<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewunia Tom IV |
Podtytuł | Opowiadanie z końca XVIII wieku |
Wydawca | „Ziarno” |
Data wyd. | 1913 |
Druk | E. Szyller |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wielkanoc w tym roku była wcześna, tak, że zapowiedziana zabawa wiejska, w pierwsze piękne dni wiosenne, przypadła już po przewodach. Liście się dopiero na drzewach rozwijały, lecz przy pięknej pogodzie rosło wszystko, zieleniało, kwitło, jakby śpiesząc się i wyprzedzając. Podczaszy myślał dla rozmaitości, dla ubawienia córki coś urządzić w nowym guście.
Właśnie naówczas słynęły warszawskie w teatrze i pałacu Radziwiłłowskim maskarady, mówiono o nich wiele. Staremu przyszło na myśl w tajemnie rozesłanych listach prosić sąsiadów, aby kto łaskaw stawił się przebrany i jeśli można, to w masce. A ponieważ w domu byłoby może i ciasno i duszno, stary wybrał za ogrodem szopę wielką, w której zwykle siano składano, drogę do niej kazał wysadzić pościnanemi brzozami i jodełkami, wysypać piaskiem i tatarakiem, ściany przykryć w zielone wieńce i jodły, poobwieszać lampami i cieszył się niezmiernie, iż na wsi jeszcze nic nigdy podobnego nie widziano, nad to, co on wymyślił. Że wszyscy, do których poszły zaproszenia, radzi temu byli, to pewna, panny, panie, kawalerowie, podobywali odwieczne kufry, posprowadzali krawców, pozasiadały jejmoście na całą noc szyjąc, układając, mędrkując, jak najpiękniej i najosobliwiej wystąpić. Podczaszego wynoszono pod niebiosa za ten pomysł szczęśliwy.
Machcewicz jak tylko list odebrał, serce go ruszyło zaraz, poleciał do Walka, u którego właśnie Szczepek gościł.
— Wiecie co — zawołał na wstępie — szlacheckie słowo święte być powinno, przyrzekliśmy sobie, że Sykstusowi pomagać będziemy. Pomagajmyż! Okoliczność się nadarza wyborna. Wiecie co, namówimy go, żeby przebrany jechał z nami, przynajmniej niech ją zobaczy i z nią pogada.
— A no, dobrze! dobrze! — zawołali Walek i Szczepek. — Staremu podczaszemu figla skrojemy dobrego. Ale któż Sykstusa na to namówi.
Uderzył się w piersi Machcewicz?
— Kto? ja!
Pogadali, pośmieli się, Litwinowi było pilno, siadł na bryczkę i do miasteczka popędził.
W kancelarji u Bołtuszewskiego naradzać się z Warką nie było sposobu. Poszedł tylko i zamówił go sobie do przewertowania dokumentów na wieczór. Sykstus się stawił na godzinę naznaczoną. Zaczęto od przekąski, bo bez traktamentu u nas nic się nigdy nie działo, i na sucho źle szły sprawy. Popili zieleniaczkiem.
— Słyszałeś pan, panie Warka — rzekł Machcewicz — o zabawie w Górze? Coś osobliwszego będzie! Wystaw sobie, maskarada, wszyscy w maskach i poprzebierani, jak kto chce.
— A! to będzie bardzo zabawne! — rzekł Sykstus, któremu serce uderzyło — bardzo zabawne. A pan tam będzie.
— Jakże nie? całe sąsiedztwo. Panna Marta ma być przebrana za żydówkę, Dydak za szczupaka, nie wiem kto mu dał tę myśl szczęśliwą, ja, myślę się wystroić za turka, a waćpan?
— Jakto, ja? — rzekł Warka — ja tam nie będę.
— Ale ba! dlaczego?
— Bom nieproszony.
— To co? nieproszony! wszyscy kto tylko znajomy to proszony, to ogólne maskarad prawo. Ty musisz być, ja cię biorę.
— Nie mogę — odezwał się Warka smutno — pierwsza przyczyna żem nieproszony, druga, że żadnego stroju nie mam, trzecia, że, że, nawet być tam nie chciałbym. — Spuścił oczy.
— Serce, kochanie, panie Sykstusie, nie bałamuć! żeby młody człowiek tam nie chciał być, gdzie może rajską Ewę zobaczyć, temu nikt nie uwierzy.
Warka winem popił, był czerwony jak wiśnia, ale wnet zbladł na wosk.
— Co się tyczy stroju, mój drogi — dodał Machcewicz — trafia ci się taka gratka, że ci wszyscy zazdrościć będą. Nawet gospodarz, czy cię będzie znał, czy mu się poznać nie dasz, będzie ci wdzięcznym, bo mu ozdobisz maskaradę.
— A to jakim sposobem?
— Oto słuchaj. Mam po pradziaduniu, który był takiego jak ty wzrostu, (no! i proszę cię, mnie po nim takim znoskiem uczyniła natura macocha!), po dziadusiu całą zbroję szmelcowaną, cacko! Mówię, ci... choć zapiekło, że to u mnie klejnot wielki, utrzymana tak, choć dziś się w nią ustrój, tylko nie mnie, bo ja w niej byłbym jak żaba w żółwiej skorupie, ale ty! Jest to zbroja od parady, cała czarna, po niej złoty rysunek przedziwny. Wszystko do niej, począwszy od ostróg do hełmu... Hełm zamknięty kratką, na nim dwa skrzydła sokole. Do zbroi miecz takiż, toporek, pas, kaftan, słowem, ani ćwieczka, ani guziczka nie brak. Jak ty się w to ustroisz a wnijdziesz, tylko na ciebie patrzeć będą. Już zrób mi tę łaskę, niech ja się przez cię moją zbroją pochwalę.
— Wszak ci ją pan Walenty, albo Szczepan włożyć może — westchnął widocznie spokuszony Sykstus — czy to dla mnie?
— Jak ulał! — zawołał Machcewicz. — Walek przebiera się za krakowiaka, a Szczepek za arlekina, już mają stroje gotowe. Jak ty mnie kochasz, ja cię u Bołtuszewskiego wyproszę, jedz, i daj się namówić.
A! mój Boże! Sykstusa nie bardzo namawiać było potrzeba, dla niego Ewę zobaczyć, a jeszcze stanąć przed nią rycerzem, a może szepnąć jej słowo, najwyższem szczęściem było, o którem i marzyć nie śmiał, lecz godziłoż się, godziłoż tak wkradać do domu?
— Gdybyś mi pan dał słowo, że nikt a nikt o tem wiedzieć nie będzie, możebym się ważył, i to, doprawdy — rzekł cicho Sykstus — strach mnie bierze niezmierny!
— Czego strach! przyjedziesz ze mną, pokręcisz się, pochodzisz, zabawisz póki będzie można, i ja cię napowrót wykradnę.
— A jak mi hełmu przyłbicę każą podnieść? — spytał Sykstus.
— Pod spodem ci uszyjemy tiulową czarną maskę, zresztą, licz tylko na mnie. Biorę wszystko na siebie. Idzie mi o to — dodał poczciwy Machcewicz — żeby moją zbroją się pochwalić.
Pokusa była za silna. Sykstus uległ. Zaklął tylko po sto razy, ażeby nikt w świecie się nie dowiedział, nikt w świecie! Machcewicz poprzysiągł tajemnicę najgłębszą.
∗ ∗
∗ |