Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie czwarte/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— O co ci właściwie chodzi? — spytała Żabusia.
— Powiem ci to później, nie teraz! — odparła Helena.
— Jak chcesz, choć później może kto nadejść...
— To przyjdę jutro lub pojutrze.
— Owszem, ale uprzedzam cię, że niemam teraz wiele chwil wolnych. Odkąd ta nieznośna Rózia sprowadziła się do nas, wiecznie mi stoi na przeszkodzie...
— Czy Rózia nie ma innych krewnych?
— Nie ma — odparła z dąsem Żabusia — prosiłam babci i dziadzia, aby ją wzięli do siebie, ale nie chcą! Skaranie boże... także się wybrał ten jej ojciec ze swoją śmiercią. Mógł pożyć do chwili jej ślubu.
Helena obejrzała się na drzwi salonu.
— Rózia Wydaje mi się bardzo cichą i spokojną dziewczyną... siedzi w kącie, czyta...
Żabusia machnęła ręką.
— Co to znaczy! To wszystko pozory!... Wszędzie jej pełno!... Nie mogę wyjść z domu, aby nie ofiarowywała się iść ze mną. Zaczęła mustrować Nabuchodonozora... robi miny i dąsy, skoro kto z „panów“ przyjdzie na herbatę. Z Hohem nienawidzą się jak pies z kotem...
— To przemawia na jej korzyść — roześmiała się Helena.
Żabusia zmrużyła oczy.
— Proszę... tak bardzo nienawidzisz pana Tańskiego?
— O kim mówisz, czy o Hohem?
— Tak!
— Dlaczego nazywasz go Tańskim?
— Bo Hohe ma do tego prawo! Jest to stary szlachcic Tański z rodu, a Hohe to przydomek...
— Czy jesteś tego pewną?
— Jestem pewną!... Dlaczego jednak ty tak bardzo Hohego nienawidzisz?... To dziwne!
I po chwili milczenia Żabusia dodała z przekąsem:
— Zdaje mi się, że dawniej byłaś innego zdania?
Na zmienioną twarz Heleny wystąpił blady rumieniec.
— Nie rozumiem cię... wytłomacz się...
Żabusia powstała, podeszła do tualetki i zaczęła irchą czyścić fałszywe szafiry swoich kolczyków.
— To bardzo proste — wyrzekła układnie — mówiono mi, że kochałaś się w Hohem do szaleństwa...
— A!...
— Tak!... tak!... I żeś ty chciała... tylko on nie miał ochoty!...
Serce Heleny bić gwałtownie zaczęło.
— Kto ci to powiedział? — spytała.
— Sam Hohe!..
— A!...
Żabusia, patrząc wciąż w tualetkę, w której najdokładniej widziała odbicie twarzy swej przyjaciółki, ciągnęła dalej układnym głosem:
— Nie powinno cię to dziwić! Mężczyźni są bardzo zarozumiali i często z jednego słowa wyciągają przerozmaite wnioski... Ty zaś dawałaś dużo pozorów i nie liczyłaś się nigdy ze słowami... Prawdopodobnie Hohemu się coś przywidziało... enfin... zresztą... niewiem jak tam było... to już rzecz was dwojga!...
Helena milczała, hamując w sobie całą siłą woli pierwszy popęd szczerości, który skłaniał ją do rzucenia przed oczy Żabusi całej istotnej prawdy swego z Hohem stosunku.
Patrząc jednak na bezduszną, przewrotną i złośliwą postać tej „wiecznie naiwnej“, cofnęła w głąb swej duszy poprzednie postanowienie.
— Hohe jest głupim zuchwalcem — wyrzekła, usiłując nadać swemu głosowi ton pewnej swobody — nie jego to wszakże wina. Popsuły go owe gęsi o „uśmiechu Jokondy“, jak Hohe damy uwielbiające go mieni!...
Żabusia parsknęła śmiechem.
— Masz racyę — zawołała — „popsuły go gęsi!... Popsuły go gęsi!“.
Zanosiła się ze śmiechu, kręcąc się w swej śnieżno białej sukni, sama podobna do gęsi o srebrno-białych skrzydłach.
Helena powstała z krzesła, na którem siedziała.
— Powiem ci więc teraz po co właściwie przyszłam! — wyrzekła — może pan Hohe nadejść lada chwila i pomyśleć jeszcze gotów, że mu się przed oczy nasuwam!
— O nie! — odparła Żabusia. — Hohe wie, że go nie lubisz, a on ciebie nawzajem znieść nie może!
— Doskonale! — roześmiała się Helena. — Widzę, iż usposobienia nasze względem siebie są zgodne... A teraz oto — o co chciałam cię prosić...
I szybko, jakby dławiąc się słowami, jakby wstydząc się tego, co wyjawić miała, zaczęła prosić Żabusię o pożyczenie jej wyprawki Nabuchodonozora, formy pieluszek, koszulek, powijaków, czepeczków.
Żabusia otworzyła szeroko błękitne źrenice.
— Dla kogo...
Przyciszonym głosem, śmiejąc się fałszywie, odparła Helena:
— Dla mnie!...
— Dla ciebie?...
— Tak!... dla mnie... wiem, że zachowałaś wyprawkę Nabuchodonozora... chciałabym zobaczyć i wyciąć formy... bo przyznam ci się, że nie mam o tem najmniejszego pojęcia.
Żabusia umilkła i, sznurując usta, odsunęła szufladę komody.
Z burżuazyjną symetryą ułożone, ukazały się stosy bielizny.
Żabusia uklękła i z pod prześcieradeł zaczęła wydobywać mikroskopijne koszulki i czepeczki i podawać je Helenie.
— To na pierwszy tydzień, bez obrąbków i bez guzików, to na drugi z rękawami odcinanemi i wszytemi w pachy...
Nagle zatrzymała się i kręcąc głową, spytała:
— Powiedziałaś mężowi?...
— Naturalnie!
— Cóż on?...
— Przyjął nieszczególnie... mówi że to koszt, wydatek!
— Spodziewam się!... W każdym razie staraj się być dla niego jak najuprzejmiejszą...
— Jesteśmy teraz względnie dobrze... lepiej niż dawniej.
Żabusia pokiwała głową.
— Rozumiem... rozumiem — zamruczała jakby sama do siebie.
Helena bez entuzyazmu odbierała od swej przyjaciółki te maluchne drobiazgi i składała je na łóżku. Patrzyła na nie przygasłym i zmęczonym wzrokiem. Ubrana była w długi płaszcz jesienny ciemny i bardzo szeroki. Z dwóch otworów po bokach wychodziły jej ręce, z których zdjęła rękawiczki.
Ręce te były wychudłe i woskowo blade, jak ręce suchotnicy...
Nagle Helena powstrzymała wyciągające się ku niej ramię Żabusi.
— Dziękuję ci... mam wszystko co mi potrzeba!
Żabusia zamknęła szufladę i powstała z klęczek.
Patrzyła na Helenę z pewnym rodzajem poufałej ciekawości. Sznurowała usta i kiwała głową.
— Fatalna awantura! — wyrzekła nareszcie — czy ci się tylko uda...
Helena nie zrozumiała przewrotnego znaczenia tych słów.
— Och!... to nie awantura! — odparła opierając się o poręcz łóżka — ja sama tego bardzo silnie w danej chwili pragnęłam. Chciałam zapełnić pustkę dokoła siebie, choć gdybym była wiedziała...
Urwała, zmęczona tem macierzyństwem, które przyszło na nią zbyt późno i trwożyło ją swem nieznanem niebezpieczeństwem.
Żabusia patrzyła na nią przez długą chwilę z pod nastroszonej grzywy.
Nagle poskoczyła ku drzwiom i zamknąwszy je, zbliżyła się ku Helenie z wyrazem szalonej ciekawości na swej lalkowatej buzi.
Stanąwszy tuż koło łóżka, przechyliła się przez poręcz i szeptem spytała:
— Powiedz mi... moja złota... czyje to?...
Piorun uderzył w serce Heleny.
— Jakto, czyje? — wybełkotała.
— No tak — szeptała Żabusia — przecież wszyscy wiedzą, iż od dawna małżeństwo wasze było fin-de-siècle... nie byłaś żoną twego męża... tylko de nomine... Sama to mówiłaś... Nie będziesz przecież chciała teraz wmówić w cały świat, że to dziecko twego męża!...
Był to najdotkliwszy cios, jaki ponieść mogło serce Fin-de-siècle’istki.
Opamiętała się wszakże, stłumiła gorycz cisnącą się na jej usta i odparła dobitnym choć drżącym głosem:
— A jednak tak jest!... Mój mąż jest istotnym ojcem mego dziecka... Pogodziliśmy się...
I z wysiłkiem dodała:
— Żyjemy teraz nawet bardzo dobrze...
Żabusia uczuła się niemile dotkniętą tym brakiem „zaufania“ ze strony swej dawnej przyjaciółki. Zesznurowała usta, złożyła ręce w małdrzyk.
— Wierzę ci — odparła — ja wierzę, lecz inni!... Enfin, skoro pragniesz swą tajemnicę zachować dla siebie, niech i tak będzie!... Źle jednak robisz, że mi nie ufasz... w danej chwili mogłabym ci być użyteczną radą i pomocą...
Zawiesiła głos, czekając na jakieś słowo ze strony Heleny. Widząc jednak, że Świeżawska w milczeniu układa czepeczki i zawija je w papier, dodała pospiesznie:
— W każdym jednak razie możesz liczyć na mnie. Będę cię bronić przed światem... zrobię wszystko, co będzie w mej mocy. Tylko... tylko dobrze zrobisz, prosząc twego męża, ażeby przez czas jakiś nie afiszował się w towarzystwie Baczkiewiczównej. Spotkałam ich wczoraj w ogrodzie Botanicznym... Pojmujesz... ludzie, widząc twego męża prowadzącego dawny sposób życia, nie uwierzą w waszą zgodę... a tem samem... w dziecko.
Helena z pozornym spokojem pociągnęła na twarz podniesioną woalkę i wzięła do ręki opięty szpilkami pakunek.
— Tak... tak... rozumiem — odparła, uśmiechając się blado. — Powiem to memu mężowi, dziękuję ci za przestrogę.
Podała rękę Żabusi i skierowała się przez salon ku przedpokojowi.
W salonie we framudze okna z książką w ręku stała Rózia.
Młoda dziewczyna czytała pilnie, wytężając wzrok, gdyż szara jesienna godzina płynęła przez podwójne i na zimę opatrzone okna.
Ubrana czarno, w sukience szczelnie zapiętej pod szyję, była blada tą kredową bladością, anemią strawionego, a nierozwiniętego organizmu.
Helena skinęła jej uprzejmie głową. Rózia oddała ukłon w obojętny, zagadkowy sposób, w jaki zwykle witała znajome osoby.
Odwróciła głowę i czytać znów zaczęła.
Żabusia wzruszyła ramionami.
Nagle w przedpokoju rozległo się uderzenie dzwonka.
Z sąsiedniej jadalni wypadła pokojówka i drzwi otworzyła. Rozległy się męzkie głosy.
Żabusia w ręce klasnęła.
— Rak i Tański! — zawołała z kłamaną radością.
Na progu ukazała się drobna postać Hohego.
— Gdzieście się panowie spotkali? — spytała Żabusia, podając mu rękę.
— Ujrzałem przez szybę u Bliklego pana Kochanowicza i wstąpiłem — odparł Hohe — źle jednak się wybrałem, gdyż spotkała mnie tam nieprzyjemność...
W tej chwili Rak wtargnął do salonu, śmiejąc się głośno.
— Jak Boga mego kocham! — wołał. — A to awantura!...
Dostrzegłszy Helenę, rzucił się ku niej szurając nogami.
— Pani dobrodziejka... co za szczęście!... A toć wieki całe...
Helena podała mu rękę i usiadła szybko na fotelu, osłaniając się szczelnie fałdami płaszcza.
Hohe skłonił się jej zdaleka.
Rózia nie poruszyła się z miejsca, tylko powoli, nie odrywając oczów od książki, wyciągnęła rękę, rozplątała sznur, podtrzymujący ciemną firankę i opuściła fałdy, odgradzając się w ten sposób od reszty towarzystwa.
Helenie biło serce ze zdwojoną gwałtownością.
Poprzednia rozmowa z Żabusią i natychmiastowe, bezpośrednie ujrzenie dawnego kochanka, odbierały jej prawie przytomność.
Siedziała zmieszana, z wypiekami na zmęczonej twarzy.
W płaszczu, w zniszczonym kapeluszu, z maską kobiety ciężarnej, zmieniającej jej rysy, miała wygląd kobiety czterdziestoletniej.
Hohe obrzucił ją zdziwionym i wzgardliwym wzrokiem. Widocznem było, iż czuł dla niej pogardę i nienawiść, i nie mógł zapomnieć jej owego usiłowania upokorzenia go nabytemi wiadomościami teozoficznemi, podczas ostatniego ich spotkania.
Żabusia kręciła się po pokoju, czepiając się ramienia Raka.
— Cóż się stało?... Cóż się stało?... Powiedzcie!...
Lecz drzwiami od sypialni wpadł Nabuchodonozor i z rękami szeroko rozwartemi leciał ku Tańskiemu.
— Bonjour m’ami! — wołało dziecko.
Ominęło ojca i wdrapało się na kolana dziennikarzowi.
— Gdzie livre? — pytała dziewczynka.
— Przyniosę jutro — mówił Hohe, głaszcząc jasne włosy dziecka — muszę ci wybrać coś ładnego i mądrego, byle co nie chciałem przynieść.
Nabuchodonozor skrzywił buzię do płaczu, zsunął się z kolan Hohego i zaczął dreptać ku drzwiom sypialni.
— Nie uwierzycie państwo — wyrzekł Hohe — jak teraz trudno o dobre książki dla dzieci...
— Dlaczego pan dobrodziej nie napisze takiej książki? — wrzasnął Rak, podając mu papierosy.
Hohe uśmiechnął się pobłażliwie i z nonszalancyą po papieros sięgnął.
Lecz Żabusia wpadła na Raka z roziskrzonemi oczami.
— Rak, jesteś głupi! — zawołała — pan Tański ma co innego do pisania, niż elementarze. Od tego są inne gryzmoły. Siedź cicho i nie wyrywaj się, skoro się na niczem nie znasz. Lepiej opowiedzcie mi, co to zaszło w cukierni?...
Tański sięgnął po monokl.
— Nic wielkiego... napadł na mnie gbur i zaczął krzyczeć... Ustąpiłem mu z drogi, bo nie lubię ludzi źle wychowanych... Pożałuje jednak tego kroku...
Żabusia aż przykucnęła na ziemi z wielkiego zdziwienia.
— Któż to się ośmielił napaść na pana? — spytała.
— Och, nikt!... Born!...
— Born?... Dlaczego?...
— Pod pozorem, że mu wyrzucam całe ustępy z „Paryasów“.
Roześmiał się ironicznie i dodał:
— Drogocenne perły... quoi!...
Wpakował monokl w oko i przypatrywał się Helenie, która, słysząc nazwisko Borna, podniosła spuszczoną głowę.
Żabusia porwała się z ziemi.
— Ach te „Paryasy“! — krzyczała. — Już mi kością w gardle stoją!... Sługi, stróże, robotnicy, żebracy... czyż tylko z takich mętów świat się składa? Bardzo dobrze pan robi, skracając tę przenudną powieść... Ręczę, że przez nią odpadają prenumeratorzy.
— Naturalnie! — odparł Hohe. — W samym początku drukowania tej powieści dostaliśmy zbiorowy list od pewnego grona dam dystyngowanych, zapowiadających nam, z powodu ukazania się utworu pióra Borna, przerwanie prenumeraty...
— Trzeba było przerwać powieść! — wrzasnął Rak.
Hohe uśmiechnął się i monokl w oku poprawił.
— Nie... trzeba także czasem liczyć na pewien succès de scandale... To ożywia trochę pismo...
Helena zacięła usta do krwi. Zrozumiała, że ów list od grona „dam dystyngowanych“, to był jej własny list, nagryzmolony w chwili nerwowego rozdrażnienia i histerycznego szału. Od pewnego czasu zaczynała dostrzegać, jaki to dziwny i tajemniczy łańcuch spajał i wytwarzał pewne fakta i jak teraz moralnie cierpieć zaczynała za to, co popełniała w chwili bezprzytomnego podrażnienia. Spadały na nią teraz te fakta, jak siekąca chłosta, jedne drobne, inne doniosłego znaczenia, lecz wszystkie sprawiające jej dojmujące cierpienia.
— Pan Born — podjął znów Hohe — rozzuchwalił się strasznie tem dopuszczeniem go do szpalt przyzwoitego pisma. Musimy go trochę przykrócić... Sieniawa mówił mi właśnie, iż ma ochotę wziąść go za przedmiot jednej ze swych kronik tygodniowych...
— Jakżesz... skoro jest współpracownikiem? — spytał naiwnie Rak.
— Cóż to szkodzi! — odparł Hohe — Sieniawa jest nietykalny, wiedzą o tem wszyscy!... Powie się później Bornowi, iż Sieniawa miał zastrzeżone niewtrącanie się do jego kronik i fakt będzie spełniony.
— A jeśli Born odpowie?
Hohe wzruszył ramionami.
— Nie przyjmie się jego odpowiedzi, lub zwlecze się z umieszczeniem, zastawi się wyższemi względami — enfin — ten pan stanie się nieszkodliwym...
— Powinniście przerwać jego powieść! — zawołała Żabusia. — Gdyby przynajmniej były w niej jakieś rzeczywiście „pikantne“ szczegóły, ale to pisane pożal się Boże!
Hohe wyciągnął wypieszczoną rękę.
— Niech się pani uspokoi — wyrzekł — niedługo zaczniemy drukować „Wrażenia z Danii“ Malewicza.
— Nie, nie! — wołała Żabusia — Dajcie mi ładną, dystyngowaną powieść.
— Tukanę?
— Tak, coś Tukany! Pan jej nie lubisz — wiem o tem.
— Znieść jej nie mogę!
Żabusia parsknęła śmiechem.
— Pan wielu kobiet znieść nie możesz!...
Hohe zaczął się bronić.
— Cóż znowu, cóż znowu!... Przepadam, uwielbiam płeć piękną... korzę się przed nią... o tyle, o ile na to zasługuje...
Rak sięgnął po leżącą na stole gazetę.
— Jak też ten pan Hohe pracuje — wyrzekł, przebiegając oczyma felieton — jak też on pracuje, jak Boga mego kocham!... Ot znów teatralna krytyka...
— Napisałem ją dziś w nocy! — potwierdził ze skromnością Tański.
Żabusia porwała się z miejsca i wybiegła z pokoju wołając:
— Każę nastawiać samowar!...
Od kilku chwil Helena zadawała sobie pytanie, jak wstać z tego nieszczęsnego fotelu i odejść niepostrzeżona.
Impertynencki wzrok Hohego drażnił ją i doprowadzał do rozpaczy. Przykuwał ją jak rozpalone obcęgi, świdrował jej mózg, siekł jej twarz obelżywą chłostą. Nie śmiała podnieść się i pod tym wzrokiem przejść całą przestrzeń salonu, która teraz zdawała się jej być lodowym obszarem.
Tymczasem Rak półgłosem czytał krytykę teatralną.
Nagle parsknął śmiechem.
— Figlarz z pana! — krzyknął. — Jak Boga mego kocham!... Wielki figlarz z pana!...
Hohe przechylił się z gracyą przez poręcz fotela.
— Dlaczego? — zapytał jęcząco.
— O, tu!... pisze pan: „Skoro mąż nie wie, że jest oszukiwany... po co mu oczy otwierać? Ostatecznie co to komu szkodzi, że ta rozwierzgana samica, jego żona, ugania się za jakimś rozwydrzonym dudkiem... Dumas syn (którego, nawiasem mówiąc, mam za ostatniego błazna), Augier a ostatnio, o ile mnie pamięć nie myli, Lemaitre i Sarcey...
Rak urwał olśniony...
— Jakto pan, panie tego, tak pamięta tyle takich nazwisk... fiu, fiu! — wyrzekł, kręcąc głową.
— Och — odparł niedbale Hohe — to bardzo łatwo.
Rak przerzucał dalej recenzyę.
— A... o! — zawołał — przypiął pan znów łatkę żydom i chłopom, dobrze pan zrobił.
— Spodziewam się! — rzucił Hohe. — Staram się nie pominąć żadnej sposobności, aby tę rasę i tę kastę, która przyznaje się jedynie do solidarności z nami — gdy tego jej interesa wymagają — napiętnować tak jak na to zasługuje... Z chłopów bowiem mamy pijaków i złodziei a z żydów lichwiarzy i passez l’expression — kobiety złego życia...
Nagle szarpnięta nerwową dłonią firanka, odsłoniła się i Rózia z brwiami zmarszczonemi, z czołem podniesionem, poskoczyła na środek salonu.
— Szanuj, błaźnie, własnych rodziców! — krzyknęła drżącym głosem. — Szanuj własnych rodziców, skoro nic i nikogo uszanować nie potrafisz!
Hohe zbladł jak ściana, monokl wypadł mu z oka, wyprostował się tak szybko, iż gors koszuli zachrzęścił jak druciany pancerz.
— Co to, co to znaczy? — wybełkotał.
Rózia zbliżyła się ku niemu powoli i patrząc mu prosto w oczy, dobitnie mówić zaczęła:
— To znaczy... że jesteś pan synem żydówki i chłopa... synem Trejny, córki Jankla z pod Ożarówki, i Hrycia, syna Sycza z tej samej wioski. Nie kłam, nie przecz!... Nie chciej nas olśniewać swoją rasą, wrodzoną dystynkcyą i misyą, jaką masz, walczenia w imieniu szlachty! Narzeczony mój, także syn chłopa, lecz nie wstydzący się pochodzenia z chamów, razem z twoim bratem, Hryciem, świnie pasał!... Słyszysz pan, świnie pasał, i to w zgrzebnej koszuli, boso i z pokudłanym łbem...
Hohe powoli odzyskiwał pewność siebie i zimną krew.
— Proszę — wycedził przez zęby — jak to sielankowo panna Rózia opowiada!... Szkoda tylko, że panna Rózia zapomina, iż najcenniejszym klejnotem panienki jest dziewczęca... skromność. Należałoby o tem pomyśleć, zanim z ust się wyrzuci tak brzydkie i trywialne słowo jak... jak...
Urwał zakłopotany i dodał wreszcie zaokrąglając usta.
— Ma foi, tant pis... jak... nierogacizna!...
Rózia wybuchnęła nerwowym śmiechem.
— Moja „świnia“ warta pańskiego rozwydrzonego dudka i rozwierzganej samicy! — odparła. — A zresztą nie o tem tu mowa. Chciałam panu przypomnieć, że nędzne to musi być stworzenie, które własne gniazdo kala. Jesteś pan żydem i chłopem. Rzucasz nam w oczy garściami blagierskich frazesów i sądzisz, że wszyscy na lep się biorą...
Ożywiała się coraz więcej, blada jej twarz pokryła się różową barwą...
— W imię jakiejś tradycyi, w imię nibyto zagrożonej moralności, rzucasz się pan, szarpiesz i kopiesz wszystko. Każdy kierunek jest dla ciebie błotem; nauka, wiedza nie istnieją!... A wiedząc gdzie najlepiej płacą i gdzie najlepsza strawa, wołasz głosem obłudnika i faryzeusza: Rodzina... tradycya... porządek społeczny... wiara — zagrożone!... Ja stoję na wyłomie! Ja was obronię! Ja jeden jestem czysty i sprawiedliwy!“ Przypominasz mi pan tych, którzy asekurują się od pożaru i sami podpalają, aby osiągnąć zyski. Gdybyś pan zastanowił się na chwilę, zrozumiałbyś, że ani rodzina, ani tradycya uczciwości, ani nawet wiara jasna i rozumna nie jest zagrożona!... Przeciwnie — ze ślepych oków wyzwolona ludzkość pragnie i chce na wolności dojść do takiego udoskonalenia, aby bez nakazów, bez przysiąg, bez zbrojnej siły — była uczciwą, wierzącą i przedewszystkiem spra-wie-dli-wą!...
Helena utkwiła oczy w postać młodej dziewczyny. W szarzejącym cieniu wieczora czarna jej sylwetka olbrzymiała, rosła...
Hohe, mały, skurczony, usiłował przybierać drwiący wyraz twarzy.
— Proszę... proszę... dalej! — syczał przez zaciśnięte zęby.
— Plwasz pan na wiek, w którym żyjesz! — mówiła dalej dziewczyna. — Piszesz o zwyrodnieniu, o dekadencyi, o upadku społeczeństwa! Ślepy pan jesteś i głuchy!... Te sto lat rozwinęło, jak kwiat najczystszy i najpiękniejszy, poczucie sprawiedliwości i uzbroiło ludzkość do walki z wszechogólną nędzą... Plujesz pan na tych, którzy życie swe całe oddali na usługi „materyi“ nie własnej, nie w celu użycia tak jak to pan o idealistach rozumiesz!... Ci „materyaliści“ zanurzeni w błocie, według słów twoich, pracowali dla polepszenia bytu drugich istot, dla uchronienia ich od wyzysku, głodu i zimna... i starali się w materyalnych przyczynach dociec moralnych zboczeń nieszczęsnej warstwy społeczeństwa, którą pan nazywasz „mętami ludzkości“. I dzieło ich wielkie jest, piękne i wzniosłe!... Oto, zanim się krzyknie „zbrodniarz!“ — każdy pyta „dlaczego?“, co go uczyniło owym zbrodniarzem?... I szuka się przyczyn, widząc skutki — a szuka się dlatego przyczyn... aby skutków nie było! Plujesz na wiedzę?... A wszakże codziennie korzystasz z niej jak pęcherz nadęty... ty, który nietylko prochu wymyśleć nie byłeś w stanie — ale nawet zrozumieć, jak się teraz taki proch wytwarza!... Dowodzisz, iż materyaliści głoszą panowanie zwierzęcia... gdzie jest to zwierzę w człowieku?... Ci, którzy nadużywają w jaki sposób umysłowych przyjemności, są chorzy — chorzy tak jak pan, który wszędzie widzisz zwierzęcość i to tylko masz na myśli... a skoro się dobada przyczyny tej waszej choroby, usunie się ją niewątpliwie! Bądźcie przekonani!... I wtedy przejrzysz pan może, zobaczysz jasno, iż ludzie, którzy piszą jak Zola, jak Born, jak inni ludzie — ci ludzie są zdrowi i zdrowiem swojem mierzą siły swych czytelników. Nie czynią zniewag sile twórczej — Bogu, o którym pan ciągle rozpowiadasz, nie spowijają w welony szkodliwej i podniecającej tajemniczości aktów naturalnych, potężnych i doskonałych — lecz mówią o nich nie jak o zbrodni, z którą się kryć trzeba... lecz jak o jednym z najpiękniejszych hymnów w symfonii wszechświata!...
Hohe cichutko śmiać się zaczął.
— Proszę, proszę — wyrzekł, czyszcząc monokl — jak na młodą panienkę, panna Rózia ma niezły zasób wiadomości!
Usta Rózi zadrżały kilkakrotnie z hamowanego oburzenia.
— Mam tyle wiadomości, ile powinna mieć kobieta znająca rolę, jaką jej przeznaczono w społeczeństwie. I wiadomości te nie kalają mnie... bo są to piękne, wielkie i święte rzeczy, które wy obłudnemi, zasłonami okrywszy, jako akt zwierzęcości i przewagi materyi podajecie!...
Rak próbował uspokoić dziewczynę.
— Ależ, Róziu! — zawołał — jak Boga mego kocham!...
— Proszę cię — odparła Rózia — nie wtrącaj się! Dawno już chciałam wypowiedzieć temu panu co o nim myślę! Byłam tam za firanką i słyszałam, jak przezywał z ironią „drogocennemi perłami“ wyrzucane przez siebie ustępy „Paryasów“.
— A więc o to pani chodzi? — roześmiał się Hohe.
— Tak, gdyż znam Borna i wiem jak bezinteresowne są pobudki, które kierują jego piórem. Człowiek ten, tak jak my wszyscy, ukochał tych, którzy cierpią, którzy są głodni, którzy pracują dla obsługiwania... materyi, z której się składa „ja“ pana Hohego i innych mu podobnych... idealistów. I pisząc powieść, za którą go szargają w błocie, źle płacą, odmawiają uczciwości i szacunku, Born ma na celu zwrócenie jedynie uwagi na nędzę, na głód, na nadmiar pracy. Ukazuje tych ludzi w ich środowisku, mówi ich językiem, wykazuje ich nędzne, smutne upadki opłacane krwawemi nieraz łzami...
Hohe skrzywił się wyniośle.
— Proszę....
— Nie — krzyknęła Rózia — to są kwestye społeczne, ogólno ludzkie, a wy stawiacie je na stanowisku filantropii! Niepodoba się wam czytać o smrodliwej komórce, w której gniją stróż i jego chore dzieci... Sprawia to wam nudności, psuje estetyczne wrażenia... Wolicie przygody czarnookich młodzieńców, zdobywających wyniosłe dziewice! Gdyby cuchnąca nora taka i gnijący w niej stróż były bajką, to rzecz naturalna, iż zbyteczne i niepotrzebne byłoby sprawianie wam „nudności“ podobnemi opisami, lecz taki człowiek istnieje, cierpi, męczy się, kona... o kilka kroków od nas, od pana Hohego, skrzypiącego butami w obszarze kilku pokojów! I oto, co jest pięknością i potęgą tego sponiewieranego przez was dziewiętnastego wieku! W duszach ludzi budzić się zaczyna pytanie olbrzymie, doskonałe, zwracające się ku tym, którzy cierpią... Wszystkie wasze wrzaski na dekadentyzm, symbolizm i tysiące innych „izmów“ — są to skrzeczenia żab w obec tego majestatu świtającej jutrzenki sprawiedliwości. Nędzne, małe i nikczemne macie dusze, nędzny mały i nikczemny jest wasz dorobek, skoro nie widzicie i nie macie w sobie nic... oprócz owej ślepej wiary, z której zrobiliście sobie frymarkę, handel i wyzyskujecie ją na wszelkie sposoby po cztery grosze od wiersza...
Drżała cała z oburzenia jak liść. Helenę przejmowały także dreszcze, gorączka ją ogarnęła. Patrzyła w Rózię jak w tęczę.
Rózia chciała jeszcze dalej mówić, lecz nagle na środek salonu wpadła Żabusia z roziskrzonemi oczami.
— Co się tu dzieje? — zawołała — panna „emancypantka“ rozpuściła buzię jak widzę i zapomina, że ten dom jest moim domem!
— Nie — odparła Rózia — nie mogę zapomnieć... gdybym nawet na chwilę zapomniała, obecność tego pana (wskazała na Hohego) przypomniałaby mi gdzie się znajduję!...
Żabusia rękę w kierunku drzwi wyciągnęła.
— Precz — zawołała blada z gniewu — wynoś mi się stąd... idź gdzie chcesz... gdzie ci się podoba!...
Rózia poskoczyła rychło do jadalnego pokoju i w tej samej chwili powróciła, wlokąc za sobą żakiet i kapelusz.
Zacięła teraz usta i drżącemi rękami wdziewała na siebie ubranie.
Rak próbował pośredniczyć.
— Żabusiu!.. Róziu! — mówił płaczliwie — co wyrabiacie... Żabciu... pomyśl... gdzie ta dziewczyna pójdzie...
— Do mnie! — wyrzekła Helena.
Powstała z fotelu i ujęła drżącą Rózię, którą widocznie ten wysiłek nerwowy kosztował wiele zdrowia.
— Czy chcesz mi pani wyświadczyć tę łaskę i pójść ze mną? — spytała Helena, zwracając się ku Rózi.
— Dobrze — odparła młoda dziewczyna — dobrze... uciekajmy z tego bagna obłudy i fałszywej wiary!...
Obie kobiety wyszły do przedpokoju.
Firanka portyery zapadła za niemi, gdy Żabusia rzuciła im jako pożegnanie:
— Dobrana para... fin-de-siècle-istka i emancypantka!... Dobrana para!...