Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Śmiertelnie smutna, dowlokła się Helena do domu. Idąc potrącana przez przechodniów, tłumiła łzy, które jej się cisnęły do oczów. Czuła się stokroć nieszczęśliwszą niż kiedykolwiek w życiu. Słowa Borna paliły ją jak świeżo otrzymany policzek. Zaczęła teraz po raz pierwszy zastanawiać się, myśleć i zazdrościć tym kobietom, które nie miały wężowej linii bioder, lecz były pełnym człowiekiem, istotą skończoną, doskonałą, nie kaleką rozwijającą jedną stronę swej istoty na niekorzyść drugiej.
Przed oczyma jej coraz widoczniej uwypuklała się teraz jedna, jedyna postać kobieca.
Jadwiga!
Dobywszy swego skalpelu, analizowała teraz ową „akuszerkę“ i nie mogła znaleźć śmiesznej strony w życiu i postaci tej kobiety. Nie była to pedantka bez temperamentu, gdyż oddała się Bornowi jawnie, otwarcie i żyła z nim od lat tylu, kochając go stale i wiernie. Usunęła się od ludzi i stworzyła sobie swój świat pracy i miłości...
Ta... była kochaną i pożądaną nietylko cieleśnie ale i moralnie. Ta umiała przykuć do siebie Borna, to serce, o którem nawet Helenie mówić nie było wolno...
Chwilowo obudziła się w niej jej dawna pycha światowej kokietki.
— Przyznał się, iż działałam na niego! — wyrzekła w myśli — lecz natychmiast dodała ze smutkiem najwyższym:
— Co mi z tego, co mi z tego!...
Ze słowami temi weszła na próg swego domu. Otworzyła drzwi kluczem, który miała teraz zawsze w kieszeni i powoli obeszła całe puste mieszkanie.
Nie było ani Świeżawskiego, ani Magdaleny. Helena wsłuchiwała się w stukot swych własnych kroków.
Mieszkanie to nie wydało się jej teraz „oberżą“ tak jak dawniej, lecz — grobem.
Wróciła powoli do przedpokoju i stała niezdecydowana. Patrzyła błędnym wzrokiem na sterczące ze ściany wieszadła. Co robić, gdzie pójść? Wszędzie nuda, pustka, kłamstwo, nikczemność. Wszędzie szych, pozłota, bagno, w którem grzęzną nogi...
Myślą powróciła do swej rozmowy z Bornem.
Miała racyę, mówiąc, iż to nie ona, ona sama była tą nią, krążącą stopami po ziemi. Gdy teraz zastanawiała się nad tem, co lat temu kilka uczyniła, lub co nawet wczoraj wymówiła — zdawało się jej, że to wszystko było snem i że ona tego nigdy uczynić nie mogła. A jednak teraz czuła więcej niż kiedykolwiek, iż każda z tych kobiet którą ona, Helena, była — pozostawiła w niej jakąś cząstkę i że te cząstki wytwarzają teraz jej istotę i wchodzą w skład jej duszy.
Nagle przypomniała sobie, że Szerkowski mógł nadejść, gdyż codziennie przychodził teraz koło godziny ósmej i pozostawał cały wieczór, pijąc, paląc i czytając z nią Verlaine’a.
Nie chciała go teraz widzieć, potrzebowała koniecznie spokoju, spokoju za jaką bądź cenę.
Wyszła więc znów na ulicę i zaczęła błądzić bez celu.
Chwilami stawała koło szyb sklepów i przyglądała się przedmiotom wystawionym.
Turkot dorożki, dzwonek tramwaju płoszył ją.
Szła dalej pod murami domów, tuląc się w fałdy swego okrycia.
Nie patrzyła na mężczyzn, lękając się wyczytać w nich obelgę uwielbienia. Zbierała dokoła siebie fałdy swej sukni, chciała się przemknąć niepostrzeżona wśród tłumu kobiet, prowadzących za ręce dzieci lub spieszących za sprawunkami, lub za poszukiwaniem pracy.
Nagle cofnęła się i oczyma zaczęła szukać jakiegoś schronienia.
Powoli, oparta na rączce parasola, szła pochylona ku ziemi ciotka Julia.
Ubrana była czarno, w wytarty szal, który z przodu, zapięty broszką otoczoną cierniami, zwieszał się ku ziemi. Z kapelusza zrudziałego spływał welon z czarnej krepy, widocznie wyprany i starannie wyprasowany.
Staruszka przeszła mimo Heleny, która odwróciła głowę.
Nie chciała stanąć oko w oko z tą kobietą, której się zawsze bała i która jedna może umiała trochę czytać w jej myślach.
W ręku ciotki Julii połyskiwał krzyż, wybity na tle ciemnej książki do nabożeństwa.
— Idzie do kościoła — pomyślała Helena — maj... majowe nabożeństwo.
Przypomniała sobie, iż bardzo dawno babka Bednawska prowadziła ją do kościoła na owe majowe nabożeństwa i że najwyższym smutkiem Heleny było przyglądanie się z ławki dziewczynkom, sypiącym kwiaty przed księdzem co szedł pod baldachimem.
I ona pragnęła mieć białą muślinową suknię, zakręcone w trybuszony włosy i biały wieniec na wypomadowanej głowie.
Lecz Babka Bednawska oparła się temu występowi swej wnuczki, twierdząc, że kwiaty na procesyi sypią tylko „szewcówny z Podwala“.
Helena przełknęła łzy i pocieszała się śpiewając cieniej i donośniej, niż inne dzieci suplikacye i Zdrowaś Marya.
Niemniej przeto — wspomnienie tych nabożeństw majowych odżyło w niej z całą siłą.
— Pójdę do kościoła — pomyślała, zwracając się w stronę Leszna.
Lecz idąc odpadła ją ta chęć pobożna.
— Nie, nie — mówiła w myśli — po co? Nie czuję potrzeby kultu... po co tam pójdę?... Dla mody?... Mam dosyć już tych modnych kierunków! Teraz nastąpiła moda zwracania się ku kościołowi. Niechże niemam ochoty poddawać się nowemu prądowi.
I szybko znów zawróciła i szła w poprzednim kierunku.
Idąc, myślała, iż teraz nagle nastała moda ślepej wiary, rzeczy mistycznych, facyend legendami — i że dokoła kościoła teraz zaczął się skupiać prąd mody. Musiała jednak przyznać, iż kler mało brał w tem udziału. Handlowali głównie karyerowicze lub ci, którzy bali się o całość swego mienia, lub naruszenie porządku społecznego.
Nazywało się to „reakcyą“ i zakrawało na uparte walenie w bęben łatwej i oddziałującej na pewien rodzaj umysłów — reklamy.
Zwróciła się znów myślą w przeszłość.
Stanowczo — najszczęśliwszą była w chwili, gdy przebywała w mistycznem towarzystwie teozofów. Oderwana od ziemi, płynęła ku górze.
Lecz długo tak pozostać nie mogła, życie i jego warunki ściągnęły ją z obłoków. Nie dowiedziała się niczego i z całego chaosu, jaki ją ogarnął, nie była w stanie wyssać jednej ożywiającej ją kropli dżdżu...
Weszła do ogrodu Saskiego i spostrzegła to dopiero, wchodząc w aleję okrążającą sadzawkę.
Setki dzieci w jasnych sukienkach, paltach z aureolami wielkich filcowych kapeluszy, biegały dokoła tafli wodnej, oprawnej w młodą zieleń trawy.
Gdzieniegdzie, wśród szarzejących konarów drzew sterczał posąg brudny i ciemny — a dokoła jego podstawy roiło się od tych najmniejszych — w białych kamaszach, z dużemi budkami i beretami na głowach.
Było to całe państwo białe, jasne, przeczyste, skąpane w różowem świetle wiosennego południa.
Białe łabędzie biły skrzydłami, schodząc powoli z mostków, lub wysuwając się z budek. Środkiem alei toczył się wózek osłonięty białą ceratą, a w niem spało dwoje malutkich dzieci, osłoniętych długim gazowym woalem, który zwieszał się z jednej strony i wlókł się po blond piasku, żłobiąc w nim delikatną złotą bruzdę.
— Co teraz? — myślała Helena — co teraz?...
Usiadła na ławce i zaczęła kreślić koła i gzygzaki końcem parasolki.
Ogarnął ją znów szalony smutek.
I w smutku tym grała teraz główną rolę myśl, iż Born — ten Born, który mimo wszystko wydawał się jej bez skazy — objawił się nagle jej oczom jak zwyczajny mężczyzna, pełen zmysłowych i namiętnych porywów.
Pożądał tylko jej ciała...
Tak twierdził, tak mówił.
List jego wszakże miał inną cechę. Mówił tam o moralnej stronie jej istoty, troszczył się o nią... dlaczegóż teraz...
Uczuła się wobec czegoś dla niej niezrozumiałego, zagadkowego. Wiedziała jednak to tylko, iż pomiędzy nią i Bornem była przepaść, o której przebycie się nie kusiła i nie pragnęła.
— Szkoda, że tak się stało! — myślała. — Jego wspomnienie było mi pewną ulgą... teraz — nic, nic!...
Powoli zachodziło słońce i robiło się chłodno. Niańki i bony wstawały, składały robotę. Dzieci piszczały; nie miały ochoty powracać do domu.
Małe taczki skrzypiały, bąki warczały, dzwonki na czerwonych uprzężach dzwoniły coraz głośniej...
Tu i ówdzie zjawiała się nagle jakaś mama, spiesząca z Żabiej lub Niecałej ulicy, ze sprawunkami w ręku. Żwawo ku niej toczyła się biała kula w berecie lub wielkim Rembrancie i, rozłożywszy rączki, dopadała do sukni z piskiem, śmiechem i chichotem.
Witano się długą chwilę — wreszcie oboje razem: matka i dziecko, trzymając się za ręce, szli na spotkanie niani.
Czasem matka podawała dziecku koniec swej parasolki i szła tak powoli, zastosowując się do malutkich nóżek, odzianych w białe kamaszki, wśród deszczu piłek, które tęczową masą spadały na ziemię lub szybko, jak spłoszone ptaki przecinały aleję.
Helena powoli oderwała wzrok od ziemi i patrzeć zaczęła na te dzieci, na jasne włosy z pod aureoli kapeluszy płynące, na niańki w perkalikowych kaftanikach, na te matki znużone i zmęczone, a przecież jakieś pogodne i uśmiechnięte.
Jedna właśnie z tych kobiet zbliżyła się ku ławce, na której siedziała Helena. Trzymała za rękę małą dziewczynkę w jasnej piaskowej sukience i dużym kapeluszu z białem strusiem piórem.
— Marysiu — wyrzekła młoda kobieta — zbieraj się do domu. Już szósta, zanim wrócimy, czas będzie nastawiać samowar!
Z końca ławki podniosła się tłusta dziewczyna i zaczęła zbierać porozrzucane dokoła przedmioty.
Był to cały skład zabawek. Młoda kobieta dopomagała służącej, układając lalki, piłki, baranki tekturowe, kubełki blaszane, paczkę z okruchami ciastek, flaszkę z mlekiem, szklaneczkę — w koszyczek z ciemnej trzciny.
— A gdzie też Stefuchna zadziała łopatkę? — biedziła się służąca, łażąc na czworakach dokoła ławki.
— Stefciu, gdzie łopatka? — pytała matka dziewczynki.
Malutka podniosła olbrzymie szafirowe źrenice na matkę i, zesznurowawszy usteczka, zapiszczała:
— Niewis!...
— Poszukaj!
Mała westchnęła, podciągnęła noskiem i powtórzyła:
— Posukaj!...
Zaczęła tedy szukać dokoła ławki, drepcząc w ślad za niańką mocno zaaferowaną.
Helena, mimowoli zainteresowana, zaczęła śledzić dziewczynkę, ujęta jej wdzięcznemi ruchami małego kociaka.
— Dzieci — pomyślała — to ładne... bardzo ładne!...
Przemknął przed nią obraz opustoszałego jej mieszkania.
— Wypełnia dom — dodała w myśli.
Lecz szybko powróciła do swych dawnych pojęć głęboko zakorzenionego jeszcze egoizmu.
— Hałas... kłopot — pomyślała — a przytem niszczy zdrowie... urodę...
Lecz ten ostatni argument nie miał dawnej siły...
— Uroda — ciągnęła w myśli — co mi przyszło z mojej urody! Rzucają mi ją jak obelgę, jak kalectwo... Nawet Born... nawet on! I ten mnie pożądał...
— Nie starał się jednak cię uwieść...
Ironia i niewiara zachichotały nagle w jej duszy.
— Nie dałaś mu do tego sposobności; zresztą wiedział, że mu się nie uda!...
Lecz jeszcze ta myśl nie zdążyła się uformować w jej mózgu, gdyż już inna ją niszczyła zupełnie.
— Kłamstwo, kłamstwo!... Udałoby mu się prędzej niż Hohemu, niż każdemu innemu, który pragnąłby zostać twoim kochankiem...
Znużona, zdręczona, trzymała ręce złożone na parasolce, którą położyła w poprzek na kolanach, chciała w jakikolwiek sposób otrząsnąć się z tych żrących ją myśli. Spojrzała na kobietę, stojącą obok ławki i w tej właśnie chwili obwijającą flaszkę z mlekiem w małą czerwoną serwetkę.
Była to młoda, dwudziestokilkoletnia kobieta, ubrana bardzo skromnie lecz z pewną umiejętnością doboru barw i linij. Wyraz twarzy miała zmęczony ale pogodny i czoło, na które spadały wązkie kręcone pasma włosów białe i dosyć gładkie.
— Ciekawa jestem — myślała teraz Helena — ile ta kobieta ma lat... czy o wiele odemnie starsza?...
Przed jej oczami mignął teraz jej własny obraz ujrzany niedawno w lustrze, w salonie Żwana. Widziała się bladą, zmęczoną, z bruzdami zwieszającemu ku dołowi skórę policzków.
— O ile ona młodziej odemnie wygląda — zauważyła w duchu.
— Jest to jedna z tych kobiet, które liczą bieliznę do prania, cerują pończochy, chodzą w Aleje pod rękę z mężem i w niedzielę jedzą pieczeń cielęcą z kompotem z jabłek... spowiadają się, poszczą i śpią w czepkach...
I nagle w sercu Heleny zbudziła się wielka zazdrość za tem nędznem szczęściem, pełnem jednostajnego codziennie spełnianego obowiązku.
— Oh... gdybym ja nią była! — wołała rozpaczliwie w duszy. — Gdybym ja była taką żoną uczciwego człowieka i mogła troszczyć się o klucz od góry i o wymoczenie w occie sztufady... Lecz ja przeszłam całe piekło i byłam tą setką istot, które na mnie działały! Mój mąż!... Hohe!... Siennicki!... Samana!... Żwan!... Born!...
Znów przymknęła oczy i zaczęła z natężeniem w głębi swej istoty wołać:
— Kto teraz... kto?...
I nagle na swych rękach poczuła drobniuchne maleńkie rączki...
Otworzyła oczy i ujrzała przed sobą w obramowaniu złocistego filcu malutką twarzyczkę, olbrzymie szafirowe źrenice i drobne usteczka Stefki piszczące:
— Wzielaś pani lopatkę?...