Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie drugie/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Zaczęło się teraz dla Heleny życie podwójne. Weszła w państwo obłudy i szła coraz głębiej w ten las, okryty tysiącem splątanych konarów, wyrosłych z jednego potwornego drzewa kłamstwa i oszustwa społecznego. Prowadzona w pierwszej chwili za rękę przez Hohego, stawiała wahające kroki, szybko jednak porzuciła dłoń, wskazującą jej wygodniejsze ścieżki i sama odnajdywała lepiej, osłaniające ją wobec świata i jego moralności, konary.
Kłamała teraz nie tak, jak dawniej, kłamstwo, lecz kłamała prawdę, starając się wyciągnąć z tego kłamstwa jak największą dla siebie korzyść. Kłamała wobec męża, wobec babki, wobec sług, wobec Hohego, wobec wszystkich bez wyjątku i kłamała najczęściej wobec samej siebie.
I oto na czem zasadzało się jej kłamstwo.
Wmawiała w siebie szaloną miłość dla Hohego, szał zmysłowy, połączony z miłością duchową. Na czem zasadzała tę miłość „duchową“, to połączenie intelektualne — nie była w stanie określić, lecz słyszała i czytała w krytykach i artykułach Hohego, że miłość zmysłowa jest to objaw zwierzęcy i kobieta, upadająca w ten sposób, jest istotą niższą, niemającą skrzydeł, jest bryłą materyi, niczem więcej!
Tak więc, jak stroiła twarz swoją sztuczną bladością, tak teraz zaczęła stroić to swoje oddanie mężczyźnie, które w gruncie rzeczy nie było niczem innem, jak tylko wielką namiętnością, podsyconą sporą dozą chorobliwej fantazyi. Stało się z nią właśnie to, co w takich razach zwykle bywa. Czując, iż podstawą jej stosunku jest sam fakt zadowolenia zmysłów, kłamała przed sobą całą tęczę blasków, którą narzucała na wspomnienie chwil przebytych. Gdy rozmawiała z Hohem o stosunkach zwierzęcych dwojga ludzi, zarzucała mu ręce na szyję, mówiąc:
— Och, my dwoje... co innego! Dusze nasze oddały się pierwej jedna drugiej, niż ciała. Sam fakt mógłby dla mnie nie istnieć. Jestem twoja najmniej w takiej chwili. Nigdy cię może nie kocham tak mało, jak wtedy.
Zapożyczała tych słów i zdań z różnych książek. Ostatnie zwłaszcza przyswoiła sobie z „Kartki miłości“ Zoli. Czytała bowiem teraz dużo, ciągle i była jak gąbka, która co dzień wyżymana codziennie nasiąka wilgocią. Całe tomy przelatywały przez jej umysł, jak cebry wody. Natrafiały na Schopenhauera. Jego definicya miłości wstrząsnęła nią całą.
Instynkt!
Chwilę zastanowiła się. Co ją właściwie pchnęło w objęcia Hohego? Co ją ku niemu ciągnęło? Czar jakiś nieprzeparty, ale jedynie czar cielesny. Czy serce jej nie pozostało obojętne? Czy nie postąpiła tu rzeczywiście bezwiednie, jak samica, łącząca się jedynie z samcem, mogącym wytworzyć w tem połączeniu doskonalsze twory? „Katechizm pesymisty“, w którym jej brat na tej samej kanwie haftował swe rozpaczliwe teorye, zmartwychpowstał w jej pamięci. Cały dzień chodziła zamyślona, potrącając meble, lub opierając czoło o szyby. Wiedziała, że rzeczywiście stosunek jej z Hohem jest właśnie tem, pod co Schopenhauer ogólnie „miłość“ podciągnął, lecz nie lubiła widzieć takiej analizy czarno na białem, analizy, która prowadziła do wniosku, jakiego wyprzeć się nie mogła.
Wieczorem poszła na schadzkę z Hohem, ciągle w tym niewyraźnym i połowicznym nastroju.
Od progu już uczuła się porwaną w objęcia ukrytego (jak zwykle) w cieniu mężczyzny.
Lecz ona, nie poddając się pocałunkom, odsunęła się od niego i, patrząc mu bystro w oczy, zapytała:
— Czy kochasz mnie przynajmniej?
Hohe głowę żałośnie przekrzywił.
— Czyż mało ci dałem dowodów miłości?
Ona wciąż stała przed nim sztywna, z nerwowym wysiłkiem odpychając czepiające się jej ramion ręce dziennikarza.
— Czy to miłość, czy też Schopenhauerowski instynkt? — zapytała.
On spojrzał na nią zdziwiony.
— Heluś, co ty mówisz: Schopenhauer, instynkt — nie rozumiem o co ci chodzi?...
Ciągnął ją do pokoju, pełnego bożków, które błyszczały w półcieniu tajemniczym ognikiem, grającym w ich szklanych źrenicach.
Helena weszła za nim i nie zdejmując płaszcza i kapelusza, usiadła na szezlągu, opierając ramię o głowę węża. Był to jej ulubiony kąt, ulubiona poza. Przyzwyczaiła się do tej gadziny wysuwającej łeb z pomiędzy koronek i dżetów, zdobiących jej stanik.
— Dlaczego mi zadałaś to pytanie? — podjął Hohe, siadając obok niej i patrząc jej w oczy — dlaczego wspominasz mi to nienawistne i przeklęte imię kapłana i piewcy nicości? Czy nie czytałaś, co pisałem o nim w ostatniem mojem studyum? Zwłaszcza ty, kobieta, sprowadzona przez niego do rzędu istot niższego rzędu nie powinnaś kalać nawet ust swoich jego imieniem! Pytasz mnie: czy instynkt mną kierował tylko? Boże drogi, twoje biedne ciało nędzne i schorowane nie kusiło mnie ani na chwilę!... Jedynie twoja biedna dusza włóczona po manowcach rozpusty była dla mnie ponętnym łupem. Czy nie pamiętasz, jak starałem się obudzić w tobie poczucie godności i wymódz, ażebyś mniej dawała pozorów twej deprawacyi. Czyż te długie chwile, jakie przebyłem z tobą na owych gawędach, które bądź co bądź umoralniająco wpłynęły na twoje postępowanie, nie są najlepszym dowodem, iż nie instynkt, nie zmysły kierowały mnie ku tobie i kazały cię leczyć moralnie?
Umilkł, pogładził przyklepane włosy, targnął tragicznie torebkę z makaronikami i znów zaczął:
— A toć cóż byłoby się bezemnie z ciebie stało! Deprawowana przez Fajfrów i Bornów, uciekłabyś któregokolwiek dnia z domu, druzgocąc wszystko a imię, które nosisz, okrywając niesławą. Czy nie tak, powiedz, nie tak?...
Helena milczała, patrząc przed siebie. Nawet głos Hohego zmysłowo działał na nią i obezwładniał jej wolę.
— Nie powinnaś mówić tak do mnie — wyrzekł znów Hohe z goryczą — nie powinnaś, ty wiesz, że twoje ciało stawiałem zawsze na ostatnim planie i ta łatwa zdobycz nie nęciła mnie w naszym stosunku... Jeżeli później skusiłaś mnie do popełnienia grzechu, jeżeli kusisz ciągle, twoja to chyba a nie moja wina... Jeżeli ulegam, wiem dlaczego to czynię. Może być, iż kiedyś przyjdzie chwila, w której się o tem dowiesz!...
Przesunął rękę po czole i dodał:
— Lecz co do „instynktu“ tego we mnie nie ma ani cienia.
Helena podniosła głowę.
— A we mnie? — spytała.
Niewiedziała nawet, jakim sposobem słowa te z ust jej się wymknęły. Pomyślała głośno, bezwiednie, po raz pierwszy od stosunku z Hohem, nie zapanowawszy nad głębią swej myśli.
Hohe szeroko ręce rozłożył i odsunął się na róg szezlongu.
— A skoro tak — zaczął — skoro tak, skoro jestem rzeczywiście dla ciebie jedynie środkiem uśmierzającym twe rozhukane namiętności, o wiele lepiej dla nas obojga, abyśmy zaprzestali się widywać. Oszczędzi mi to nadal bolesnych rozczarowań, gdyż szalony, marzyłem o zupełnej twej przemianie, o twem nawróceniu... Zapomniałem, że czasy Magdalen dawno minęły i że burzę rozbudzoną namiętnemi pieszczotami Bornów i Fajfrów, zdołam uśpić ja, memi słowami, położeniem mej ręki na twem czole... Och!...
Helena wyciągnęła ku niemu ręce.
— Daruj mi — wyrzekła — niech mnie przed tobą wytłomaczą tacy Fajfrowie i Bornowie, którzy obudzili we mnie wieczne podejrzenia i niewiarę! Daruj mi.
Lecz on usuwał się ciągle na sam brzeg szezlonga.
— Nie, nie! — powtarzał — lepiej się rozstańmy!...
Ona cofnęła się tragicznym gestem.
— Nie mów tego, nie powtarzaj; kto wie, czy śmierć nas nie rozłączy! Jestem teraz słabsza, czyż nie widzisz mej bladości?
On siedział już prawie na powietrzu i w tej niewygodnej pozie tarł rękami czoło.
— Nie, nie! — powtarzał z patosem.
Ona zwinnym ruchem, z szelestem falban i dzwonieniem dżetów i bransolet, prawie do kolan mu przypadła.
— Nie, nie rozstaniemy się! — wołała — czyż miałbyś sumienie opuścić mnie i nie dokończyć dzieła, które rozpocząłeś, tej przemiany, jaka we mnie zaszła od chwili naszego poznania? Nie pamiętaj tych słów, które wyrzekłam, były mi one podsunięte przez...
Zatrzymała się, chciała powiedzieć „książkę“, lecz wolała zwyczajem swoim zastawić się istotą żyjącą.
— Przez kogoś — dokończyła, spuszczając oczy...
Hohe odwrócił szybko głowę.
— Przez kogo?
— Nie mogę powiedzieć, dałam słowo, — kłamała bez zająknienia.
— Ale ja mogę wymówić jego nazwisko. To Born, prawda? Milczysz? Więc potwierdzasz...
— Ależ — zaprotestowała Helena.
Lecz on z głuchym chrzęstem załamał ręce.
— Tak, poznaję jego teoryę, poznaję jego uwielbienie, z jakim musi być dla owego mistrza nienawiści i pogardy dla rodzaju ludzkiego. Nie wyraził wprawdzie nigdy jasno swych przekonań, ale tak musi być, nie inaczej, gdyż jego materyalistyczno-naturalistyczna metoda nie mogła nie upaść plackiem przed Schopenhauerem, negującym pierwiastek duchowy w uczuciu miłości!... Niegodziwiec!...
Zamilkł, poczem dodał ponuro:
— Czego ten człowiek chce odemnie? Pisałem o jego dziełach łagodnie i przyzwoicie. Nazwałem go lubieżnikiem, cynikiem i rozpustnikiem, gdyż zasłużył na takie miano, nietylko dziełami, ale i prywatnem życiem!,
Odwrócił się zupełnie ku Helenie i poprawił na szezlongu.
— Biednaś ty — wyrzekł, kiwając głową — biednaś ty, otoczona dokoła żarłocznem ptactwem, czyhającem na twą zgubę...
Ona ręce ku niemu wyciągnęła.
— Zapomniałeś? — spytała cicho.
Hohe zawahał się chwilę, wreszcie ręce jej w dłonie swe porwał.
— Muszę! — krzyknął — nie mogę cię pozostawić na pastwę namiętności ludzkich!
Pociągnął ją ku sobie i pocałunek długi, przeciągły złączył ich usta, ręce ich szukały się wzajemnie, serca bić zaczęły przyśpieszonem tętnem, zmieszane oddechy gorzały niewidzialnym płomieniem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powoli, stopniowo, Helena zaprzestała zupełnie bywać w domach znajomych i przyjmować u siebie dawnych przyjaciół. Namiętność, która ją ogarnęła, była teraz tak silna, iż zasłaniała jej najzupełniej resztę świata. W domu czuła się najlepiej, gdyż mogła dnie całe włóczyć się z książką z kąta w kąt, nie rozmawiając z nikim, zamknięta w sobie i wrażenia swe przeżuwająca. Babcia Bednawska nie przeszkadzała jej wcale, coraz więcej zapadając w stan dzieciństwa, drzemiąc nad frywolitami lub nad „karteluszkami“ od pana Strumbskiego, Helena dawała jej teraz całe masy słodyczy, jak dziecku grymaśnemu, pragnąc mieć jedynie spokój zapewniony. Dla męża stała się również uprzejmą i złagodniała w obejściu, uprzedzając nawet czasem jego życzenia. Przybrała tę charakterystyczną cechę niewiernych żon, które słodyczą i dobrymi obiadami, karmią zdradzanych mężów.
Jakkolwiek zerwała najzupełniej wszelkie węzły zmysłowe, łączące ją ze Świeżawskim, niemniej przeto zbliżyła się doń pozornie i nigdy nie wspominała już więcej o „posagu“ i „swej kamienicy“.
Żabusię widziała kilkakrotnie, lecz szczebiot białej i różowej matki Nabuchodonozora nużył ją i dręczył. Niemniej przeto wyszła z nią kilka razy na spacer, jeździła powozem w Aleje, lecz stanowczo odmówiła towarzyszenia na „randki“, prawdziwe i fikcyjne, które Żabusia naznaczała swoim adoratorom lub nieznajomym najzupełniej ludziom. Helena zaczęła teraz pragnąć stosunków „mniej kompromitujących“ kobiet, otoczonych gromadką dzieci, które zrażone jej poprzedniem postępowaniem, odgrodziły się były od niej chińskim murem. Przechodziła teraz przez Saski ogród szybko, trzymając w ręku paczkę, w którą zawinęła poprzednio dwie chustki do nosa, jak osoba śpiesząca do domu ze zrobionym sprawunkiem. Ciągle miała na ustach swą „babcię Bednawską i jej osłabienie“. W lecie smażyła konfitury. Popsuła dziesięć funtów cukru, rondel i nieckę renglod. Liczyła bieliznę i robiła rachunek z kucharką, udając dodawanie. Pomimo tego wszystkiego była bezustannie w coraz cięższych kłopotach pieniężnych. Babcia Bednawska miała jeszcze kilka tysięcy rubli w komodzie i płaciła Helenie regularnie pięćdziesiąt rubli miesięcznie za swe utrzymanie. Lecz Helena wybierała ciągle naprzód ową pensyę a obecnie babka zrobiła się nadzwyczaj skąpą i nie chciała wypuszczać pieniędzy ze swych stygnących palców. Helena stroiła się o wiele kosztowniej niż poprzednio, czyniąc szalone wydatki na koronki, któremi zdobiła bieliznę i spódnice. Egotyzm jej zaczynał się rozwijać coraz więcej. Kult ciała doprowadziła teraz do szczytu, zlewając się perfumami, nacierając maściami, które cerze jej nadawały przeźroczystość i białość lilii.
Ze wszystkich sklepów przynoszono jej rachunki. Często rano leżała, drżąc za każdem pociągnięciem dzwonka. W myślach często szukała lichwiarza, któryby przyjął na siebie wszystkie jej długi, tak jak to zrobiła pani Bovary. Lecz kto jej pożyczyłby pieniędzy bez pozwolenia męża! Poprzestawała więc jedynie na myślach i kręciła się teraz w kole szalonych materyalnych kłopotów. Świeżawski z uśmiechem podawał jej rachunki ze sklepów lub obwieszczał o przybyciu tego lub owego wierzyciela. Cofał się wtedy do swego pokoju, często przecież Helena dostrzegła jego postać, podsłuchującą jej rozmowę z subjektem lub sklepową. Wyglądał teraz jakby czyhał na jakąś okazyę i chciał doprowadzić plan, który powziął, do zupełnego rozkwitu.
W jesieni, wszedł do salonu, w którym Helena oparta łokciami o fortepian, czytała „Hrabinę Sarę“ Ohneta.
— Przyszedł subjekt od Eszyńskiego, przyniósł rachunek, mówiąc, że to raz ostatni! — wyrzekł — zatrzymując się na środku pokoju.
Helena nie poruszyła się z miejsca.
— Przyjdę jutro do sklepu! — odrzuciła przez ramię.
— Powiedz mu to sama!...
— Proszę cię, oddaj mi tę przysługę przynajmniej i nie każ mi wstydzić się przed tym człowiekiem!...
Głos jej drżał, w oczach miała łzy bezsilnego gniewu.
Nad jej spodziewanie Świeżawski wyszedł do przedpokoju i spełnił jej polecenie.
Powrócił i usiadł wygodnie na fotelu.
— Dużo mamy dłużków! — wyrzekł drwiąco. Stroje dużo kosztują...
Helena ukryła twarz w rozwartej książce. Dawniej byłaby rzuciła się, jak hyena, lecz dziś, krępowana mimowoli myślą swego z Hohem stosunku, milczała, pragnąc jak najprędzej uwolnić się od obecności męża.
Lecz on wyjął z kieszeni piłkę do paznokci i zaczął pilnie swe ręce oglądać.
— Długi są, będą procesy — wycedził przez zęby.
Milczenie.
— Procesy, koszta, skandal dla kobiety z towarzystwa!...
Urwał, poczem znów zaczął nosowym, monotonnym głosem.
— Taki stan rzeczy trwać nie może, trzeba temu zaradzić!...
Helena wzruszyła ramionami.
— Jak? Długi moje sięgają do dwóch tysięcy rubli, co pocznę?
— Podobny stan rzeczy — ciągnął dalej Świeżawski — szkodzi mi niezmiernie w interesach i może mi odebrać kredyt. Potrzeba więc temu tamę położyć. Proszę mi wypisać cyfrę swych długów i wymienić sklepy i ludzi, którym winna jesteś pieniądze...
Zawiesił głos i po chwili dodał niedbale.
— Ja zapłacę!...
Helena odwróciła się szybko.
— Ty?
— Tak, ja a na dowód, że chcę coś więcej dla pani uczynić i zabezpieczyć jej byt na przyszłość, oto co proponuję: Owe spłacenie długów i poprzednie twoje szalone wydatki i wymagania, zjadają szybko pani kapitał. Jeśli tak dalej pójdzie, nie wiem, co mieć będziesz za lat kilka. Ja jednak cię żywić nie będę, gdyż jesteś dla mnie zbyt kosztownym sprzętem. Muszę cię bronić przed tobą samą. Oto co postanowiłem. Na kamienicy, która jest na ukończeniu, będzie moje imię, ty zaś będziesz mieć na owej kamienicy sumę piętnastu tysięcy rubli... Jeżeli się zgadzasz, zrobimy akt odpowiedni u rejenta. Będziesz na drugim numerze po Towarzystwie. Pierwszy numer zajmie Hegiel, który mi pożycza trochę pieniędzy...
— Hegiel nie ma przecież ani grosza.
Świeżawski wzruszył ramionami,
— Nie o to tu chodzi. Chcę ci tylko powiedzieć, że będziesz prawie w drugiej połowie szacunku domu i że spaść nie możesz. No i cóż, zgadzasz się?
Helena stała oparta o fortepian i patrzyła przez chwilę na Świeżawskiego. Czuła doskonale, iż kryje się w tem jakiś fortel, lecz przyparta do muru powodzią swych długów, oprzeć się nie mogła, ani nie miała chęci. Zresztą, co jej pomódz może opór? Na interesach się nie zna, nie wie nawet, jakie jej przysługują prawa a znając męża, wie to, że on pieniędzy z rąk nie wypuści.
— Cóż, zgoda, pyta Świeżawski.
W duszy Helena zgadza się zupełnie, jednak probuje czynić pewne uwagi.
— A czy nie można napisać „dom małżonków“ na kamienicy? — zapytuje.
Świeżawski wstaje szybko z fotelu.
— Nie można — odpowiada szorstko — nie możesz przecież w takim razie figurować jako swój własny wierzyciel. Zresztą, jak chcesz, mnie to wszystko jedno. Pragnąłem to uczynić dla twego dobra. Nie mogę cię przecież porzucić na pastwę twego własnego okradania się. Niedługo dojdziesz do zupełnej nędzy.
Helena sięgnęła po książkę rzuconą na fortepian.
— Każ przygotować akt — wyrzekła obojętnie i natychmiast dodała z pozorną łagodnością.
— Daj mi przynajmniej dwadzieścia rubli.
— Nie — odparł Świeżawski — dam ci pięć, muszę przecież akt zapłacić!
Wyszedł, rzuciwszy na stół pięciorublówkę. Helena schowała pieniądze i pogrążyła się w tragicznych losach bohaterki Ohneta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Idąc raz przez ogród Saski, spotkała Helena Heglowę. Chciała skręcić w boczną ulicę, aby nie być zmuszoną witać się z dawną swą „protegowaną“, lecz Heglowa dostrzegła ją z daleka i wesoło ku niej się zbliżała, wyciągając rękę.
— Jak się miewasz, Helenko — wołała — dlaczego nie byłaś u mnie od tak dawna, czy to się godzi?
Helena zbliżyła się, nie przyśpieszając kroku i podała Jadwidze końce palców.
— Ja także powinnam ci zrobić tę samą wymówkę!
— Wiesz dobrze, iż bywać u was nie mogę.
Hegiel jest codziennym waszym gościem. Niemam ochoty się z nim spotkać.
— A!...
Szły teraz razem wśród całej masy liści zżółkłych, które bramowały jasne blond ścieżki alei. Helena była pochmurna i posępna, natomiast Heglowa rozpromieniona i zadowolona.
Liście szeleściały rozrzucane ich stopami. Dokoła Heleny szumiały jedwabne spódnice, Heglowa w ciemnej wełnianej sukni gładkiej i przylegającej do figury, robiła wrażenie średniowiecznej kobiety, zbiegłej z jakiegoś obrazu i obnoszącej po świecie swą bladą twarz dawnej niewolnicy, bladą i ujętą w ramę ciemnych gładko przyczesanych włosów.
— Cóż twoja akuszerya — spytała wreszcie Helena, zniżając głos przy wyrazie „akuszerya“.
— Zapisałam się już na kursa — odparła wesoło Jadwiga.
— Więc podałaś się o separacyę?
— Musiałam; w ten sposób uzyskam trochę względnej swobody działania.
— A tak się zaklinałaś, iż nigdy nie użyjesz tego środka.
— Moja droga, nie ja jedna mogę zmienić ten stan rzeczy...
— Najlepiej więc nie próbować i nie walczyć, jak Don Kiszot z wiatrakami.
— Przepraszam cię — podjęła żywo Heglowa — każda z nas ma obowiązek stanąć do tej walki i zażądać tych samych praw do życia, jakie mają mężczyźni!
Helena skrzywiła się wykarminowanemi ustami.
— Już ja tam nie stanę do tej walki — wyrzekła — nie czuję się szczęśliwą obecnie i sądzę, że nigdy nią nie będę w przyszłości. Wszystko to zależy od taktu w postępowaniu. Mój mąż i ja, być może, iż nie kochamy się szalenie, ale mamy dla siebie dużo szacunku i przyjaźni. To jest podstawą małżeństwa. Gdybyś ty, moja droga, zamiast rozstawać się z mężem, odwołała się do swojego i jego taktu, znaleźlibyście pewne modus vivendi, które dałoby ci o wiele więcej spokoju, ogólnego uznania i lepszy kawałek chleba, niż twoja... twoje studya!...
Heglowa patrzyła ze zdumieniem na Helenę. Nie poznawała jej. Chód, ruchy, spojrzenie, głos, mowa — wszystko zmieniło się w niej najzupełniej. Z treści zaś słów tryskała cała fontanna obłudy, mętnej i tak w oczy bijącej, że nawet taka optymistka, jak Heglowa, uczuła się tem dziwnie zmieszaną.
— Moja Helu — odparła — cieszę się, widząc cię szczęśliwą. Małżeństwo, tak jak ja pojmuję, to jest stanowiące wybór wolny i utrzymany nie grozą przysięgi, albo obawą przed utratą sytuacyi, czy to majątkowej, czy światowej, lecz wzajemnem przywiązaniem i dopełnieniem się, jest bezwarunkowo najpiękniejszym pod słońcem związkiem. Lecz małżeństwo moje takim związkiem nie było, wiesz o tem. Po cóż więc powracasz do tej kwestyi i porównywasz mnie z Don Kiszotem? Walczę nie z wiatrakami, lecz z nędzą, z moją wieczną małoletnością, z przesądami, z obłudą świata i z tym tysiącem przeszkód, na jakie jest narażona kobieta, która ma odwagę zerwać hańbiące ją związki i zażądać coś dla siebie od społeczeństwa. Każda z nas powinna starać się choć jedną cegiełkę i to wedle sił wyjąć z tego muru chińskiego, który nas otacza... Ty sama, Helu, ty, która masz tyle czasu wolnego, czy nie możesz zgruntować trochę kwestyj, odnoszących się do naszego położenia. Wszak całe setki kobiet ruszają się w naszej Warszawie... Wolno to idzie... ale idzie... ale się porusza!...
Helena roześmiała się ironicznie.
— Nie, nie — zaczęła — napróżno mi przedstawiasz przed oczy moje „obowiązki“ emancypacyjne... Niedługo ofiarujesz mi papierosa i zaproponujesz pójście z tobą do kliniki. To mnie nie ciągnie. Powtarzam ci raz jeszcze, ja nie mam powodu skarżyć się na społeczeństwo. Przeczytaj ostatnią dowcipną kronikę Sieniawy, zobaczysz, jak on dokumentami udowodnił, że kobiety nie są w stanie nic porządnie przeprowadzić i że te ich syndykaty i rozmaite inne wymysły, to jedynie dla mody i dla zabawki kilku próżniaczek wymyślone. Przyznasz sama, że Sieniawa, to powaga, płacą mu za kronikę dwadzieścia ośm rubli, wiem o tem, i ma zupełną wolność drukować w piśmie, co mu się podoba. Dowcipny jest, trochę nieprzyzwoity, ale mu się to wybacza... powaga, przytem ma talent i dużo przyjaciół!...
Mówiąc te słowa, przybrała zupełnie minę Hohego.
Heglowa patrzyła na nią coraz więcej zdumiona.
— Jak ty mi chwilami teraz kogoś przypominasz — wyrzekła zamyślona, patrząc na profil Heleny — jak ty mi kogoś przypominasz!... Zresztą mniejsza z tem! Nie cytuj mi Sieniawy, to zarozumialec, któremu się zdaje, że o wszystkiem bez wyjątku wyrokować może... Powodzenie go popsuło. Teraz robi wrażenie rozwierzganego konia, bije kopytem w prawo i lewo...
Helena machnęła parasolem, który trzymała w ręku.
— Och — kopytem! Wyrażasz się, jak Born.
— Cofam więc to wyrażenie i dodaję stylem pana Hohego wierzga... nóżką! — roześmiała się Heglowa.
Przez twarz Heleny przesunął się płomień.
— Nie wiem, co tu Hohe ma do czynienia — wyrzekła kwaśno — Hohe jest to pisarz niepospolity, człowiek niezmiernie wykształcony, oczytany i doskonale urodzony. Znam go... trochę i mam dlań wiele szacunku i przyjaźni.
— Czy tak, jak dla swego męża?
Helena zawahała się chwilę.
— Pozwól, że nie odpowiem ci na to pytanie, które jest dziwnie lekkomyślne. Szczycę się przyjaźnią Hohego — oto wszystko!
— Tem lepiej, bałam się bowiem, że...
— Że co, dokończ...
— Że pan Hohe zawrócił ci trochę głowę. Mówisz o nim z takim entuzyazmem.
Helena wydęła klatkę piersiową i z ironią spojrzała na Heglowę.
— Zapominasz, moja droga, że mówisz z kobietą zamężną i która niema zamiaru rozstać się ze swoim mężem...
Milczały długą chwilę, okrążając teraz sadzawkę, siną taflę wody w spalonej rudej oprawie ziemi.
— Nie chciałam ci ubliżyć — wyrzekła Heglowa — wiem przecież, iż jesteś uczciwą kobietą i że twoja szlachetna dusza wzdryga się na myśl cudzołóztwa, które jest ostatniem słowem nikczemności kobiecej. Tembardziej daleką byłam od brania mych słów na seryo, że mówiłam tu o Hohem, którego zbliżenie plami i znieważa każdą kobietę...
Helena drżeć zaczęła z gniewu; nie chciała, aby przed nią samą mówiono prawdę o moralnej wartości jej kochanka.
— Słowa twoje — wyrzekła — są tylko dowodem, iż towarzystwo, w jakiem obecnie przebywasz, oddziaływa na ciebie w fatalny sposób. Wyrażasz zdania i myśli pana Borna! Stałaś się jego echem, cieniem!
— O! — zawołała Heglowa — tak źle nie jest. Rzeczywiście, może być, iż jestem tak, jak każda istota ludzka a zwłaszcza kobieta impulsywną, ale ja nie zaprzeczam tak, jak ty, istnieniu woli i bądź przekonana, że nie jestem ani echem, ani cieniem Borna.
Umilkła na chwilę i dodała z pewnym odcieniem rozrzewnienia w głosie:
— A zresztą gdyby nawet i tak było, czyż grzechem jest być echem kogoś, kto dla nas uosabia wcielenie doskonałości? Czyż każda z nas nie jest po części echem i cieniem człowieka, którego kocha?
Helena zatrzymała się nagle na środku alei, wszystka krew zbiegła jej do serca.
— Którego kocha — powtórzyła zmienionym głosem — kochasz Borna... dawno? — A on?...
— On kocha mnie także — odparła Heglowa z uśmiechem — widzisz, miłość musi być obustronna, aby była prawdziwą miłością... Gdybyś była u nas w ciągu lata, zobaczyłabyś, że w podobnym związku, nieuświęconym przysięgą i białą suknią panny młodej, może się mieścić dużo szczęścia, szacunku i wielkiej, bezgranicznej miłości. Pracujemy oboje ciężko na kawałek chleba, lecz po tej pracy odpoczynek nasz jest najpiękniejszą, najjaśniejszą chwilą dnia całego. Przyjdź do nas, zobaczysz moje obecne szczęście i powiesz mi, czy dla osiągnięcia go nie warto było narazić się na ową nędzę i walkę z przesądami, o których mówiłyśmy przed chwilą.
Rozpromieniona, uśmiechnięta, cała przejęta swem szczęściem, nie patrząc na Helenę, szła Jadwiga w promieniu jesiennego słońca, które słało się ku jej stopom złotą, błyszczącą strugą.
— Wiesz co — mówiła dalej — chodź ze mną za Żelazną Bramę, załatwimy mój sprawunek i potem zabieram cię do nas!
Wymówiła to „do nas“ tryumfalnie, głos jej zadźwięczał donośnie w powietrzu.
— Kupimy Baśce na kaftanik; ale, czyta już wcale nie źle, kradnie mnie jeszcze, jak może, ale powoli i to ustąpi. No cóż, idziesz do nas, wszak prawda, rzecz ułożona?
Lecz Helena zatrzymała się nagle na zakręcie alei i bardzo blada, postarzała o lat dziesięć, ochrypłym głosem spytała:
— A więc, otwarcie i głośno przyznajesz, iż Born jest twoim kochankiem?
— Kochankiem, mężem, wszystkiem i do zgonu — odparła Jadwiga.
Stanęły naprzeciw siebie nieruchome, usta ich tylko poruszały się w miarę wyrzucanych słów z piersi.
— W takim razie — wyrzekła Helena — daruj, ale ja w owym „waszym“ domu bywać nie mogę!...
— Dlaczego?
— Bo to nie jest dom, ale bezimienne gniazdo, którego w społeczeństwie się nie toleruje!
Jadwiga zbladła i ściągnęła brwi z wyrazem najwyższego smutku.
— A i ty także — wyrzekła po chwili.
— Tak, i ja — odparła Helena hardo, podnosząc głowę — ja także! Wiesz, iż gdy rozstałaś się z mężem, otworzyłam ci dom i otoczyłam cię moją opieką, narażając się w ten sposób na obmowę świata. Naraziłam się również twemu mężowi, pośrednicząc w sprawie owego pozwolenia, słowem tolerowałam przez przyjaźń twoje wybryki i pokrywałam je moją osobą. Lecz dziś, przekroczyłaś miarę! Nie masz nawet tyle taktu, by ukryć twój stosunek z Bornem przed ludźmi. Mówisz: my, u nas, zapominając; że czego świat nie przebacza, to brawowania i wywoływania jego pogardy. »Peché caché est a moité pardonné!...« Nie powinnaś do grzechu dodawać jeszcze zgorszenia... Oto, co ci mogę odpowiedzieć na twoje radosne i tryumfalne obwieszczenie mi o waszej prawdziwej miłości!...
Urwała na chwilę, a widząc, iż Heglowa milczy, patrząc na nią załzawionemi oczami, dodała, drżąc cała z gniewu i oburzenia:
— Dla ciebie, samotnej i zbłąkanej, miałam słowa przyjaźni i przebaczenia, kochanki zaś Borna znać nie mogę, rozumiesz to sama!...
Odwróciła się z szelestem spódnic i poszła w stronę głównej alei, niosąc ostentacyjnie w drżących z gniewu rękach zawiniętą w bibułę chustkę.
Heglowa została na miejscu i patrzyła za nią, do chwili, w której ciemna jej sylwetka znikła wśród pni drzew i tłumu przechodniów.
Przyszedłszy do domu, Helena czemprędzej napisała kartkę i posłała do redakcyi, gdzie zwykle o tej porze bawił Hohe. Potrzebowała koniecznie widzieć go, gdyż czuła się szalenie zdenerwowaną i gniewu pełną. Chciała odurzyć się namiętnością i widokiem kochanka. Zamknęła się w swoim pokoju, nie mogąc znieść widoku ludzi. Siedząc w otwartym lufciku, czekała na powrót posłańca. Zobaczyła go z daleka, wybiegła na schody.
— I cóż — spytała?
— Pan powiedział, że dobrze — odrzekł zdyszany posłaniec.
Dała mu cztery złote i pozornie uspokoiła się. Natychmiast zaczęła się przygotowywać do wyjścia, jakkolwiek miała przed sobą jeszcze dwie godziny czasu. Nie mogła jednak znieść widoku swego mieszkania. Wydawało się jej puste, zimne, brudne. Zdawało się jej, że tam wśród bożków, w tym cichym kącie, oparta na szezlongu, znajdzie się wreszcie u siebie. W kartce do Hohego napisała nawet „u nas“, powtarzając mimowoli słowa Heglowej.
Nareszcie, włożywszy płaszcz, wyszła. W kieszeni miała zwinięty kawałek czarnej krepy, którą znalazła w szafie i chciała włożyć na twarz w chwili wejścia na schody, prowadzące do mieszkania, w którem się z Hohem spotykała. Krążyła po ulicach, jak hyena, potrącając przechodniów. Nareszcie wybiło trzy kwadranse na ósmą. Wsiadła w dorożkę i rzuciwszy adres dorożkarzowi, przytuliła się do poduszek powozu. Dojeżdżając, zawiązała na twarz krepę. Zdziwiła się, że dobiegła ją nagle woń fiołków. Lecz nie miała czasu zastanowić się nad przyczyną tego faktu. Dorożka podjechała pod bramę. Helena zapłaciła i wbiegła na schody. Dopadła do drzwi, nie były uchylone. Pocisnęła klamkę — drzwi były zamknięte.
Doznała olśnienia i oparła się o ścianę. Po chwili przytomność jej wróciła. Zaczęła rozumować. Cóż dziwnego, Hohe mógł się spóźnić, lada chwila nadejdzie. Cicho i powoli zeszła ze schodów i wyszła na ulicę. Zaczęła się oglądać na obie strony, lecz ulica była pusta i wypełniona ciemnością. Zdala błyszczały słabe światła latarni i odbijały się w kałużach błota. Deszcz zaczął padać, deszcz zimny, lodowaty. Helena zaczęła chodzić po trotuarze, przyśpieszając kroku, skoro widziała kogoś przechodzącego. Oglądano się za nią. Czarna jej woalka kryła ją, jak maska i nadawała jej pozór tajemniczości.
Wybiło wpół do dziewiątej. Hohe nie nadchodził.
Przed kamienicę wyszedł stróż i oparł się o ścianę. Helena czuła, iż wzrok tego człowieka ścigał ją uparcie. Nie mogła jednak zdecydować się odejść. Hohe mógł nadejść. Pragnęła go dziś widzieć za jakąkolwiek cenę.
Stróż cofnął się w bramę, ale stał ciągle i palił krótką fajkę. Helena przeszła na drugą stronę ulicy i chodziła, spoglądając co chwila w bramę, w której błyszczał ognik słaby, jak gasnąca iskierka.
Nie miała parasola i deszcz padał na nią, mocząc jej odzież, włosy i woalkę. Drżała z zimna i gorączki. Po raz pierwszy Hohe sprawił jej zawód. Był zawsze pierwszy i Helena przywykła widzieć wysuwającą się ku niej rękę. Może zachorował nagle, jakiś wypadek, coś nadzwyczajnego... Przeciągle, uroczyście wybiła dziewiąta i na ten głos serce Heleny ścisnęły jakieś straszne kleszcze, mimo jej woli z oczów zaczęły płynąć łzy, mieszając się z kroplami deszczu, które, zmoczywszy woalkę, spływały po jej policzkach. Zdarła ją i zaczęła ocierać sobie oczy i zatykać usta, aby nie łkać głośno, tak gniew i żal rwał jej piersi. W tej chwili przypomniała sobie, że owa krepa była ową żałobną osłoną bukietu fiołków, który przysłał jej Fajfer. Tkanina ta przepojona była widocznie w magazynie kwiatów perfumami fiołków. Rzuciła krepę w błoto i nagle szybko iść zaczęła.
Wyszedłszy z ulicy, znalazła na placu dorożkę. Kazała się wieść do domu, sądząc, że może list od Hohego zastanie. Nie było nic, służące grały znów w loteryjkę i Helena, zasłaniając nabrzękłą od łez twarz, przesunęła się do sypialni.
Bezsilna z gniewu i płaczu, zrywała z siebie odzież i owinąwszy się szalem, siedziała na łóżku, nieprzytomna, z oczyma utkwionemi w płomień lampy. Pragnęła doczekać się świtu, aby posłać do Hohego kartkę i dowiedzieć się prawdy.
Około północy, wszedł do sypialni Świeżawski. I on miał twarz gniewną i gryzł usta do krwi. Zobaczywszy żonę siedzącą w szalu na łóżku, wzruszył ramionami.
— Cóż to, nie śpisz!
Ona nie odparła ani słowa. Wiedziała, że jeśli wymówi jedno zdanie, wybuchnie potokiem łez, złorzeczeń i że na męża cały jej gniew spadnie. Nazajutrz miała podpisywać ów akt u rejenta a długi jej wszystkie nie były jeszcze spłacone. Wpiła więc swe paznogcie w ramiona i siedziała nieruchoma, nie odpowiadając ani słowa.
Świeżawski rozbierał się powoli, składając swą odzież systematycznie i oglądając kołnierzyk i mankiety. Od czasu do czasu potrącił krzesło lub kopnął porzucone na dywanie suknie Heleny.
Nagle, siadając przed tualetką i sięgając po flakon z wodą portugalską zapytał:
— Czy ty znasz Hohego?
Zapytanie to spadło na Helenę jak piorun, odpowiedziała prawie bezwiednie i natychmiast:
— Znam, dlaczego się o to pytasz?
Świeżawski patrzył w lustro.
— Nic, ot tak! Widziałem go dziś w teatrze. Co to za nieznośna kreatura. Głupi, zarozumiały, nadęty jak żaba... Sosnowiczówna mówiła mi, że go znieść nie może...
Helena milczała, lecz przed oczyma jej migały purpurowe kręgi.
— Przyczepił się do niej, gdy wchodziła do teatru i usiadł przy niej w krzesłach. Wypadkiem miałem obok nich bilet. Sosnowiczówna nie mogła się od niego odczepić. Nareszcie w antrakcie posłała go po cukierki... Przypomniałem się wtedy jej znajomości, byłem jej przedstawiony już dawno, nie pamiętam gdzie, zdaje mi się, że u... Zresztą mniejsza z tem... Hohe czepia się jej ciągle i nudzi ją swoją miłością! Co to za błazen, narzucać się tak kobiecie...
Po raz pierwszy Świeżawski wynurzył tak otwarcie swój żal, widocznem wszakże było, iż i on czuł konieczną potrzebę wypowiedzenia tego, co mu na sercu ciążyło.
— Taki idyota, gryzipiórek — zaczął znowu, lecz Helena porwała się nagle z łóżka i, wyciągając rękę, krzyknęła:
— Cicho, daj mi spokój, nie zwierzaj mi się ze swoich zawodów miłosnych!... Ty, Hohe, wy wszyscy jesteście ulepieni z jednej gliny!... Zresztą mnie to nic nie obchodzi!... Nie chcę tylko słyszeć słów, które mnie obrażają! Dawniej sługa, dziś aktorka!... Zachowaj dla siebie opowiadanie o swych zawodach i o cukierkach pana Hohego... Mnie to nie obchodzi, nie obchodzi!...
Upadła na łóżko i ukryła twarz w poduszki. Świeżawski ramionami wzruszył i zwinąwszy język w trąbkę, cichutko polkę Lewandowskiego gwizdać zaczął.

∗                    ∗


List Heleny do Hohego.
Panie!

Byłam wczoraj na Siennej. Zastałam drzwi zamknięte. Czekałam. Napróżno! Proszę, ażebyś pan dziś czekał na mnie o ósmej. Będzie to nasze ostatnie widzenie się. Nie należę do rzędu kobiet, które pozwalają deptać po sobie. Mam na to za wiele dumy i znam swą wartość. Chcę tylko powiedzieć panu słów kilka i zadać mu jedno tylko pytanie. Będzie to ostatnia nasza rozmowa. Zechciej więc odłożyć na dni następne zatrudnienia, jakie ci wypełniają obecnie czas i serce. Przyjdę o ósmej nie o siódmej, proszę, ażebym nie czekała. Słyszysz, ja czekać nie mogę, nie powinnam! Dlaczego tak ze mną postąpiłeś!... Helena.

Uprzedzam pana, że wiem o wielu rzeczach. Warszawa, to mała mieścina, wszystko do naszych uszów łatwo dochodzi.
Proszę być punktualnym!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Posłaniec, który list zaniósł, powrócił z odpowiedzią:
„Pan powiedział, że dobrze!“


∗                    ∗

— Uprzedzam cię, że wiem o wszystkiem!
— Skoro wiesz, dlaczego mnie pytasz!
Helena porwała Hohego za ręce.
— Chcę, ażebyś mi to powtórzył sam, głośno, w oczy, dlaczego wczoraj na mnie nie czekałeś?
— Powiedziałem ci już, że przeczytałem źle kartkę, sądziłem, że naznaczyłaś mi dzień następny... Heluś, Heluś, uspokój się, takie ładne oczy a takie złe a takie niepoczciwe!... Takie oczy z tych brzydkich czasów, kiedy to pani tonęła w przepaści...
Od dłoni ku ramionom skradał się delikatnie, posuwając palcami pod rękawami sukni.
Ona wyrwała mu się i w kąt pokoju odbiegła. Czuła, iż to dotknięcie osłabia ją, i na pastwę namiętności oddaje.
— Nie sądź, że mnie odzyskasz — wyrzekła wyniośle a wargi jej drżały — przyszłam ci powiedzieć, iż pozostawiam ci zupełną swobodę rywalizowania z moim mężem o względy Sosnowiczówny...
Hohe ramionami wzruszył.
— Heluś! — wyrzekł słodko, przechylając głowę na ramię — dlaczego mówisz to, o czem nie myślisz. Ty wiesz, iż ja dla takich kobiet, jak Sosnowiczówna, mam pogardę. To nie kobieta, to zwierzę a przytem zwierzę chciwe, łakome na błyskotki. Jeżeli ona się za mną ubiega, to jedynie z namiętności i z chęci zawiązania stosunku z kimś, kto jej w świecie dziennikarskim potrzebnym być może. Nie mogę ją od siebie odtrącić brutalnie, Sosnowiczówna ma duże w dyrekcyi teatru znaczenie, ty wiesz, iż piszę mój dramat... Będę musiał powierzyć jej główną rolę. Inaczej mogę czekać lata całe na wystawienie mej sztuki... Zechciej zrozumieć moją sytuacyę. W naszym świecie, kto nie może przeskoczyć, ten musi podleźć. Zdawało mi się, iż to zrozumiałaś oddawna.
Rozłożył ręce, jakby uniewinniając się.
— Chcę dojść, oto cała przyczyna!... Nie mogę więc liczyć się bardzo ze środkami. Muszę wić się, jak węgorz na prawo, na lewo i ciągle, wszędzie, znajduję przeszkody, które muszę okrążać zręcznie, tak aby ich nawet nikt nie spostrzegł. I tak doszedłem w przeciągu krótkiego czasu do nadspodziewanych rezultatów... Zacząłem od nędznej reporterki, byłem przez chwilę w obozie postępowców, ale tam odrazu zauważyłem, iż nie ma dla mnie odpowiedniego gruntu. Malewicz zaczął wchodzić w modę. Zaczął pisać epopeje. Napisałem o nim studyum, które zostało natychmiast w jego organie wydrukowane. To był mój punkt wyjścia... Od tej chwili piszę najczęściej literackie krytyki, studya i staram się nie narazić nikomu. Chciałbym spróbować swych sił na scenie, Sosnowiczówna może mi oddać tę samą usługę, co mi oddały epopeje Malewicza. Napiszę o niej studyum, sylwetkę...
Zawiesił głos i dodał wreszcie z uśmiechem:
— A zresztą, mam na nieszczęście szczęście do kobiet... Coś jest we mnie, co je za mną ciągnie, co? — sam nie wiem, ale to fakt niezaprzeczony!
Patrząc na Helenę rozmarzonemi oczami i zakończył:
— Pani sama wiesz coś o tem!...
Wiedziała o tem i czuła to szczególniej w tej chwili; gdy zaczął grać na jej nerwach, przesuwając swe miękie, kocie łapy wzdłuż jej obnażonych ramion.
Przyszła z zamiarem zerwania, ale obecnie zamiar ten znikł zupełnie z jej myśli. Pragnęła tylko, aby Hohe jaknajprędzej wziął ją w swe objęcia. Zdawało się jej, że w jego ramionach znajdzie natychmiast uspokojenie.
Rzuciła więc na podłogę parasol, z którego lała się woda, a którego wypuścić z dłoni nie chciała, zaznaczając tem gotowość swą do odejścia i szybko poskoczywszy ku Hohemu, który najspokojniej stał, nie ruszając się z miejsca, zaczęła wołać, śmiejąc się i płacząc zarazem:
— Ach, ty niegodziwy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę później siedzieli spokojnie na szezlągu, wyjadając z paczek cukierki i popijając wino. Hohe opowiadał Helenie o swym nowym antisemickim dramacie, który miał wzburzyć całą bogatą żydowszczyznę warszawską. Ona, uspokojona zupełnie, oparta o pierścienie drewnianego węża, patrzyła kolejno na owe bożki tajemnicze, uśmiechnięte, to znów szydersko wykrzywione i wsłuchując się w głos Hohego, starała się odtworzyć iluzyę domowej ciszy i spokoju. Za oknami wiatr łopotał jesienną szarugą i jak zbłąkany nietoperz bił o szyby, na które opuszczono ciężkie algierskie firanki. Lampa paliła się jasno, rzucając równy krąg na stół, zastawiony torebkami porozdzieranemi, z których wysypywały się cukierki i drobne ciasteczka.
Resztki wina złociły się na dnie kieliszków.
Helena wyciągnęła ku Hohemu ręce.
— Jacy my jesteśmy szczęśliwi we dwoje, w tem naszem schronieniu — wymówiła, usiłując nadać swemu głosowi jak najszczersze brzmienie.
Hohe ujął jej rękę.
— Tak, jesteśmy bardzo szczęśliwi!...
Wzrok Heleny padł teraz na ciemną twarz rzeźbioną w drzewie, twarz Buddy, która z litosną ironią zdawała się śledzić tę cudzołożną parę, głoszącą w błocie obłudy swe szczęście znikome.
Uśmiech ten warg czarnych i lekko skrzywionych, z pod kręgu świetlanego lampy się wyrywający, uderzył Helenę i zastanowił. Zdawało się jej, że ten czarny posąg, nieruchomy i spokojny, zgaduje dokładnie kłamstwo kłamstwa, którem ona sama swą własną istotę wprowadzała w błąd, rzucając ją pod stopy drugiej istoty, która jej nic prócz zadowolenia chwilowego zmysłów dać nie mogła.
Tymczasem Hohe wyjął z kieszeni ołówek, notatnik i coś kreślić zaczął.
— Pani pozwoli — zapytał z wytworną galanteryą — chciałbym...
Ona zaczęła klaskać w ręce.
— Tak, tak, pracuj, proszę cię, ja ci nie będę przeszkadzać.
Lecz natychmiast z szumem falban ku niemu się zbliżyła.
— Co to takiego — spytała, zaglądając przez ramię dziennikarza, który, z portfelu wyjąwszy jakieś ćwiartki, czytać je i kreślić z wściekłością zaczął...
— Co to — powtórzyła, opierając swą głowę na jego ramieniu.
— Och! — odparł Hohe — nic ważnego. Napisałem krytykę o świeżo wyszłej książce „O przyszłości filozofii“. Nie jestem specyalistą, ale nie jest to dla mnie nowość, znając zaś zasady i program pisma, w którem ową krytykę pomieszczałem, napisałem kilkadziesiąt wierszy, nie mówiących nic ani za, ani przeciw, lecz dowodząc, że przyszłą podstawą filozofii, jest religia, wiara i to ślepa wiara. Wskazałem chrystyanizm, jako doskonałość skończoną, lecz ponieważ autor owej książki jest pochodzenia żydowskiego, dodałem przeto, iż lepiej stokroć, aby tacy ludzie nie zabierali się do stawiania jakichkolwiek horoskopów co do przyszłości filozofii. Ów pan autor obraził się i palnął mi odpowiedź, którą naturalnie redakcya pomieścić musi, lecz wtedy, gdy ja zechcę i w formie, w jakiej się mnie spodoba!
Powstał, zapalił papierosa i zaczął drobniuchnemi kroczkami po pokoju chodzić. W ręku trzymał ćwiartki z ową odpowiedzią, skreślone równem pismem.
— Nie obliczył ten pan, z kim ma do czynienia — wyrzekł z uśmiechem ironii. Redaktor oddał mi jego odpowiedź i ja ją obetnę tak, jak mi będzie dogodnie. Damy ją pojutrze, to jest w przeddzień mego zwykłego miesięcznego felietonu.
Helena zajadała cukierki.
— Dlaczego w przeddzień?
Hohe rozśmiał się zwycięzko.
— Dlaczego, ależ dlatego, aby owa jego odpowiedź nie pozostała długo w umyśle czytelników i ażeby natychmiast mój felieton i pomieszczone pod adresem tego pana post scriptum zatarło wrażenie owej odpowiedzi. Oto, moja pani, są tajemnice dziennikarskiej kuchni. Beatus qui tenet, a to my trzymamy czcionki w naszych rękach! Taki pan autor zdaje się o tem zapominać... Idyota!...
Podszedł ku lampie i czytać zaczął.
— Powrót do dawnej wiary, do wiary prostaczków jest niepodobieństwem. Należałoby zetrzeć z nas te...
Ramionami wzruszył.
— Sensu niema — wyrzekł — powrócić można do wszystkiego nawet do dzieciństwa. Dowodem starcy a dalej ów pan pisze — pierwszem znamieniem doskonałości jakiejś religii, jest tolerancya przekonań innych!...
Rzucił papiery na stół i podszedł ku Helenie, która ukląkłszy na szezlągu, zjadała pilnie okruszyny osmażanych owoców.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.