Flirt z Melpomeną/Wyspiański, Sędziowie — Hoffmnasthal, Elektra
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Flirt z Melpomeną |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Główne zaciekawienie sobotniego wieczoru budziła dawno niegrana Elektra Hofmansthala, ale sąsiedztwo arcydzieła Wyspiańskiego okazało się dla niej zabójczem. Czy przez to, iż, po tak mocnem przeżyciu do jakiego zmuszają Sędziowie, ponad siły słuchacza jest zdobyć się jeszcze raz na ponowne odbycie takiej drogi? Zapewne iż pojemność wrażliwości naszej jest ograniczona; ale nietylko to. Trudno, w istocie, plastyczniej ukazać różnicę pomiędzy wielką poezyą, a średnią literaturą. Z obu tragedyj jakie przesunęły się przed naszemi oczyma, grecką z ducha była nie ta której osoby zapożyczyły dźwięcznych imion z prastarej legendy Hellenów, ale ta druga, rozgrywająca się w lichej i zadymionej galicyjskiej karczemce. Tu, wielki poeta, wziął pospolite wydarzenie życia, i potrafił je, mocą i głębią ujęcia, rozsnuć w jakieś olbrzymie, tragiczne perspektywy; tam, mały poeta, mając te perspektywy jako dane, ściągnął na nie rękę poto, aby je skurczyć do wymiarów przyziemnej, brutalnej okropności. Albowiem Hofmansthal, w przeprowadzeniu tematu, wiernie trzyma się tragedyi Sofoklesa; tylko, w zadziwiający sposób, potrafił usunąć wszystko co tam tworzy jej piękno, dostojeństwo i głębię, a zachować li-tylko to, co czyni ją okropną ponad ludzką miarę.
Tragedya Sofoklesa nie toczy się, ściśle biorąc, na ziemi. Ona rozgrywa się pomiędzy niebem a ziemią; pomiędzy owem tak bezmiernie biednem, godnem współczucia ludzkiem plemieniem, a tajemniczemi mocami, które igrają kapryśnie jego dolą. To ci bogowie, te moce niebieskie, o których mówi Goethe w swoim wierszu:
Wer nie sein Brot mit Tränen ass,
Wer nie die kummervollen Nächte... etc.
I jeszcze jedno. U Sofoklesa, osoby działające nie poruszają się w próżni. Nieustanny łącznik między niemi, mieniący się całą gamą pośrednich odcieni, stanowi chór, ten cudowny grecki chór, szumiący jak morze i zmienny jak morze, to poruszany lękiem to nadzieją, to utożsamiający się z biegiem myśli Chryzotemis to Elektry, to doradzający tej ostatniej pomstę to umiarkowanie... Elektra u Sofoklesa nie stoi sama, odosobniona w swych uczuciach; skupia w sobie myśli szlachetniejszej części narodu, jego obrażone wierzenia religijne, uczucia dynastyczne pogwałcone władztwem uzurpatora. Serce całego ludu tętni wraz z nią, w chwili gdy zbliża się godzina pomsty.
Wszystkie owe czynniki, współgrające i wznoszące tę mroczną tragedyę na wyżyny nadludzkiej wielkości, zanikły zupełnie w niemieckim utworze. Być może mówi się o nich tu i ówdzie, ale nie grają one, nie dźwięczą, nie tworzą kulis tragedyi. Pozostaje jedynie nagi, okropny szkielet faktów, wypadek z dziedziny kronik kryminalnych. Matka-mężobójczyni, ojczym wspólnik zbrodni, córka z pierwszego łoża żyjąca w poniewierce i dysząca pomstą, syn-matkobójca, — oto co, pod ornamentem wierszy Hofmanslthala, zostało z przepastnych głębi greckiego mytu. Szerokie tło polityczne i religijne zanika zupełnie; chór Sofoklesa kurczy się do trywialnej pogwarki dziewek służebnych na wstępie, oraz do niedorzecznej, drażniącej figury groteskowego kucharza. Religijny nakaz i miłość do ojca tworzą Elektrę Sofoklesa; Elektrę Hofmansthala wściekła nienawiść do matki i zwyrodnienie niewolą. To grecka Elektra? Nie, to raczej Barbara Ubryk, któraby, po dziesięciu latach kaźni, miała sposobność rozmówić się z mateczką przełożoną.
Zato Sędziowie Wyspiańskiego! Cóż to za cud, co za arcydzieło! W jaki sposób, w tej karczemce, w przeciągu godziny, poza dramatem kilku serc ludzkich, rozsnuwa się przed naszemi oczyma wiekowy konflikt dwóch ras, dwóch narodów, i dwadzieścia lat chłopskiej doli, i wszystko co dusza żydowska może mieścić najbardziej poetycznego i oderwanego od ziemi, i wszystko co może z niej zionąc najbardziej nieludzkiego i skażonego, — to jest prawie nie do pojęcia. I, ponad tem morzem krzywd i nienawiści, dwa symbole pojednania: piosnka urlopnika zaplatająca się z melodyą skrzypek Joasowych, i ten śmiertelny całun okrywający dwie niewinne ofiary... Czystość i piękno zakończenia, kiedy stary Samuel kaja się przy zwłokach syna, a zaś ksiądz, poprzedzony przez chłopca z dzwonkiem, wchodzi do tej żydowskiej karczmy aby gotować na śmierć Jewdochę, nie da się wręcz z niczem porównać.
Kreacya p. Wysockiej w Sędziach zbyt dobrze stoi w pamięci każdemu z Krakowian, abym się potrzebował o niej rozpisywać. Wszystko co można, z genialnie zwięzłych skrótów Wyspiańskiego, wydobyć tragicznej prostoty i siły wyrazu, wszystko to było w tej roli. I wogóle całe przedstawienie Sędziów było jednem z najlepszych jakie widzieliśmy w ostatnich czasach. Duch poezyi powiał przez scenę i pochwycił wszystkich grających za włosy. P. Jednowski jako Samuel, p. Kacicka jako Joas, Świetny Natan p. Nowakowskiego, p. Guttner (Dziad), p. Miarczyński (Urlopnik), wreszcie Jukli p. Orwida, — wszyscy zasługują na gorące słowa pochwały.
O ile podczas Sędziów wystarczało poddać się potężnemu i jednolitemu wrażeniu, o tyle mniej łatwo mi przychodzi zanalizować uczucia jakich doznawałem w czasie Elektry Hofmansthala. To, aby artystka grająca tę Elektrę, mogła w istocie — w myśl ostatnich kanonów’ sztuki aktorskiej — „przeżyć“ w sobie ową potworną rolę, to sobie niebardzo umiem wyobrazić. Może natomiast, jak to uczyniła p. Wysocka, oddać na jej usługi całą wirtuozyę środków aktorskich: pod tym względem, pole do popisu jest niezmiernie szerokie. Podziwiałem jej technikę, wzbogaconą snadź jeszcze ostatnimi latami wydatnej pracy nad sobą, ale, wyznaje szczerze — tem szczerzej iż przyczyn tego dopatruję się w samej sztuce Hofmansthala — pozostałem zimny jak lód. Co więcej, im świetniej, im błyskotliwiej grała p. Wysocka, tem bardziej odpychającą stawała mi się rola samej Elektry; pierwsze zaś jej zjawienie się na scenie (zwierzęcy skok połączony z niesamowitem wyciem, niewątpliwie arcydzieło techniki scenicznej) zaciążyło, przykrem wrażeniem swojem, nad całym utworem. Cieszę się serdecznie na dalsze występy p. Wysockiej, które otworzą przed nami tak rzadko teatrowi naszemu dostępną sferę prawdziwej poezyi; w Elektrze widzę jedynie, pod płaszczykiem tejże poezyi, wykwit owej w wysokim stopniu realistycznej sztuki, którą „teatr przyszłości“ — jak to słyszeliśmy niedawno na konferencyi p. Wysockiej — tak bezwzględnie odtrąca. A jeżeli już ma być „realizm“, niech będzie sobą szczerze i otwarcie; poco mu przedrzeźniać niepotrzebnie dzieła poezyi z zupełnie innego ducha poczęte?