Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wszedłszy do saloniku Żwana, Helena cofnęła się zdziwiona.
Z krzesła koło stołu podniósł się Born.
— Pan tu? — spytała.
— Tak!... ja — odpowiedział Born. — Pani zapewne po poradę... Czy pani chora?
— Nie! — odparła Helena — nie jestem chora.
Milczała przez chwilę, poczem składając na fotelu swą wiosenną popielatą parasolkę, spytała:
— Gdzie Żwan?
— Ma kilku bardzo ważnych pacyentów do odwiedzenia. Powróci za chwilę. Tak mi mówiła służąca... Czy i pani na niego zaczeka?
— Tak... zaczekam!...
Helena podeszła ku oknu i zaczęła udawać, że wygląda na ulicę. Była bardzo zmieszana. Od owej chwili w cukierni — niewidziała Borna a uczucie jej dla niego przeszło obecnie przez tyle faz różnorodnych, iż niewiedziała sama jaka nuta jest w niej dominującą. Nie dawniej jak wczoraj, sondując stan swego serca, drwiła ze swej miłości dla Borna, z chęci popełnienia samobójstwa dla tego chudego, zgarbionego człowieka, który żył bez ślubu z kobietą zajmującą się akuszeryą i pozostał w jej pamięci smarujący masłem kromki chleba (współczesna Lolotta — Werthera). I znów to dziwne, prześladujące ją wrażenie starego palta, które towarzyszyło najczęściej jej myślom, gdy te zwracały się ku Bornowi, powróciło z wielką siłą i wyrazistością.
Stojąc tak przy oknie, starała się rozumowaniem odzyskać zimną krew i równowagę. Przywołała całą siłą owe „śmieszne“ strony swego do Borna stosunku i uzbroiła się niemi. Ukosem, z pod przysłoniętych powiek spojrzała na autora „Paryasów“.
Nie wydał się jej jednak śmiesznym wcale, ta „Lottchen Wertherowska“, jak go często w myśli swej nazywała.
Przeciwnie — siedząc tak naprzeciw okna wyprostowany, z twarzą poddaną pod pełne wiosenne światło, był bardzo piękny, spokojny — choć niedospanemi nocami i walką z życiem sterany. Był bardzo blady w obramowaniu swych ciemnych włosów i zapadłe oczy zdawały się być pociemniałe i zwiększone w tej smutnej bladości czoła i policzków.
Ubrany biednie, mozolnie, z krawatem ciemno granatowym, zniszczonym i wytartym, w surducie wyświeconym na łokciach i ramionach, robił wrażenie jednego z tych „paryasów“, którzy tułają się po świecie z upartą myślą pracowania z pożytkiem dla społeczeństwa, a skopani, zbici, opluci, posądzeni o nieuczciwe zamiary, nie chcą wyrzec się swej szkodliwej dla siebie manii i sterczą jak samobójcze widma na targowisku próżności i karyery świata.
Helena, zdziwiona tem szarpnięciem się sympatycznego uczucia, jakie w głębi siebie uczuła, postanowiła nadrobić zuchwałą dezinwolturą i zabić w sobie to coś, które się w niej wiecznie ku temu człowiekowi rwało.
I odwróciwszy się szybko od okna, zbliżyła się do stołu, szeleszcząc jedwabną podszewką wełnianej szarej sukni, pół-żałobnej, na którą zarzuciła nastrzępiony marabutami kolet z czarnej taniej mory.
Stanęła przed Bornem i w lustrze naprzeciw widziała odbicie całej swej postaci, swej twarzy zmienionej i wychudłej, pokrajanej dwiema bruzdami idącemi od nosa ku dołowi twarzy, swych popielatych włosów pokrytych małym filcowym popielatym kapeluszem, przystrojonym białemi aksamitnemi różami i skrzydłami o srebrnawych połyskach.
Spojrzenie to na samą siebie nie uspokoiło jej bynajmniej. Chora na swą manię krytykowania wszystkiego, ujrzała się postarzałą, zbrzydłą i zmienioną... Ogarnął ją straszny żal za nią dawną, za tą Heleną tryumfującą i zwycięzką w masie swych popielatych włosów i z zielonemi szmaragdami obecnie spłowiałych oczów.
Strój jej wydał się tandetą. Wiedziała, że mora była bawełniana i kupiona na Żabiej ulicy. Ten głupi i drobny szczegół dobił ją. W jednej chwili straciła znów pewność siebie, lecz porwała ją złość, gniew, żal do całego świata, do niej samej, do Borna.
— Czy i pan pozostanie na posiedzeniu? — spytała nagle ostrym głosem, zagryzając do krwi wargi.
Born spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Tak... otrzymałem zaproszenie od Żwana po jego powrocie z Madrytu... podobno kilka osób z prasy ma przybyć także... Ale skąd pani wie o tem posiedzeniu?
Helena przez chwilę nie odpowiadała i z pod zamrużonych powiek patrzyła na Borna.
— Naturalnie, że wiedzieć muszę o posiedzeniu — wycedziła powoli — przecież to ja jestem medyum.
— Pani?... Pani?... Dlaczego?...
Helena parsknęła śmiechem.
— Dlatego, że potrafię oddzielić od siebie moje ciało astralne, zapaść w trans... i tam dalej. Zobaczysz pan za chwilę te cuda!... Ostrzegam pana jednak, że często szachruję... i drwię ze Żwana w głębi duszy... wolę pana uprzedzić, ażebyś się nie zagalopował w swoich sprawozdaniach...
Born milczał, i z rękoma obwisłemi wzdłuż ciała stał tak długą chwilę, nie patrząc na twarz Heleny.
— Czy wiesz pan — mówiła Helena, udając coraz więcej sztuczną wesołość — przychodzi mi chęć oddania panu przysługi. Podobno dziś będzie więcej „panów z prasy“. Wszyscy naturalnie pisać będą o cudowności zjawisk. Ja zaś dam panu pewne objaśnienia i powiem, w jaki sposób dochodzę do tego lub owego rezultatu. Artykuł pański będzie zatem o wiele ciekawszy, bo wykryje moje wrzekome... szalbierstwo!...
Urwała, poczem dodała pospiesznie:
— Mówię „wrzekome“, bo ja sama nie wiem dlaczego często oszukuję i co mnie do tego skłania. Czuję jednak, że „postąpić inaczej nie mogę“... W transie nie byłam jeszcze nigdy, ale dziś jestem zdenerwowana i zdaje mi się, że będziesz pan miał temat do swego artykułu...
Chciała mówić dalej, lecz Born przyskoczył do niej i porwał ją silnie za ręce.
— Nie będę miał tematu do swego artykułu! — zawołał zmienionym głosem. — Nie będę miał tematu ani ja, ani ci drudzy... słyszysz...
Helena, czując go tak blisko siebie, traciła swą sztuczną energię.
— Bo? — spytała, przeginając w tył głowę.
— Bo wyjdziesz ztąd natychmiast i nie powrócisz więcej!... Ja tak chcę... tak być musi!... Nie pozwolę ci służyć do tych śmiertelnych eksperymentów!...
— Pan? — zawołała Helena. — Pan?... Jakiem prawem? Dlaczego? Co pana obchodzić może, iż narażam się na śmierć lub na stracenie mej astralnej łupiny?... Puść mnie pan... jesteś szalony, szalony... szalony!...
Lecz mówiąc „puść mnie“, uczepiła się sama jego rąk i wpiła w nie swe paznogcie z dziką zaciekłością szaleńca. Jakaś straszna, bezbrzeżna rozpacz ogarnęła nią. Była jak pijana. Traciła grunt pod stopami. Wszystkie gorycze nagromadzone w jej duszy przez lat tyle, wybuchnęły teraz jak wulkan ogniem ziejący. Borna uważała teraz za głównego sprawcę swego poszarpanego na strzępy życia.
— Teraz — zaczęła urywanym głosem — teraz troszczysz się pan o moje nędzne życie, nie pozwalasz mi zapaść w katalepsyę, aby stracić choć na chwilę świadomość mego istnienia... a dlaczego przez lat tyle nie zatroszczyłeś się o stan moralny i fizyczny mojej istoty?...
On chciał odpowiedzieć, lecz ona przerwała mu nowym potokiem słów.
— Czy pan wiesz, że ja dla ciebie chciałam się zastrzelić?... Czy pan wiesz, że ja dlatego, aby nie myśleć więcej o tobie, nie stać ci na drodze, byłam blizka samobójstwa... Śmieszne, co? — prawda?... Sądziłam, że pan mnie kochasz, że pan mnie możesz kochać!... I chciałam „odejść w dal ciemną“, jak mówi się po literacku, po waszemu!...
Zaczęła gorączkowo rwać jego ręce konwulsyjnem drganiem.
— Bo to wszystko, co się stało, to stało się przez pana... Teraz widzę jasno w mej przeszłości... Gdybyś pan był ku mnie wyciągnął rękę, wyrwał mnie z tego piekła... zajął się mną, tak jak zająłeś się Jadwigą, nie byłabym spadła do tego błota, które mi każe szukać zapomnienia w szydzeniu... w analizach... w katalepsyi... w atakach nerwowych! Pańska to wina... pańskie to dzieło!... Fin-de-siècle’istka!... Ja?... cóż znowu!... Ja?... idyotka burżuazyjna ubrana w pawie pióra!...
Oderwała swe ręce od jego dłoni i upadła na krzesło.
— Dlaczegoś mnie pan porzucił... dlaczego... dlaczego?...
Była w tej chwili zupełnie szczerą.
Kochała go bardzo silnie w tym momencie i miarą tej miłości mierzyła wszelkie fazy, przez jakie uczucie to w duszy jej przechodziło.
Born zbliżył się i oparłszy o stół, pochylił się ku niej z wyrazem wielkiej troski.
— Dlaczego mi pani czyni ten wyrzut niezasłużony — wyrzekł, oczami szukając jej oczów — wszak chciałem, ażebyś pani opuściła dom męża i zaczęła nowe, bardziej prawe życie...
Helena roześmiała się gorzko.
— Tak — odparła — ale przypomnij sobie, że równocześnie powiedziałeś, iż ty usunąć się możesz z mego życia zupełnie, nie widzieć mnie nigdy — słowem dałeś mi do poznania, iż liczyć na ciebie nie mogę wcale!
— Nie chciałem wpływać na twe postanowienie. Byłaś dojrzałą kobietą — i sama o swoim losie stanowić miałaś prawo.
— Nie, nie! — krzyknęła Helena. — Nie byłam nigdy kobietą... trzeba było mnie wziąć za rękę i wyprowadzić z tego przeklętego koła, w którem się obracałam. Opuściłeś mnie... opuściłeś!... Widzisz, do czego doszłam!...
Oparła głowę na stole i zaczęła łkać głośno. Nie płakała tak dawno! Łzy te przyniosły jej wielką ulgę.
Nagle, tuż nad swoją głową usłyszała cichy nizki głos:
— Nie opuściłem cię ani na chwilę... zawsze myślą byłem przy tobie...
W piersi jej zamarł oddech. Te kilka słów sprawiły na niej wrażenie piorunu.
Lecz równocześnie rozdarło się jej serce strasznym żalem na myśl chwil minionych w jej życiu.
— Co mi z tego — odparła równie cicho nie podnosząc głowy — co mi z tego przyszło, iż byłeś myślą przy mnie!... Myśl twoja nie osłoniła mnie przed tem co się stało... nie uchroniła mnie od stania się... kochanką Hohego!...
Rzuciła te słowa prawie mimowolnie i chciała je cofnąć, lecz napróżno.
Instynktownie podniosła głowę i ujrzała jak Born cofał się przed nią, jak przed nagle ujrzanym jadowitym gadem.
— Ty? — wyrzekł prawie siny, tak straszna bladość pokryła jego rysy — Ty... byłaś kochanką Hohego?...
Helena zakryła oczy.
Niemogła znieść widoku tej twarzy tak strasznie zmienionej, z opadłą na dół szczęką, z oczyma bezmiernie rozszerzonemi. Zrozumiała w tej chwili, iż Born wierzył w jej prawość, zrozumiała, że to przyznanie się do stosunku z Hohem zadało cios śmiertelny jego ufności.
Czuła, iż musi się usprawiedliwić i zaczęła szukać w swej myśli „okoliczności łagodzącej“. Lecz nie mogła jej znaleźć. Jedyna okoliczność łagodząca był jej szał zmysłowy... Wszakże tego na swe usprawiedliwienie przytoczyć nie mogła.
Born stał wciąż milczący i blady. Oddychał ciężko, tak jakby nagły ciężar przygniótł mu piersi.
Zapanowała głucha, rozpaczliwa cisza:
Salonik był pełen słońca i woni wiosennej, która płynęła z otwartego na ulicę okna. Od miasta dolatywał czasem turkot dorożki, niewyraźny krzyk ulicznika.
Helenie znów łzy nabiegły do oczów.
Do jej rozpaczliwego stanu przyłączył się teraz smutek z dobrowolnie zadanego ciosu, który pomiędzy nią i Bornem kopał całą przepaść.
Zaczęła w myśli szukać sposobu moralnego zbliżenia się do tego człowieka.
— Ja... posłucham rady pańskiej — wyrzekła wreszcie nieśmiało — pójdę ztąd do domu... nie będę służyć za medium Żwanowi!
Lecz Born, patrząc na nią, powtarzał:
— Kochanka Hohego... kochanka Hohego!...
Ona jednym skokiem znalazła się tuż przy nim.
— Tak — zaczęła gorączkowo, czepiając się kłamstw i wybiegów, jako zwykłej swej broni — tak... byłam kochanką tego człowieka... lecz stało się to wbrew mojej woli... byłam na wpół przytomna raz jeden!... o!... raz jeden, przysięgam, uległam przemocy... Broniłam się... lecz...
Born porwał ją gwałtownie za ramiona i rzucił na fotel jak martwe ciało.
— Nie kłam! — krzyknął ostrym i wściekłym głosem.
Helenie nowe kłamstwo zastygło na ustach. Uczuła, iż poszła złą i fałszywą ścieżką. Szybko cofnęła się z niej i wpadła w drugą ostateczność.
— Jeżeli kłamię! — zawołała — to jedynie dlatego, aby panu umniejszyć bólu, jaki ci mem wyznaniem uczyniłam. Powinieneś to zrozumieć... i być mi wdzięczny, że szukam sposobu odzyskania twego serca...
Born spojrzał na nią zdziwiony.
— Mego serca? — wyrzekł powoli — dlaczego mówisz tu o mojem sercu?... Czy sądzisz, że cię kochałem?
Słowa te podziałały na Helenę, jak uderzenie szpicruty.
Uczuła się zranioną do głębi, nietylko w miłości własnej, ale i w tej serdecznej ranie, jaka się w piersi jej krwawić zaczęła.
— A! — wyrzekła urywanym głosem — a!... nie kochałeś mnie pan... nigdy?... Dobrze!... Dlaczego więc pobladłeś, gdy ci powiedziałam, że byłam... kochanką Hohego? Dlaczego bledniesz teraz jeszcze i odwracasz się odemnie? Dlaczego zmienisz się jeszcze bardziej, skoro ci powiem, że... ja... kochałam Hohego... że to ja sama pierwsza uczyniłam wszystko, co było można dla zawiązania tego stosunku... że pieszczoty jego były mi drogie... i że dziś jeszcze...
Mówiąc te słowa wstała z fotela i czającym się krokiem, jak kot szary o spłowiałych źrenicach, zmierzała ku Bornowi. Suknia jej szeleściła, jak masa jesiennych liści, okrycie spadło z jej ramion i odsłoniło sylwetkę jej biustu wychudłego, wysmukłego — łamiącego się w wyzywające linie.
— Dziś jeszcze na samą myśl o tych chwilach...
Lecz dalej mówić nie mogła.
Uczuła się porwaną, zgniecioną ramionami Borna, który ręką drżącą usta jej zasłaniał i wołał:
— Milcz, milcz!...
Spojrzała mu głęboko w źrenice zmęczone i zaciągnięte w tej chwili bielmem namiętności.
— Nie kochałeś mnie? — spytała cichym, teatralnym głosem.
Born wypuścił ją z objęć i odepchnął od siebie.
— Nie! — wyrzekł ostrym, urywanym głosem.
Helena otworzyła usta, pochyliła głowę i pozostała tak w ironicznie drwiącej pozie.
On spojrzał na nią i zawahawszy się chwilę, mówić zaczął nagle, szybko i gorączkowo:
— Nie... nie kochałem cię!... Raz jeszcze to powtarzam, lecz chcę, ażebyś wiedziała, jakiego to rodzaju uczucie obudziłaś we mnie. Dowiedz się więc, że nie kochając — można czuć dla jakiejś kobiety fatalny i straszny pociąg... niepokojący i zmysłowy... O... nie uśmiechaj się ironicznie. To nie jest miłość!... To tak dalekie od prawdziwej miłości, jak niebo od ziemi. Otóż takie uczucie złe i niepokojące budziłaś we mnie zawsze, ile razy zbliżałaś się ku mnie... Paraliżowałaś wtedy na pewien czas moją siłę pracy, lecz nigdy nie mogłaś zwyciężyć mej mocy panowania nad sobą... Oddalając się od ciebie, odzyskiwałem równowagę... Działałaś na mnie jak narkotyk, a ja, nędzny wyrobnik umysłowy, nie mogłem i nie chciałem sobie pozwolić upajania się tym narkotykiem...
Zamilkł na chwilę i widząc że Helena stoi nieruchoma, z twarzą pochmurną i brwiami ściągniętemi, zaczął dalej mówić spokojniejszym nieco głosem:
— Pomimo wszystkiego, co mi powiedziałaś przed chwilą, jestem przekonany, iż taki sam pociąg zmysłowy pchnął cię w objęcia Hohego... nic więcej!... Nie chciałem, ażebyś była dla mnie tem — czem był dla ciebie Hohe. Zdaleka, zdaleka, latami całemi — w myśli, w pamięci upajałem się czarem wspomnienia twej piękności, twej kobiecości głupiej, nędznej, ograniczonej, twej samiczej urody, która w oddaleniu przybierała kształty prawie nieziemskiego zjawiska. Przyzwyczaiłem się uważać cię za lalkę elegancką, piękną, czystą... za posąg bez mózgu, ale też i bez szczytowej nikczemności cudzołóztwa, za jeden z tych kwiatów, które czarują barwą i kształtem, lecz nie przynoszą nikomu ani szkody, ani pożytku. I gdy z ust twoich posłyszałem przyznanie się do twego z Hohem stosunku — zdjął mnie żal wielki... Otworzył się przedemną cały świat kłamstw i podłości, obłudy i znikczemnienia... Rozumiesz teraz, dlaczego tak bardzo pobladłem? Przez lata całe byłem pod urokiem twego ciała i nagle ujrzałem ciało to splamione, włóczone po legowiskach wiarołomnych kryjówek...
Helena podniosła nań oczy, które z zielonych stały się od smutku prawie czarnemi.
— Ach! — wyrzekła cicho — więc i ty także?...
— Tak! — odparł Born — i ja także byłem pod urokiem swego ciała i twej wyzywającej piękności... Dlaczego chciałaś, aby było inaczej? Całe twe wykształcenie duchowe i cielesne szło wiecznie w tym kierunku. Pragnęłaś działać na zmysły, na nerwy... zapominałaś o sercu... Sama nie znając serdecznej miłości, jak chciałaś wywołać ją w zbliżającym się ku tobie mężczyźnie?...
Helena potarła rękę po czole.
— Tak — powtórzyła — tak... masz racyę... jak chciałam... jak chciałam!...
Przez myśl jej przesunęła się chęć powiedzenia temu człowiekowi, że dla niego właśnie zabił kilkakrotnie cień jej serca, lecz zacięła się w moralnym uporze.
Schyliła się po leżące na ziemi okrycie.
— Ja już ztąd pójdę! — wyrzekła potulnie.
Narzuciła na plecy kolet i zaczęła wiązać z tyłu kapelusza końce woalki.
Ręce jej drżały, zdawało się jej, że wybiera się na pogrzeb jakiejś ukochanej przez nią osoby.
Born patrzył na nią, gładząc nerwowo swą splątaną brodę.
— Czy nie masz pani do mnie żalu? — zapytał, nie poruszając się z miejsca.
Ona odwróciła się i szła ku drzwiom przedpokoju powoli, z oczyma wlepionemi w ziemię.
— Ja? — wyrzekła nareszcie — ja mieć żal do pana? Za co?... Za to że mi pan przypomniałeś kim jestem w rzeczywistości?...
Lecz on prawie ostro poprawił jej słowa:
— Kim stałaś się w rzeczywistości.
Helena oparła rękę o klamkę drzwi i drżącym głosem odparła:
— Nie... nie ja to byłam temi wszystkiemi kobietami, które widziałeś we mnie. Żyły we mnie i działały całe setki, całe tysiące istot... One to wytworzyły dokoła mnie owe wrażenia, których bolesne skutki odbijają się na mnie w tej chwili... Nigdy nie byłam sobą, nigdy nikt z nas nie jest sobą!... Pamiętaj o tem... Te istoty, które za nas działają, opuszczają nas, odchodzą, a my później cierpimy za ich winy. Ja... składam się z tysiąca cieni... Ty, cienie te jedynie widzisz... Gdybym to była ja tą mną przez lata całe, które dzisiejszą chwilę poprzedziły, byłbyś mnie... kochał, bo ja, prawdziwa ja — miałam i mam serce... i... na zmysły nie działam?...
I cicho, jak cień szary i niepochwytny wysunęła się z salonu.