na nas pułkownik żandarmski Biełanowskij — człowiek o sercu szakalim, który nie mógł usiedzieć w domu, gdy można było napawać się ludzką krwią, ludzkim cierpieniem.
Zdenerwowani, trochę podnieceni, nie zwracaliśmy nań uwagi i po chwili z tłumoczkami w ręku udaliśmy się za żandarmem po schodach do oczekujących na nas w podwórzu więziennym karetek, eskortowanych przez konnych żandarmów. Zaledwieśmy usiedli, karetki ruszyły, za niemi kawalkada żandarmów. Wieziono nas literalnie, „co koń wyskoczy“. Przez małe okratowane i odrutowane okienka karetki spoglądaliśmy na ulice Warszawy. Przypadkowi przechodnie stawali zdumieni niezwykłym widokiem, nie wiele jednak mogli ujrzeć, gdyż po chwili już byliśmy daleko...
Po dziesięciu minutach wrota Pawiaka gościnnie się przed nami rozwarły; karetka stanęła, żandarmi zeskoczyli z koni i wprowadzono nas do więzienia. Dopóki zawiadowca X pawilonu był obecnym, naczelnik więzienia śledczego załatwiał formalności, związane z przyjęciem więźniów, do nas się niemal nie zwracając, ale gdy Fursa, po otrzymaniu pokwitowania z odbioru nas, opuścił Pawiak, naczelnik (nazwiska nie pamiętam) uprzejmie nas przywitał, prosił, byśmy o wszystko czego nam będzie potrzeba bezpośrednio do niego się zwracali, zapewniając, że wszystko zrobi, co tylko będzie w jego mocy. Z pierwszego słowa, z tonu, w jakim ono było powiedziane, odczuliśmy, że mamy do czynienia z dobrym i uczciwym człowiekiem i to pierwsze wrażenie nas nie zawiodło. Od tego staruszka nie doznaliśmy żadnej goryczy. Przeciwnie. Prawdopodobnie w pamięci każdego z nas tkwi dotąd obraz, gdy ten staruszek, w chwili naszego wyjazdu z Pawiaka, żegnał nas krzyżem i słowami: „niech was Bóg prowadzi, niech Bóg ma was w swojej opiece!“
Po chwili wprowadzono nas do więzienia przez długi korytarz, ponury i ciemny, „jak Lucypera podziemny pałac“ do niewielkich cel, o małych, okratowanych okienkach niemal że pod samym sufitem. Janowicza ulokowano w jednej celi ze mną, Waryńskiego z Dulębą.
Zmiana miejsca pobytu dodatnio wpłynęła na zmianę nastroju, aczkolwiek obawy o towarzyszy, którym groził Szlisselburg, nie znikły.
Nazajutrz z samego rana odwiedził nas w celach naczelnik i oznajmił, że otrzymał rozkaz zakucia nas w kajdany i zgolenia nam pół głowy, wąsów i brody, ale że na to golenie nas nie może się zdecydować i każe nas ostrzyc.
Nieszczęśliwy! być może, że z dni młodości pozostał mu jeszcze w pamięci wiersz Mickiewicza o głowie, „z której włos przemoc odarła bezwstydna“, i uczestnikiem tej przemocy być nie chciał.
Sprawę tę już uprzednio omawialiśmy i postanowiliśmy nie protestować przeciwko temu gwałtowi. Ostrzyżono nam lewą połowę głowy, wąsy i brodę i zakuto w kajdany. To ostatnie żadnego na nas wrażenia nie zrobiło. Było tylko niedogodnym, bo mocno utrudniało ubieranie się. Łańcuch, łączący okowy na nogach, utrudnia naciągnięcie spodni, to też wdziewanie tej części tualety sprawiało niemały kłopot. Po wciągnięciu jednej nogawicy, przez tę samą okowę trzeba było przeciągnąć drugą, następnie tę drugą przeciągnąć z dołu do góry przez drugą okowę i dopiero potym wciągnąć jak zwykle na drugą nogę.
Gdyśmy po dokonaniu tych wszystkich operacji wracali na korytarz już w nowym uniformie, wielu brodaczy — zwłaszcza Waryńskiego, Formińskiego i Tomaszewskiego, nie sposób było poznać. Tylko ja jeden niemal zupełnie się nie zmieniłem, bo dla braku wąsów i brody nie można mi było ich zgolić...
Dokonany na nas gwałt nie mógł nie wpłynąć na usposobienie ogółu.
Spostrzegszy to, Waryński, gdyśmy wyszli na spacer, schwycił najbliższego sąsiada za rękę i ze śpiewem:
Buntownicza wiaro,
Hej wesoło dalej w koło
Warszawo i Karo!
rozpoczął skocznego mazura. Za nim podążyli inni i ten mazur, który kiedyś miało „pół Polski zaśpiewać“, rozlegał się po podwórku więziennym, ściągając do okien i na ganki mieszkańców ulicy Dzielnej, którzy ze zdumieniem i zaciekawieniem spoglądali na tych zakutych w kajdany pierwszych bojowników sprawy robotniczej, których wolnego ducha ni kajdany, ni więzienia carskie skuć nie były zdolne.
Ożywieni, z wezbranym w sercu uczuciem powróciliśmy do cel, gdzie nas wkrótce odwiedził wice-prokurator. O nic nie pytał, o niczym nie rozmawiał... Byliśmy przekonani, że, zdjęty ciekawością, przyszedł spojrzeć na tych, o których na wszystkie cztery strony świata trąbiły pisma polskie, rosyjskie i zagraniczne. Myliliśmy się. Sprawnego biurokratę ludzie nigdy nie interesują, natomiast najgłębszy interes posiada dla nich „bumaga“. I ten młody, ale gorliwy sukcesor Plewego przyszedł skontrolować, czy sprawiedliwości stało się zadość i czy „bumaga“ należycie wykonana została. Pobłażliwość naczelnika nie uszła jego baczności i nazajutrz naczelnik otrzymał nową, groźną bumagę z zapytaniem, dla czego nas tylko ostrzyżono, podczas gdy instrukcja wyraźnie nakazuje golenie katorżan.
Nie wiem, co odpisał na swe usprawiedliwienie poczciwina-naczelnik, znalazszy się pomiędzy młotem bumagi a kowadłem własnego sumienia, ale że wykonanie rozkazu kosztowało go dużo męczarni — to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Przyszedł do nas, zgięty, złamany, z opuszczoną głową, nam oddając decyzję w tej sprawie. Uspokoiliśmy go oznajmieniem, że byliśmy na to przygotowani i że wobec tego nie widzimy potrzeby sprzeciwiania się dokonaniu na nas tego barbarzyństwa. Wahał się jeszcze, ale widać było, że szala tych wahań przechyli się na stronę otrzymanego rozkazu. I rzeczywiście na drugi dzień wezwano nas do kancelarji, gdzie już na nas czekał cyrulik...
Powiedzieliśmy nadzorcy, żeśmy byli przygotowani na golenie to...
Myśleliśmy rzeczywiście, żeśmy przygotowani... Nieprawda! Dopiero gdy cyrulik zaczął nam skrobać głowę, odczuliśmy całą grozę, całą ohydę dokonywanego na nas gwałtu, i trzeba było całej siły woli, by nie odtrącić tych dobrodusznych wykonawców wstrętnych rozporządzeń...
Utrzymują ludzie, że do wszystkiego się można przyzwyczaić. Nie! Są rzeczy, do których przyzwyczaić się, z któremi pogodzić się nie sposób. Takim jest to szkaradne golenie głowy. W ciągu pięciu lat dokonywano nade mną tej operacji co dwa tygodnie, ale i ostatni raz, jak ongi pierwszy, podczas tej procedury wszystko się we mnie burzyło, całym swym jestestwem czułem, że w ten sposób znęcają się nad moją godnością. To samo czuli i inni towarzysze niedoli. Dzień golenia na Karze był dniem przygnębienia. Wielu, by uniknąć tej procedury z rąk obcych, sami golili sobie głowę zawczasu. Na Pawiaku oczywiście sami tego dokonać nie mogliśmy, to też znowu na chwilę zapanowało przygnębienie, od którego wszelkiemi siłami staraliśmy się otrząsnąć, szczególniej przy stykaniu się ze światem pozawięziennym, zwłaszcza z krewnemi na widzeniach. Było to niemal że koniecznym. Krewni, widząc nas w aresztanckich kubrakach, ogolonych, przy każdym poruszeniu dzwoniących kajdanami, utulić się w żalu nie mogli. Trzeba ich było podtrzymać na duchu.
Zmartwieni, przygnębieni w lot chwytali wszelkie kursujące pogłoski o naszym losie i święcie wierzyli w ich prawdziwość. Podług jednej z takich pogłosek miano wysłać do Szlisselburga: Waryńskiego, Janowicza, Luriego, Mańkowskiego, Rechniewskiego, Dulębę i mnie. Zakomunikowano ją nam, ale nikt z nas nie dał jej wiary. Okazało się jednak, że niema dymu bez ognia: połączono w jedną grupę Szlisselburczyków i Karyjczyków, i tylko na tym cały błąd polegał.
Po tygodniu pobytu na Pawiaku oczekiwany cios ugodził w nas. Wieczorem wszedł do naszej celi i do celi Waryńskiego i Dulęby naczelnik więzienia i oznajmił, że przyjechali po Janowicza i Waryńskiego.
— „Kto przyjechał?“
— „Żandarmi!“
Wątpliwości znikły, a jednak na dnie duszy tliła jeszcze nadzieja, że może wywożą tylko partjami do Moskwy... Pożegnaliśmy ich... znowu na zawsze.
Waryński żartował, zabrał ze sobą papierosy, twierdząc, że żandarmi, najszlachetniejszy naród pod słońcem, napewno pozwolą w drodze palić.
Nazajutrz rano od naczelnika więzienia dowiedzieliśmy się, że odwieziono ich na kolej petersburską, a zatym do Szlisselburga.
Okropne to uczucie, gdy się ludzi na pewną śmierć żegna, tym okropniejsze, kiedy wiadomo, że agonja będzie trwać lata całe, bo chociaż gienerał Orżewskij nie wypowiedział jeszcze wówczas swego aforyzmu, że ze Szlisselburga nie wychodzi się, lecz jest się wynoszonym, — o tyle naiwni nie byliśmy, byśmy mieli jakiekolwiek złudzenia. I im lepiej było nam na Pawiaku — a było nam dobrze — tym bardziej odczuwaliśmy jakieś wyrzuty sumienia, tym bardziej nam była przykrą ta różnica między naszym położeniem a położeniem tych, których uważaliśmy za najlepszych, najszlachetniejszych, najbardziej oddanych sprawie i najdzielniejszych.
I znowu upłynął tydzień i znowu przyszedł na nasz oddział naczelnik z oznajmieniem, że przyjechali po Rechniewskiego, Mańkowskiego, Dulębę i mnie.
— „Kto“?
— „Kozacy!“
A zatym nie Szlisselburg!
Poszliśmy do cel pożegnać się z pozostającemi... Ale nie chciano się nawet żegnać z nami. Za kilka dni zobaczymy się w Moskwie. Po cóż te sentymenty?
Nikogo z pozostałych nie mieliśmy zobaczyć. Wszystkich z początku wysłano do Biełgradskiego więzienia centralnego pod Charkowem, a potym na Sachalin.
Wziąwszy ze sobą tłumoczki, podążyliśmy za naczelnikiem do kancelarji. Znowu nas jedna strona „oddała“, druga „przyjęła“ — następnie wpakowano nas do karetki i pod eskortą pół seciny kozaków odwieziono do arsenału — więzienia transportowego na Długiej ulicy. Tu posadzono nas wszystkich czterech razem do jednej ogromnej celi z tapczanami pośrodku.
Następnego dnia krewni na widzeniu zawiadomili nas, że przychodzą na każdy odchodzący do Moskwy pociąg, obawiając się, by nas nie wywieziono ukradkiem. Instyktownie przeczuwali, że żandarmi coś knują i te przeczucia najzupełniej się sprawdziły.
W kilka godzin potym przywieziono oficerów Luriego i Sokolskiego. Igelstrom z powodu choroby pozostał w X pawilonie.
Okazało się, że szopkę pozbawienia rangi i orderów wymyślił z własnej inicjatywy Fursa. Przywdział mundur galowy, uszeregował żandarmów i wezwawszy naszych oficerów do kancelarji, uroczyście zażądał od nich, by mu oddali epolety i ordery...
— Ani myślę — odpowiedział Luri — to za moje własne pieniądze kupione...
Ta odpowiedź zbiła z tropu Fursę. Uroczysty ton się urwał. Rozpoczął się jak najzwyklejszy targ o oddanie tych emblematów. Ale Luri się uparł i Fursa wcale nie uroczyście skapitulował.
Nie obeszło się przy okazji i bez komizmu: Luri aż do chwili zatwierdzenia wyroków otrzymywał pensję. Pokwitowanie za ostatnią pensję podpisywał już będąc skazanym na 20 lat ciężkich robót. Wiedząc, z kim ma do czynienia, udając naiwnego, zapytał, jak się ma podpisać, czy jako wojskowy i inżynier, czy też jako „katorżnik“.
— Jako katorżnik, jako katorżnik! — skwapliwie odpowiedział Fursa.
— Jakto? Przecież ja pensję otrzymałem nie jako „katorżnik“, a jako inżynier...
— Prawda... Więc podpisz się pan jako wojskowy i inżynier...
— Nie jestem już inżynierem wojskowym. Jeżeli się tak podpiszę, pociągniecie mię panowie do odpowiedzialności za przyswojenie sobie już nie przysługującego mi stanu.
Fursa zbaraniał, a Luri, nie wiele myśląc podpisał się: „ssylno-katorżnyj inżynier-kapitan“. Za tego katorżnika-kapitana Fursa otrzymał nosa.
Nad Lurim w arsenale dokonano tej samej operacji przebierania, golenia i zakucia w kajdany, jaką nad nami dokonano na Pawiaku. Zmienił się do niepoznania i czuł się bardzo zażenowany w tym nowym uniformie. Ostatni pociąg do Moskwy odchodził o pół do czwartej po południu. Do trzeciej każde poruszenie drzwi przyjmowaliśmy za wezwanie, ale gdy godzina ta upłynęła, uspokoiliśmy się, będąc pewni, że wcześniej jak nazajutrz nas nie wyślą. W ten sam sposób rozumowały również nasze rodziny. Ta pewność jednak zawiodła. Około pierwszej w nocy, gdyśmy już wszyscy spali, do celi wkroczył naczelnik więzienia Wasiutyński, naczelnik wojskowy, kilku strażników i kilku żołnierzy; obudzili nas, zrewidowali nasze rzeczy, skontrolowali kajdany, czy nie są przepiłowane i oznajmiwszy o tym, że natychmiast wyjeżdżamy, poprowadzili nas na podwórko więzienne, gdzie już nas oczekiwała karetka więzienna, otoczona kozakami.
Wiedząc, że w tym czasie niema żadnego pociągu, nie bardzo dowierzaliśmy oznajmieniu naczalstwa, ale na ten raz władze nie skłamały.
Przez Długą, Miodową, Senatorską, plac Zamkowy, most i Pragę wieziono nas na dworzec terespolski.
Na ulicach panowały pustki i cisza. Karetka więzienna turkotała, obok sotnia kozaków galopowała na koniach, uzbrojona w piki i nahaje... Takim było nasze ostatnie pożegnanie z Warszawą. Zdawaćby się mogło, że taki sposób wywiezienia powinienby przygnębiająco na nas oddziałać. Przeciwnie: dodał on nam otuchy. Groźny i potężny carat nie miał odwagi jawnie przez ulice Warszawy poprowadzić skazanych przez się do ciężkich robót 6 rewolucjonistów i wykradał ich, jak zbrodniarz pokryjomu, w nocy... Gdyśmy przybyli na dworzec, roiło się już tam od wojska. Karetka wjechała w łańcuch żołnierzy, poczym otworzono drzwiczki i wyprowadzano nas po jednemu.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć! Jeden, dwa, i t. d. — liczył nas oficer przez całą drogę od dworca do wagonu, wynoszącą zaledwie pięćdziesiąt kroków. Łańcuch żołnierski coraz bardziej się za nami ścieśniał. Na stopniach wagonu już czekał na nas oficer i feldfebel, którzy mieli poprowadzić etap...
Przeliczono nas znowu i wprowadzono do wagonu...
— Gotowo? — zapytał ktoś oficera.
— Gotowo!
Lokomotywa ruszyła natychmiast.
Okazało się, że nas wywieziono extra-cugiem.
W wagonie pilnowało nas 6 żołnierzy oprócz feldfebla i oficera; wagon był zamknięty i przed drzwiami z obudwu stron stali żandarmi. Okna wagonu były okratowane.
Po godzinie pociąg zatrzymano, nasz wagon odstawiono na boczną linję i tu w polu, strzeżeni wewnątrz wagonu przez żołnierzy, a z zewnątrz przez żandarmów, staliśmy do 11-ej rano, do przyjścia pociągu, który wyszedł z Warszawy o 10-ej. Tym pociągiem odwieziono nas do Brześcia, gdzieśmy znowu kilka godzin czekali na pociąg, wychodzący z Warszawy o pół do czwartej, w którym przywieziono partję kryminalistów.
Z niemi przyjechała żona oficera Sokolskiego... Nasze rodziny zebrały się o pół do czwartej na dworcu i tu dopiero dowiedziały się, że już przed kilkunastu godzinami nas wywieziono...
Dalsza droga do Moskwy odbywała się normalnie. Poza obrębem Królestwa już nie byliśmy dla rządu niebezpieczni.