Flirt z Melpomeną/Catllavet i Flers, Zielony frak

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z teatru „Bagatela“: Zielony frak, komedya w 4 aktach, napisał R. de Flers i H. de Caillavet, przekład Zofii Jachimeckiej.

Komedyj Caillaveta i Flersa nie waham się określić jako jeden ze szczytowych punktów współczesnego francuskiego teatru. Byłoby grubą omyłką, gdyby ktoś, wyciągając analogie z dwóch nazwisk na afiszu, mięszał utwory tych pisarzy z licznemi „spółkami“ autorskiemi, które fabrycznie niemal produkują owe farsy oparte na komizmie przeważnie sytuacyjnym, operujące szablonowymi typami, a stanowiące codzienny pokarm małych teatrzyków paryskich. Tutaj, osobliwym fenomenem, współpraca dwóch autorów wydaje rzeczy nacechowane jednolitym oryginalnym stylem, o rzadkim wdzięku i trwałej wartości nietylko scenicznej ale i literackiej. Komedye Caillaveta i Flersa, mimo swej teatralności, nic a nic nie tracą w czytaniu: czytelnik ma czas rozkoszować się dosyta rakietami najprzedniejszego dowcipu, którym na scenie zaledwie zdoła nadążyć; tak jedna goni za drugą, tak iskrzą się bez przerwy i migocą. I nie jest to owa wesołość, która doraźnie zmusza do śmiechu, a która potem zostawia czczość i jakby zawstydzenie; dowcip ich, to musowanie myśli, to produkt wiekowej jej kultury, dostępny w całej pełni jedynie dla wytrawnego intelektu. Jest w tem coś, co istotnie można określić jedynie zbanalizowanym epitetem: „szampański“. A jeżeli mi ktoś rzecze, że jestto, ostatecznie „mały“ rodzaj sztuki, odpowiem tylko: „Szczęśliwa Francya!“ — odpowiem, jak ów Szyllerowski śpiewak, gdy mu podano, da pokrzepienia, kielich szlachetnego wina w szczerozłotem naczyniu: O dreimal hochbeglücktes Haus, wo das ist kleine Gabe!
Caillavet i Flers stworzyli swój typ, wiążący się z najlepszemi tradycyami francuskiego teatru. Polega on na zespoleniu szczerej farsy, operującej karkołomnemi sytuacyami, z silnem postawieniem figur, które, pod względem psychologicznego rysunku, wytrzymują wysoką miarę komedyową. A wreszcie, nierzadko, farsa ta rozrasta się do nieoczekiwanych wymiarów głębszej satyry społecznej; jak np. w owym rozkosznym Królu, stanowiącym jakby nowoczesny odpowiednik do Wesela Figara Beaumarchais’go, jak również we wczorajszym Zielonym fraku.
Niesłychaną jest hojność, z jaką autorowie szafują inwencyą, dowcipem. W Zielonym fraku jest materyału na jakie pięć świetnych komedyj. Sam Parmeline, ów wszechświatowy wirtuoz, czarujący kabotyn, artysta i pajac w jednej osobie, to figura, koło której możnaby osnuć całą sztukę. A książę de Maulevrier, kapitalnymi rysami scharakteryzowana mumia legitymistyczna, człowiek, dla którego „nic godnego uwagi nie zaszło we Francyi“ od czasu upadku „prawej dynastyi“; a księżna-Amerykanka, tak miła, tak sympatyczna w swojem chronicznem zapaleniu serca; a ów „bubek“ arystokratyczny, z typu który Caillavet i Flers opracowali ze szczególną lubością: nie można o nim nawet powiedzieć że jest głupi; poprostu pochodzi z rasy, gdzie, od szeregu pokoleń, nie przyszło na myśl, że mózg jest organem którym możnaby się posługiwać! A cóż dopiero sama Akademia, stanowiąca podłoże całej sztuki!
Stosunek Paryża do Akademii jest bardzo zabawny. Możnaby zebrać istną antologię najzłośliwszych dowcipów, które na tę Akademię ukuto, począwszy od nagrobku Pirona, który ułożył dla samego siebie: Ci git Piron, qui ne fut rien — Pas mème academicien; od panny de Lespinasse, która, przez szereg lat, samowładnie niemal obsadzała fotele akademickie i która pierwsza puściła w obieg koncept o „dożywotniej nieśmiertelności“... A równocześnie, pod temi złośliwościami, kryje się grunt bezmiernej czułości dla tej prastarej instytucyi: kryje się głęboka z niej duma, i — nieprzeparta ambicya aby, na zakończenie karyery pisarskiej, znaleźć się na liście czterdziestu Nieśmiertelnych.
I jaka swoboda, jaka ludzkość w tych żartach! Pamiętam mowę Maurycego Donnaya, niegdyś jednego z założycieli słynnego Chat noiru, kiedy, wybrany z czasem członkiem Akademii, pierwszy raz, na uroczystem posiedzeniu powitalnem, zabrał głos „pod kopułą“. „Moi panowie (rzekł); kiedy, przed dwudziestu laty, pod Czarnym Kotem przebieraliśmy garsonów w zielone fraki z palmami i wołaliśmy na nich: „Nieśmiertelny, małe piwo!“ — nie spodziewałem się, że kiedyś przyjdzie mi znaleźć się w tem gronie...“ A ten cudowny obyczaj, iż nowomianowany Akademik wygłasza panegiryk zmarłego poprzednika, po nim zaś zabiera głos drugi mówca, który, w przemówieniu swojem, charakteryzuje nowego przybysza: otóż, obowiązująca tradycya każe, aby ta mowa była naszpikowana najwytworniejszemi złośliwościami!
Caillavet i Flers biorą Akademię pod huraganowy ogień dowcipu: począwszy od uciesznego błazeństwa, aż do jaskrawej lecz wszelkiej żółci pozbawionej satyry. I kiedy, w trzecim akcie, dali na scenie parodyę uroczystego posiedzenia Akademii, kiedy zdawałoby się że wypróżnili już swój kołczan, prowadzą nas, w akcie czwartym, ni mniej ni więcej jak do Pałacu Elizejskiego, do gabinetu samego prezydenta Republiki, aby, z przemiłą dobrodusznością, ot tak, od niechcenia, wywracać na nice malowaną wielkość tego dostojnika! To już doprawdy rozrzutność Krezusów! I co za koncepty: jeden goniący za drugim, szybciej niż ucho słuchacza zdoła nadążyć! Ten nieoceniony prezydent łamiący sobie głowę jakby zatrudnić swoich attachés: po długiem szukaniu, znalazł coś dla każdego, jeden tylko został niezajęty: aha, ma wreszcie: wyśle go, jako przedstawiciela rządu, na „doroczny bankiet synów przyjaciół Gambetty“. Prezydent jest w rozpaczy, że nie może oddalić kucharza, który fatalnie gotuje, ale — jest wpływowym „bratem“ loży masońskiej, o stopień wyższym od... ministra sprawiedliwości. A ta rozmowa prezydenta republiki z księciem legitymistą, po raz pierwszy przestępującym próg reprezentanta rządu, którego „nie uznaje“. Książę spostrzega biust zdobiący gabinet Prezydenta: „Kto jest ta osoba? (pyta) — To? Republika francuska (odpowiada prezydent), — Nie znam. Czy podobna? — Troszeczkę odmłodzona. — Jako amator, pozwolę sobie panu zwrócić uwagę, że widzę tu małe pęknięcie, które z czasem może się powiększyć. — Dziękuję księciu, radziłem się specyalistów: upewnili mnie że siedm lat wytrzyma“. (Jak wiadomo, wybór prezydenta odbywa się na lat siedm). Trudno, zapomocą leciutkiego dotknięcia, dosadniej określić psychologię, stan ducha, dwóch odrębnych Francyj!
Nie potrzebuję dodawać, że ten typ niewinnej zabawy na koszt najwyższej władzy nosi cechę wybitnie „przedwojenną“, z epoki poczciwych Loubetéw i Falierów.
Ogólny zarys komedyi, której grube streszczenie nie wyczerpuje ani w części skarbów inwencyi autorów, jest następujący: Książę de Maulevrier, prezes Akademii, zastaje u kolan żony młodego sportsmana, hr. de Latour-Latour (koniecznie dwa razy!), człowieka stojącego na antypodach wszelkiej umysłowości, pozatem iż wydał (lub raczej ktoś za niego wydał) pamiętniki swego pradziadka, koniuszego Karola X. Ani zmięszana księżna, ani jej partner nie umieją znaleźć słowa usprawiedliwienia; sytuacya staje się tragiczna, gdyby nie interwencya młodej sekretarki, którą miłość do tegoż samego bubka natchnęła dowcipem. Wertując mianowicie stare foliały tyczące rodziny Latour-Latour, wyczytała, iż, kiedy Ludwik  XIV zaskoczył jednego z protoplastów hrabiego u stóp pani de Montespan, przytomna kobiecinka oświadczyła bez chwili wahania, że młody abbé błaga ją o pomoc w uzyskaniu arcybiskupstwa Bordeaux; król, uszczęśliwiony że chodziło tylko o tyle, czemprędzej z ulgą w sercu wyprawił do Bordeaux świeżo upieczonego dwudziestoczteroletniego arcybiskupa. Wznowiony koncept pani de Montespan wydaje nieoczekiwany rezultat, gdyż trafił na moment, gdy całe „dobrze myślące“ stronnictwo łamało sobie głowę nad wyszukaniem dostatecznie nieznaczącego kandydata. Jakoż, w akcie trzecim, bierzemy udział w posiedzeniu; książę wita uroczyście świeżego Akademika, któremu poczytano za szczególna zaletę, iż „sam z siebie jest niczem i że wszystko będzie zawdzięczał Akademii“. Nieszczęściem, w skrypt mowy powitalnej księcia, zaplątał się list miłosny jego żony, oświetlający nader jaskrawo stosunek jej do nowego Nieśmiertelnego; następuje chwila zamięszania; posiedzeniu grozi zerwanie; aż wreszcie, prezes Akademii, po ciężkiej walce, umocniony duchowo, analogicznym przykładem z własnego życia, przez sekretarza instytucyi (cudowna figura!), z hartem Rzymianina, dla honoru „kopuły“, kończy swą mowę powitalna.
Nie skończyłbym do jutra, gdybym chciał rozbierać wszystkie bogactwa tej komedyi; np. figurę Brygidy Touchard, i jej tak prawdziwie uchwyconą czułość bardzo inteligentnej kobiety dla miłego i doskonale ubranego głuptasa, czułość obrotnej plebejuszki dla tego wypielęgnowanego przez wieki nieużytku społecznego, jakim jest młody Latour-Latour. A muzyk Parmeline, który, kiedy chce wyrazić odcienie psychologiczne swoich dwóch miłości i ich erotycznych perypetyj, mimowoli rzuca się do fortepianu i wygrywa wszystko po kolei! Cała sztuka jest jednym miłym, życzliwym uśmiechem, czemś niewypowiedzianie słonecznem.
Przychodzi mi jedna refleksya. Teatry nasze poświęcone lekkiej komedyi stoją prawie wyłącznie repertuarem obcym; z pewnością nie z braku dobrej woli, ale z przyczyny niedostatku rodzimej twórczości w tym kierunku. Otóż, kiedy wspomnę takie firmy jak dawny Meilhac i Halévy, jak Caillavet i Flers, i tyle innych pomniejszych spółek komedyowych, zastanawiam się, dlaczego u nas nie przyjęła się (poza jednym Abrahamowiczem i Ruszkowskim, o ile mi się zdaje) ta tak wypróbowana metoda współpracownictaa? Niema u nas wesołości do zbytku: łatwiej może byłoby ją wykrzesać we dwóch przy flaszce bodaj cienkiego wina, niż samemu przy biurku. A także, owa tak ścisła geometrya wykreślna, która w farsie czy komedyi musi stworzyć mocne rusztowanie utworu, zyskuje niewątpliwie na precyzyi, skoro przejdzie przez kontrolę dwóch zgranych z sobą intelektów. To co bawi dwóch ludzi, daje już wielkie gwarancye że będzie bawiło dwustu lub dwa tysiące.

Zielony frak znałem doskonale z czytania i wyznaję, że, kiedy zapowiedziano go w „Bagateli“, byłem cokolwiek zaniepokojony czy to nie jest przedsięwzięcie ponad siły młodej scenki. Szczęściem, obawy okazały się bezzasadne; subtelną tę komedyę odegrano bardzo dobrze, w czem niewątpliwie duża część zasługi przypada inteligentnej reżyseryi p. Noskowskiego. Sztuka trwa dość długo, ale nie dłuży się ani na chwilę; to nie pusta farsa wymagająca zawrotnego tempa; to ciągły turniej dowcipu, z którego nie można nie uronić. Tutaj żalby mi było każdego skrócenia. Znakomitym księciem-prezesem, który „ma się dobrze“, był p. Fritsche; muzyka Parmeline z wielką pomysłowością wcielił p. Noskowski; p. Łącka była, jak zawsze, sprytną i miłą Brygidą; p. Bruczowa „amerykanizowała“ zabawnie i z wdziękiem. P. Berski stworzył żywy typ wiernego sekretarza akademii; p. Brzeskiemu, jako hr. Latour-Latour, brakło cokolwiek tego odcienia „charakterystycznego“ jaki dali mu autorzy. P. Dante-Baranowski (Benin) opracowuje każdą rolę sumiennie i z talentem, p. Czapelski z dobrodusznym smakiem zagrał posła Durand, później prezydenta Republiki. Reszta licznego, jak na mały teatrzyk, zespołu trzymała się dobrze, wystawa była staranna, z wyjątkiem gabinetu prezydenta Republiki w IV akcie, który tracił hotelem pod Złotą Papugą“. Ogółem wziąwszy, z Zielonego fraka „Bagatela“ może być dumna; wyręczyła tu w obowiązkach nasz miejski teatr, który już dawno powinien był nam dać sposobność ucieszenia się tą doskonałą komedyą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.