Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie drugie/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Powracając do domu, jedyną jej myślą i pragnieniem było, aby nie zastać męża w domu. Będąc jeszcze z Hohem, nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało, oszołomiona, nie badała ani stanu swej duszy, ani zmiany moralnej, jaka nagle zaszła w jej życiu. Hohe pożegnał się z nią niezmiernie czule, nie zmieniając swego obejścia, ani żałosnego tonu, z jakim ją przywitał. Gdy została samą, w dorożce, która ją wiozła w stronę domu, refleksye zaczęły toczyć się ku niej, jak cała ćma szarańczy. Ukryła twarz w dłonie i przeżywała przebyte wrażenia. Miała obecnie kochanka, przekroczyła ów Rubikon, nad którym zatrzymała się dumna i chełpiąca się ze swej niezwyciężonej cnoty. Zdawało się jej, że spadła na nią jakaś olbrzymia góra i przytłacza jej kark ku ziemi. Ciemność panująca dokoła, pustka na ulicach, czarna sylwetka dorożkarza, siedzącego prawie nieruchomo na koźle — wszystkie te poprzednio drobne i nic nieznaczące fakty, nabierały w jej oczach grozy tajemniczości i tworzyły dokoła nieprzebytą ciemnię. Popełniła to, co poczytywała dawniej za zbrodnię u innych kobiet. Dozwoliła zmysłom zapanować nad sobą; czy źle, czy dobrze postąpiła — nie wiedziała, nie chciała myśleć, pod czaszką, którą wyczerpały miłosne dreszcze, był chaos, przed oczyma ciemna, niezmierzona głębia.
Dojechawszy do domu, ocknęła się z odrętwienia. Dorożkarz nie miał drobnych, musiała czekać chwilę przed bramą, zanim jej otworzono, stróż gwałtem upierał się poświecić „wielmożnej pani“. Te wszystkie drobnostki przywoływały ją powoli do przytomności. Wszedłszy przez kuchnię, zastała służące, grające w loteryjkę. Kucharka nosowym głosem obwieszczała:
— Śterdzieści i śtery!
Na co młodsza tryumfalnie odpowiedziała:
— Terno!...
Pomiędzy niemi leżało kilka orzechów, lampa paliła się jasno, na stole stały kubki z niedopitą herbatą, na brzegu komina dogasał samowar.
Helena, olśniona blaskiem światła, zatrzymała się na progu. Sługi porwały się z zydli, lecz Helena skinęła ręką i przesunęła się szybko przez kuchnię do sypialnego pokoju. Kładąc rękę na klamce, serce jej zaczęło bić gwałtownie. Bała się spotkać oko w oko z mężem.
Wreszcie pocisnęła klamkę i drzwi otworzyła. Sypialnia była pusta.
Z uczuciem niewypowiedzianej ulgi wbiegła do niej Helena i zaczęła rozbierać się szybko, z gorączkowym pośpiechem. Rozebrawszy się, spoglądała dokoła. Wszystko stało na dawnem miejscu, błękitna lampa jak podwójna kula księżyca. Helena sypiała znów w sypialni, gdyż Drechner przychodził teraz bardzo wcześnie i zajmował niemal o świcie wraz ze Świeżawskim gabinet, gdzie konferowali do chwili śniadania.
Helena wsunęła się pod kołdrę, nie patrząc nawet w lustro, nie chcąc widzieć swej twarzy. Nie był to przecież wstyd przed samą sobą, lecz pragnienie jaknajszybszego pogrążenia się w senne odrętwienie i tem samem uniknięcia otwartej i trzeźwej rozmowy z samą sobą. Niemniej przeto powoli trzeźwiała, i, otworzywszy oczy, wlepiła je w przestrzeń, wypełnioną błękitną barwą. Powracała do równowagi i uczuła, że to, co przeważa w niej obecnie, jest pewnego rodzaju obrzydzeniem, połączonem z głębokim smutkiem. Po raz pierwszy fantazya ją opuściła. Czuła, iż postąpiła wbrew swoim przekonaniom a przynajmniej wbrew temu, co nazywała swojem przekonaniem. Teraz, gdy ani głos, ani czar ciała Hohego już nie działał, gdy była istotą od niego oderwaną i odosobnioną, żal ją porywał, żal głęboki do wszystkich, do męża, do Borna, do Heglowej, do innych ją otaczających, żal, którego sformułować i ugruntować nie umiała, ale który był niemniej silnym i gwałtownym. Odpadła gorączka zmysłów i młoda kobieta odzyskiwała napowrót panowanie nad sobą. Jak się to stać mogło — pytała — zaciskając ręce koło obnażonej szyi, lecz natychmiast znajdowała odpowiedź. Stało się to naturalnym biegiem rzeczy, przewidywała to oddawna, oddawna idąc cała drżąca w objęcia Hohego. Stało się, bo się stać inaczej nie mogło, stać się musiało!
Porwała się nagle i usiadła w pośród porozrzucanej dokoła bieli prześcieradeł.
Stać się musiało!
Uchwyciła się tej myśli, rozpaczliwie powracając do dawnego systemu swej moralności chwiejnej i bezwłasnowolnej. Tak, myślała, ona była jedynie narzędziem całego szeregu czynów, popełnionych przez innych, i popychana jak liść wichrem, doszła do tej ostateczności. Była przecież kobietą i jako taka, miała przez naturę wskazane zadowolenie swego głodu i innych potrzeb ciała. Nie z jej winy zaszła rozłąka zupełna z mężem, przebaczyć mu owej miłostki ze sługą nie mogła, sprzeciwiała się temu jej godność kobieca. Wybrała innego. Uczyniła to rozsądnie, cicho, bez skandalu, nie zrywając swego małżeństwa, nie szkodząc nikomu. Czyż było to znów tak wielkim występkiem?
Niesmak jej i obrzydzenie zaczęły powoli ustępować chłodnemu rozumowaniu.
Czyż miała tak postąpić, jak Heglowa, uciec, rzucić się w wir awantur i teraz okrywać skandalami swą własną osobę i nazwisko męża? Czy ktokolwiek z tych ludzi, stanowiących kodeks moralności i kładących się w tej chwili spać w szlafmycy i w czepku, poniósł jaką szkodę z powodu jej wiarołomstwa?
A zresztą, ileż tysięcy kobiet robi to samo a mimo to używa powszechnego szacunku? I w tej chwili przyszły jej na myśl słowa Hohego:
„Péché caché est à moitié pardonné“.
Grzech ukryty!
O to głównie chodziło. Helena postanowiła ukrywać swój stosunek z Hohem wszelkimi możliwymi środkami. Mając zaledwie stopy pogrążone w bagnie obłudy, powzięła zamiar utonąć w niem cała, widząc w tem ukryciu swego czynu zmazanie winy i zarazem bezpieczeństwo na przyszłość. Kto wiedział na czem spędziła dziś pięć minut w ciągu dnia całego? — Nikt i nigdy wiedzieć nie będzie...
Zachodziła teraz jeszcze kwestya tego, co się nazywało „sumienie“. Lecz natychmiast Helena załatwiła się z nią szybko. Sumienie... przypomniała sobie ową noc, podczas której ona, zalana łzami, siedziała przy biurku, wsłuchując się w chrapanie męża, który po dokonanym fakcie „wiarołomstwa“ spał snem sprawiedliwego. A Żabusia, czyż ta biała, różowa, uśmiechnięta istota nie popełniała od lat kilku tego, co ona dziś popełniła a mimo to czyż nie rzucała się z najwyższym spokojem na szyję dziadziowi i babci bez chmury na czole, bez zająknienia w chwili kłamania, fałszywego pretekstu późnego do domu powrotu. Zaczęła mimowoli przypominać sobie cały szereg przeczytanych książek, w których była mowa o wiarołomstwie. Wszędzie owe pierwsze „błędy“ napiętnowane były tragicznym odcieniem. Anna Karenina, bijącą się w piersi i wołająca o przebaczenie, wydała się jej, obłudnej, jeszcze gorszą obłudnicą, pani Bovary, wołająca w tryumfie „mam kochanka“ — idyotką. Z czego się cieszyć, lub czego rozpaczać? Ona sama przed chwilą uległa jakiemuś zrozpaczeniu. Teraz po głębszym namyśle wydało się jej to nierozsądnem i dziecinnem. Argumentów dla usprawiedliwienia swego postępku miała pod ręką aż nadto. Tłoczyły się teraz z furyą i tańczyły sarabandę koło jej łóżka. Przedewszystkiem jako istota, nie chcąca być odpowiedzialną a więc siłą woli gromadząca dokoła siebie fakty, odpowiedzialność tę wykluczające, z podstawą wychowania żadną a więc gorszą niż złą i błędną, czepiała się przykładów i czynów, popełnianych przez innych i z nich powstających skutków.
Z tego budowała sobie forteczkę, za którą się teraz chroniła. Hohe ulepił dokoła owej twierdzy wał z błota obłudy, kłamstwa i unikania pozorów... Raz jeden do tej forteczki się cofnąwszy, Helena uczuła się prawie usprawiedliwioną. Dziwiła się tylko, że tak mało zmysłowego, przyjemnego wrażenia uczyniło jej przypomnienie chwil przebytych. Dlaczego, wszakże uczyniła to jedynie z miłości! Kochała przecież Hohego, kochała go tak, jak rozumiała obecnie miłość — zmysłowo, namiętnie, zamykając oczy pod deszczem pocałunków. Pokręciła głową i ułożyła się powoli do snu, okrywając swe nagie ramiona jedwabistym płaszczem włosów.
Sen jednak nie przychodził i Helena leżała z otwartemi oczyma, wpatrując się w błękitne światełko lampy, pomimo pozornego spokoju rozpalona i drżąca. Ogarniała ją gorączka widma Hohego, Borna, Fajfra, męża, Anny, Heglowej, Żabusi, przesuwały się dokoła jej łóżka. Czepiała się ich myślą, lecz one wysuwały się z tych subtelnych szpon i znikały w oddali. Zaczęła się tłómaczyć — to nie moja, to wasza wina, potem wołała: kocham go! Uśmiech ironii przesunął się przez jej wargi, oczy kleić się zaczęły.
Zasnęła.