<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Freja z Siedmiu Wysp
Podtytuł opowieść o płytkich wodach
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Freya of the Seven Isles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI

Sprawa brygu Bonito musiała niechybnie wywołać wielką sensację w Makassarze — najładniejszem i najbardziej może schludnem z miast na wyspach — któremu to miastu rzadko się trafia sposobność do podniecających wrażeń. „Esplanada“ ze swoją specjalną publicznością zorjentowała się szybko, że zaszło coś niezwykłego. Już od dłuższego czasu obserwowano zdala na morzu parowiec holujący okręt; zwróciło ogólną uwagę, że parowiec zawinął do portu, zostawiwszy okręt poza obrębem przystani. Dlaczego tak się stało? Widać było tylko maszty okrętu — ze zwiniętemi żaglami — tkwiące w jednem i tem samem miejscu w kierunku południowym. A wkrótce rozbiegły się wieści natłoczoną ulicą wzdłuż wybrzeża, że okręt najechał na rafę Tamissy. Tłum ocenił trafnie sytuację. Przyczyna faktu leżała jednak poza jego zrozumieniem; któż bowiem byłby w stanie ogarnąć jednem pojęciem dziewczynę oddaloną o dziewięćset mil i okręt tkwiący na rafie Tamissy; któżby mógł wyśledzić odległe źródła tego wypadku skroś psychologiczne motywy trojga ludzi — nawet jeżeli jeden z tych trojga, porucznik Heemskirk, przeciskał się w tej chwili przez ciżbę w drodze do władz, którym miał złożyć ustny raport?
Nie; umysły publiczności z „esplanady“ nie były zdolne do tego rodzaju dociekań, natomiast wiele rąk — brunatnych rąk, żółtych rąk, białych rąk — podniosło się, aby ocienić oczy wpatrzone w stronę morza. Wieści rozbiegły się szybko. Chińscy przekupnie podchodzili do drzwi sklepów, a nawet niejeden biały kupiec powstał od biurka, aby wyjrzeć przez okno. Okręt na Tamissie nie jest przecież codziennym wypadkiem. Pogłoski przybrały wkrótce bardziej określoną formę. — To kupiec angielski — przyaresztowany na morzu przez Neptuna w podejrzanych okolicznościach — Heemskirk holował statek do Makassaru, aby przeprowadzić śledztwo i — wskutek jakiegoś dziwnego wypadku — —
Później wypłynęła i nazwa statku. „Bonito”! — Co takiego? Niemożliwe! — Tak, tak, Bonito. O patrzcie! można go stąd zobaczyć; ma tylko dwa maszty. To bryg. Nie myślałem, żeby ten człowiek dał się kiedy przyłapać. Ale i Heemskirk wcale jest zręczny! Mówią, że Bonito ma kabinę wymuskaną jak jacht jakiego gentlemana. Ten Allen to także coś w rodzaju gentlemana. Przytem straszny dziwak.
Jakiś młody człowiek, kipiący najświeższemi wiadomościami, wszedł szybko do biura Messrs. Mesman Brothers na „esplanadzie“.
— O tak; to napewno Bonito. Ale państwo nie wiecie nic o całej historji, którą przed chwilą słyszałem. Ten drab zaopatrywał widać rzekę w broń w ciągu ostatniego roku, a może i dwóch lat. No i długa bezkarność tak go rozzuchwaliła, że ośmielił się sprzedać strzelby należące do inwentarza brygu. To fakt niezbity. Niema strzelb na Bonicie. Co za bezczelność! Tymczasem nie wiedział, że jeden z naszych wojennych statków czatuje niedaleko wybrzeża. Ale ci Anglicy tacy są zuchwali! pewno wyobrażał sobie, że mu to ujdzie na sucho. Nasze sądy wypuszczają za często tych łajdaków — i to pod najbłahszemi pozorami. No, ale w każdym razie koniec ze sławnym Bonitem. Słyszałem właśnie w biurze portowem, że bryg znalazł się widać na najwyższym poziomie przypływu; a w dodatku obciążony jest ładunkiem. Mówili mi, że żadna siła ludzka nie mogłaby ruszyć go z miejsca. Mam nadzieję, że tak jest naprawdę. Jak to będzie świetnie, jeśli sławetny Bonito pozostanie tam na zawsze, jako przestroga dla innych.
Pan J. Mesman, Holender urodzony w kolonjach, dobroduszny, ojcowski staruszek o wygolonej twarzy, spokojnej i pięknej, i gęstych, siwych jak stal włosach, wijących się zlekka na kołnierzu, nie powiedział ani słowa w obronie Jaspera i Bonita. Powstał nagle z fotela. Wyraźna troska malowała się na jego twarzy. Zdarzyło się raz, że wśród rozmowy o przeróżnych interesach, o handlu wyspiarskim, pieniężnych sprawach i tak dalej, Jasper doprowadził do zwierzeń na temat Frei; i zacny Mesman, który znał przed laty starego Nelsona i nawet pamiętał cośniecoś o istnieniu Frei, zdziwił się mocno, przyczem cała historja bardzo go ubawiła.
— Aha, aha! Nelson! Tak, naturalnie. Bardzo uczciwy człowiek. I malutka dziewczyneczka o bardzo jasnych włosach. Tak, tak! Pamiętam doskonale! A więc wyrosła na taką piękną pannę! i taką rezolutną, taką — — Tu wybuchnął niemal gwałtownym śmiechem. — Niech pan pamięta, kapitanie Allen; jak pan już wykradnie szczęśliwie swoją przyszłą żonę, musi pan do nas przyjechać i będziemy ją tu gościli. Pamiętam! Pamiętam.
Te wspomnienia właśnie sprawiły, że twarz Mesmana powlekła się troską na pierwszą wiadomość o rozbiciu brygu. Wziął kapelusz.
— Dokąd pan idzie, panie Mesman?
— Idę do Allena. Pewno jest na wybrzeżu. Może który z panów wie coś o nim?
Ale nikt z obecnych nie wiedział. I pan Mesman wyszedł na „esplanadę“ aby zasięgnąć wieści.
Druga część miasta, leżąca obok kościoła i fortu, została poinformowana w sposób odmienny. Pierwszym faktem, który zwrócił ogólną uwagę, był widok samego Jaspera, idącego śpiesznym krokiem, jak gdyby go ścigano. I rzeczywiście jakiś Chińczyk, najwidoczniej wioślarz z sampanu, biegł za nim na łeb na szyję.
Nagle, mijając Orange House, Jasper zboczył z drogi i wszedł do środka, a raczej wbiegł, — przerażając wielce Gomeza, urzędnika hotelowego. Ale Chińczyk, wzniecający nieprzystojny hałas przed hotelem, przyciągnął uwagę Gomeza. Żalił się, że biały człowiek, którego przywiózł na brzeg z kanonierki, nie zapłacił mu za przejazd. Biegł za nim aż tak daleko, domagając się należności, a biały nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego słuszne żądania. Gomez zaspokoił kulisa kilku miedziakami i wrócił, aby zobaczyć się z Jasperem, którego znał bardzo dobrze. Ujrzał go stojącego sztywno przy małym, okrągłym stoliku. Na drugim końcu werandy siedziało kilku ludzi, którzy przerwali rozmowę i patrzyli w milczeniu na Jaspera. Dwóch graczy z kijami w ręku podeszło do drzwi bilardowego pokoju i przypatrywało mu się również.
Na widok zbliżającego się Gomeza Jasper podniósł rękę, wskazując na swoje gardło. Gomez zauważył, że ubranie jego jest nieco przybrudzone, a spojrzawszy mu w twarz, rzucił się natychmiast po napój, którego Allen zdawał się domagać.
Dokąd Jasper szedł, w jakim celu, a może dokąd wyobrażał sobie tylko, że idzie — gdy nagły poryw, czy też widok znajomego miejsca sprawił, że wbiegł do Orange House — niepodobna określić. Wsparł się lekko o stolik końcami palców. Było tam na werandzie dwóch ludzi, których znał dobrze, ale wzrok jego, błądzący wkrąg bezustanku, — jak gdyby w poszukiwaniu jakiejś drogi do ucieczki — ślizgał się po nich bez żadnej oznaki, że ich poznaje. Oni zaś ze swej strony patrzyli na niego, nie wierząc świadectwu własnych oczu. Nie można powiedzieć, aby twarz jego była wykrzywiona. Przeciwnie; zdawała się spokojna i nieruchoma. Tylko wyraz zmieniał ją jakoś nie do poznania. Czyż to może być Allen? myślano ze zgrozą.
W głowie Jaspera kłębił się dziko chaos jasnych myśli. Zupełnie jasnych. Ta jasność właśnie była tak straszliwa w związku z absolutną niezdolnością uchwycenia którejkolwiek z nich. Mówił do siebie, czy też do tych myśli: „Spokojnie, spokojnie“. Chiński kelner ze szklanką na tacy pojawił się przed nim. Jasper wlał napój do gardła i wypadł na ulicę. Zniknięcie jego zdjęło z obecnych czar milczenia. Jeden z mężczyzn zerwał się i pobiegł szybko w tę stronę werandy, skąd można było ogarnąć wzrokiem prawie całą przystań. W chwili gdy Jasper ukazał się przed drzwiami Orange House i biegł wdole ulicą, mężczyzna ów krzyknął w podnieceniu do obecnych:
— To był Allen we własnej osobie! Ale gdzież jego bryg?
Słowa te rozległy się z niesłychaną mocą w uszach Jaspera. Rozbrzmiały niemi niebiosa, jakby wzywając go do porachunku; w tych samych bowiem słowach zwróciłaby się do niego i Freja. Było to miażdżące pytanie; uderzyło w jego świadomość jak piorun i pogrążyło chaos myśli w nagłym mroku. Mimo to nie zatrzymał się jednak. Postąpił jeszcze trzy kroki w ciemnościach i padł na ziemię.
Zacny Mesman musiał dotrzeć aż do szpitala, zanim go odnalazł. Doktór oświadczył, że to lekki udar słoneczny. Nic poważnego. Za trzy dni będzie na nogach... Trzeba przyznać, że doktór miał słuszność. Po upływie trzech dni Jasper Allen wyszedł ze szpitala i stał się widzialnym dla całego Makassaru — bardzo widzialnym zaiste — i to na wcale długo; tak długo, że był poniekąd jednem z dziwowisk miasta; tak długo, że stał się wreszcie przedmiotem ogólnej pogardy; tak długo, że pamięć o jego natrętnym widoku żyje wśród wysp do dnia dzisiejszego.
Rozmowy na „esplanadzie“ i pojawienie się Jaspera w Orange House otwierają słynną sprawę Bonita, oświetlając obie jej strony: faktyczną i psychologiczną. Jedną miały się zająć sądy, druga — budziła współczucie; ta ostatnia przeraźliwie była oczywista, a przecież niezrozumiała.
Trzeba sobie uprzytomnić, że pozostała niezrozumiałą nawet dla mojego przyjaciela, autora listu, o którym wspominam w pierwszych wierszach niniejszego opowiadania. Gdy się rozeszły wieści o wypadku, przyjaciel mój był właśnie w biurze u pana Mesmana i towarzyszył mu później w poszukiwaniu Jaspera. List jego przedstawił mi obie strony całej sprawy i niektóre z poszczególnych epizodów. W zachowaniu Heemskirka przebijało głębokie zadowolenie z tego, że nie stracił własnego statku — i nic pozatem. Mgła wisząca nad lądem tłumaczyła fakt, że znalazł się tak blisko rafy Tamissy. Ocalił swój parowiec i nie dbał o resztę. Co się tyczy opasłego kanoniera, zeznał poprostu, że puszczenie liny holowniczej wydało mu się najlepszem wyjściem z sytuacji; przyznał jednak, że nagłość wypadku wytrąciła go z równowagi.
W istocie zaś zastosował się ściśle do wskazówek Heemskirka; był mu ślepo oddany — niby wierny pachołek — przesłużywszy pod jego rozkazami kilka lat na wschodnich morzach. Najbardziej zdumiewającą rzeczą w całej sprawie Bonita był raport kanoniera. Zeznał, iż przystąpiwszy do odebrania broni palnej, przekonał się, że niema wogóle broni palnej na statku. Znalazł w przedniej kabinie tylko pusty stojak na osiemnaście strzelb, ale samych strzelb nie było ani śladu na całym okręcie. Pomocnik kapitana wyglądał na chorego i zachowywał się gorączkowo, jakby był niespełna rozumu; chciał wmówić gwałtem w kanoniera, że kapitan Allen nic o zniknięciu strzelb nie wie; że to on, pomocnik, sprzedał je niedawno w nocy pewnemu osobnikowi w górze rzeki. Na dowód tej historji pokazał kiesę srebrnych dolarów i domagał się, aby on, kanonier, je przyjął. Potem cisnął nagle kiesę na pokład, zaczął walić się po głowie obiema pięściami i sypać straszne przekleństwa na siebie samego, jako na nędznika, który niegodzien jest żyć na świecie.
Kanonier powtórzył to wszystko natychmiast swojemu zwierzchnikowi.
Trudno powiedzieć, co Heemskirk właściwie miał na myśli, zatrzymując Bonita; pragnął przedewszystkiem utrudnić życie mężczyźnie wybranemu przez Freję. Patrzył na Jaspera z żądzą powalenia na ziemię tego człowieka sytego uścisków i pocałunków. Zachodziło teraz pytanie: jak to przeprowadzić, z niczem się nie zdradzając? Z raportu kanoniera wynikało, że sprawa jest poważna. Lecz Allen miał przyjaciół i któżby mógł zaręczyć, że nie potrafi się z tego jakoś wywinąć?
Myśl, aby poprostu wholować na rafę bryg tak bardzo skompromitowany, przyszła mu do głowy, gdy słuchał w kabinie raportu opasłego kanoniera. W tych okolicznościach było nieprawdopodobieństwem, aby spotkała go nagana. Należało tylko zachować wszelkie pozory przypadku.
Wyszedł na pokład, rozkoszując się zawczasu tym planem, i wpatrzył się w swą nieświadomą ofiarę, przewróciwszy oczami tak złowieszczo i tak cudacznie ściągnąwszy usta, że Jasper nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. A porucznik wszedł na pomost, mówiąc do siebie:
— Poczekaj! Zepsuję ci ja smak tych słodkich pocałunków. Gdy posłyszysz w przyszłości o poruczniku Heemskirku, nazwisko jego nie sprowadzi uśmiechu na twoje usta — przysięgam ci na to. Jesteś wydany w moje ręce.
A wszystko to stało się bez żadnego planu, — samo z siebie, możnaby nieledwie powiedzieć — jak gdyby same wypadki układały się tajemniczo, sprzyjając celom ponurej namiętności. Najprzebieglejsze knowania nie mogły się lepiej Heemskirkowi przysłużyć. Danem mu było zaznać dosyta zemsty nieziemskiej, niewiarogodnie wprost doskonałej: zadał śmiertelny cios w serce nienawistnemu przeciwnikowi i patrzył, jak ów chodzi po świecie z sztyletem w piersi.
Gdyż tak się rzecz miała z Jasperem. Chodził i krzątał się po mieście ze zmęczonemi oczyma i wychudłą twarzą — szczupły i niespokojny — o ruchach porywczych i nieopanowanych; mówił nieustannie zapamiętałym i znużonym głosem — ale czuł w głębi, że nic mu nigdy brygu nie wróci, tak jak nic nie jest w stanie uleczyć przebitego serca. Dusza jego utrzymywana w spokoju przez napięcie miłosne i przemożny wpływ Frei, podobna była do niemej, lecz przeciągniętej struny. Zadrgała i pękła pod uderzeniem. Czekał całe dwa lata w szczęsnem upojeniu na dzień, który już nigdy nie miał nadejść dla człowieka obezwładnionego na całe życie przez utratę brygu; człowieka — jak mu się zdawało — niegodnego już miłości, której podstawę z pod nóg mu usunięto.
Dzień po dniu przechodził przez całe miasto, szedł wzdłuż wybrzeża i, dotarłszy do przylądka przeciwległego tej części rafy, na której tkwił bryg rozbity, patrzył spokojnie ponad wodą na ukochaną jego postać — niegdyś ostoję radosnych nadziej, a teraz symbol rozpaczy, zastygły w żałosnym bezruchu i górujący nad pustym morskim widnokręgiem.
Załoga opuściła bryg we własnych jego łodziach, które natychmiast po przybyciu do przystani zostały zasekwestrowane przez władze portowe. Okręt zasekwestrowano również w oczekiwaniu na wynik dochodzeń sądowych; ale też same władze nie troszczyły się bynajmniej o postawienie warty na brygu. Gdyż zaiste, cóż mogło go stamtąd poruszyć? Chyba tylko cud; chyba tylko oczy Jaspera, wbite weń z natężeniem całemi godzinami, jak gdyby żywił nadzieję, że samą li tylko siłą wzroku zdoła go do swej piersi przyciągnąć.
Cała ta historja, o której wyczytałem w obszernym liście przyjaciela, mocno mnie zatrwożyła. Ale przerażeniem zdjęła mnie poprostu następująca relacja: oto Schultz, pomocnik z Bonita, chodził wszędzie i dowodził z rozpaczliwym uporem, że to on, a nie kto inny, sprzedał strzelby. „Ukradłem je“, zapewniał. Naturalnie, że nikt mu nie chciał wierzyć. Nawet mój przyjaciel nie wierzył mu, choć oczywiście podziwiał wielce jego poświęcenie. Wielu jednak twierdziło, że pomawianie siebie o złodziejstwo, aby uratować przyjaciela, jest zaparciem się siebie sięgającem zbyt daleko. Było to jednak tak oczywiste kłamstwo, że nie mogło mieć właściwie żadnego znaczenia.
Co do mnie — przyznaję, że struchlałem poprostu, znając psychologię Schultza i wiedząc jak dalece ten fakt musi być prawdziwy. Oto jak przewrotny los skorzystał ze szlachetnego uczynku! Czułem się niejako współwinowajcą tej przewrotności, ponieważ zachęcałem poniekąd Jaspera do umowy z Schultzem. Jednak ostrzegałem go również.
„Ów człowiek dostał poprostu bzika na ten temat“ — pisał mój przyjaciel. — „Poszedł ze swoją historją do Mesmana. Mówił, że pewien łotr, biały człowiek żyjący wśród krajowców w górze owej rzeki, spoił go dżynem jednego wieczoru, a potem zaczął z niego szydzić, że nie ma ani grosza. Schultz, zapewniając nas, że jest człowiekiem uczciwym i że należy mu wierzyć, wyznał, iż staje się złodziejem, gdy sobie podpije. Opowiedział dalej, jak wrócił owej nocy na statek, wyniósł strzelby jedną po drugiej bez najlżejszych wyrzutów sumienia, złożył je w łódce, która podpłynęła do brygu i dostał po dziesięć dolarów za sztukę“.
„Na drugi dzień był chory ze wstydu i zmartwienia, ale nie miał odwagi przyznać się do błędu swojemu dobroczyńcy. Gdy kanonierka zatrzymała bryg, zapragnął śmierci, przerażony możliwemi skutkami swojego czynu, i byłby ją poniósł z radością, gdyby ofiara jego życia mogła zpowrotem strzelby na okręt sprowadzić. Nie powiedział nic Jasperowi, mając nadzieję, że bryg będzie natychmiast uwolniony. Gdy się stało inaczej i gdy zatrzymano Jaspera na kanonierce, zdjęty rozpaczą, postanowił śmierć sobie zadać, lecz uważał, że obowiązek nakazuje mu żyć, aby dać świadectwo prawdzie. „Jestem uczciwym człowiekiem!“ powtarzał głosem, który nam łzy do oczu sprowadzał. „Musicie mi wierzyć, kiedy wam mówię, że staję się złodziejem — podłym, nędznym, przebiegłym, czającym się złodziejem — jak tylko wypiję parę kieliszków. Zaprowadźcie mnie tam, gdzie będę mógł przysięgnąć, że to prawda“.
„Gdy przekonaliśmy go wreszcie, że jego zeznania nie mogą się przydać Jasperowi — jakiż bowiem sąd holenderski, złapawszy raz angielskiego kupca, przyjąłby takie wyjaśnienie; i zaiste, jak, kiedy i gdzie można się było spodziewać udowodnienia tych zeznań? — Więc gdyśmy go o tem przekonali, podniósł ręce do głowy, jak gdyby chciał sobie garściami włosy wyrywać, lecz uspokoił się nagle i rzekł: „Więc do widzenia panom“. Wyszedł z pokoju tak zmiażdżony, że, zdało się, nie potrafi nogi za nogą postawić. Tejże nocy popełnił samobójstwo, poderżnąwszy sobie gardło w domu pewnego metysa, gdzie zamieszkał po rozbiciu się okrętu“.
To samo gardło — pomyślałem, wstrząsając się ze zgrozy — w którem rodził się ów tkliwy głos, przemawiający wprost do serca, męski i czarujący zarazem; głos, który wzbudził odrazu współczucie Jaspera i zdobył sympatję Frei! Któżby się był spodziewał, że taki los czeka łagodnego Schultza, tego niemożliwego człowieka, tego naiwnego złodzieja, tak idjotycznie szczerego, że nawet w ludziach przez siebie poszkodowanych wzbudzał tylko coś nakształt złości, zmieszanej ze śmiechem? Był doprawdy niemożliwy. Odpowiadało mu właściwie życie bynajmniej nie tragiczne, choć głodujące i tajemnicze: życie nieszkodliwego nadbrzeżnego łazęgi o łagodnych oczach, pędzone wśród samych prawie krajowców. Są wypadki, kiedy ironja losu — którą niejeden zda się odkrywać w rozwoju naszych przeznaczeń — przybiera wszelkie pozory brutalnego i dzikiego szyderstwa.
Przeszedłem do porządku dziennego nad śmiercią Schultza i czytałem w dalszym ciągu list przyjaciela. Opisywał jeszcze, jak tkwiący na rafie bryg, rabowany przez krajowców z nadbrzeżnych osad, przybierał stopniowo rozpaczliwy wygląd i niesamowitą szarość rozbitego okrętu; Jasper zaś nikł w oczach z dnia na dzień, — aż zdał się wreszcie być cieniem. Przechodził codzień wzdłuż „esplanady“ porywczym krokiem; nikły uśmiech nie schodził mu z ust, a oczy rozbiegane były okropnie. Spędzał dzień cały na samotnym, piaszczystym cyplu, wpatrując się żarliwie w bryg, jak gdyby oczekiwał, że cień jakiś wstanie z pokładu i skinie na niego poprzez butwiejące oszańcowanie. Mesmanowie zajmowali się Allenem o ile to tylko było w ich mocy. Sprawę Bonita odesłano do Batawji, gdzie się bezwątpienia rozpłynie w mgle urzędowych papierów... Serce mi się krajało, gdym czytał to wszystko. Ów przedsiębiorczy i gorliwy oficer, porucznik Heemskirk, — którego chmurnej twarzy, ponurej i zarozumiałej, nie rozjaśniła wcale pochwała udzielona mu nieoficjalnie przez władze — powrócił na swoje stanowisko w Molukkach...
Wreszcie przy końcu obszernego, życzliwego listu, który zawierał wiadomości o wszystkiem, co się działo na wyspach przynajmniej przez pół roku — przyjaciel mój pisał: „Przed paru miesiącami stary Nelson przyjechał do Makassaru na parowej szalupie z Jawy. Zdaje się, że chciał odwiedzić Mesmana. Była to wizyta tajemnicza i niezwykle krótka, zważywszy na daleką podróż. Mieszkał przez cztery dni w Orange House, nie mając najwidoczniej nic specjalnego do załatwienia, i wrócił na parowcu dążącym do Straits. Pamiętam, jak ludzie gadali swojego czasu, że Allen ma się do córki starego Nelsona, tej dziewczynki, którą wychowywała pani Harley i która mieszkała potem z ojcem na Siedmiu Wyspach. Pamiętasz pewnie starego Nelsona — —“.
Czy pamiętam starego Nelsona! I jak jeszcze.
List donosił mi wreszcie, że stary Nelson pamięta mię również, ponieważ w jakiś czas po swojej przelotnej wizycie w Makassarze pisał do Mesmanów, pytając o mój adres londyński.
Fakt, że stary Nelson (czy też Nielsen) — którego cechą charakterystyczną było głębokie i głuche niezrozumienie dla wszystkiego, co go otaczało — fakt, że ten człowiek chciał pisać do kogokolwiek i miał coś wogóle do powiedzenia, był już sam przez się źródłem niemałego zdziwienia. Ale skądże do mnie, u Pana Boga! Czekałem z niecierpliwością i niepokojem. Co też mi przyniesie list tego człowieka o wrodzonym braku inteligencji? Ale niecierpliwość moja zdążyła się wyczerpać, zanim ujrzałem kopertę z jednopensową marką i stemplem pocztowym biura w Notting Hill, zaadresowaną drżącem, mozolnem pismem starego Nelsona, starczem i dziecinnem zarazem. Powstrzymałem się na chwilę z otwarciem listu i podniosłem obie ręce nad głową, składając należny hołd zdziwienia temu nadzwyczajnemu faktowi. Więc przyjechał do Anglji, aby stać się ostatecznie Nelsonem; a może podąża do Danji, gdzie obróci się znów w pierwotnego Nielsena? Nie umiałem sobie wyobrazić starego Nelsona (czy też Nielsena) poza sferą tropikalną. A jednak jest oto w Londynie i prosi, abym go odwiedził.
Mieszkał w pensjonacie na jednym ze skwerów w zasobnem ongi Bayswater, dzielnicy zamieszkałej obecnie przez ludność pracującą. Polecono mu właśnie ten pensjonat. Wybrałem się do niego w jeden z owych londyńskich dni styczniowych, — w jeden z tych dni, na które składają się cztery djabelskie żywioły: zimno, wilgoć, błoto i sadza — w połączeniu ze specjalną lepkością powietrza, co przywiera wprost do duszy jak nieczysta odzież. A jednak, zbliżając się do mieszkania Nelsona, ujrzałem, jak hen daleko — za brudną zasłoną z czterech żywiołów — migoce nużący i przepyszny blask błękitnego morza; ujrzałem Siedem Wysp rozsianych jak drobniutkie plamki, z których najmniejszą wieńczy czerwony, wysoki dach bungalowu. Ta wizja zawadzała mi w przykry sposób. Zastukałem do drzwi drżącą ręką.
Stary Nelson (czy Nielsen) wstał od stołu, na którym leżał brudny pugilares pełen papierów. Zdjął okulary i podał mi rękę. Milczeliśmy obaj przez chwilę, poczem Nelson, zauważywszy, że rozglądam się wyczekująco, wymamrotał kilka słów — z których zrozumiałem tylko „córka“ i „Hong Kong“ — spuścił oczy i westchnął.
Wąsy jego — sterczące jak ongi na wszystkie strony — były teraz zupełnie białe. Stare policzki zaokrągliły się zlekka i nabrały kolorów; jakiś specjalny rys, nadający zawsze dziecinną cechę jego twarzy, wystąpił teraz znacznie silniej. Podobnie jak jego pismo, wyglądał starczo i dziecinnie zarazem. Wiek zaznaczony był najdobitniej w niespokojnem czole, porytem nieinteligentnemi zmarszczkami i w okrągłych, naiwnie mrugających oczach, które wydały mi się zmęczone i szkliste; a może pełne były łez?
Odkrycie, że stary Nelson zdaje sobie z czegoś dokładnie sprawę, było dla mnie faktem zupełnie nowym. Po kilku wstępnych, niezgrabnych zdaniach zaczął mówić swobodnie. Gdy urywał, wtrącałem jakieś pytanie. Zapadał nagle w milczenie, złożywszy ręce na kamizelce; poza jego przypominała mi wówczas wschodnią werandę, gdzie zwykł był przesiadywać spokojnie i wydymać policzki w czasach, które zdawały się tak bardzo, bardzo odległe. Mówił rozsądnie, trochę niespokojnym tonem.
— Nie, nie. Nie wiedzieliśmy nic przez całe tygodnie. I skądże mieliśmy wiedzieć, mieszkając na takiem odludziu. Poczta nie dochodzi do Siedmiu Wysp. Ale pewnego dnia wybrałem się do Banki w swojej wielkiej lodzi żaglowej; chciałem się przekonać, czy niema dla nas listów. Wpadła mi w rękę holenderska gazeta. Było tam tylko trochę morskich wiadomości: angielski bryg Bonito rozbił się niedaleko przystani w Makassarze. Nic więcej. Zabrałem gazetę do domu i pokazałem ją Frei. „Nigdy mu tego nie daruję!“ krzyknęła z dawną energją. „Moja droga — mówię do niej — jesteś przecież rozsądną dziewczyną. Najlepszy marynarz może utracić statek. Ale powiedz mi, jak się czujesz?“ Wygląd jej zaczynał mnie niepokoić. Zpoczątku ani chciała słyszeć o podróży do Singapuru. Ale przecież taka rozsądna dziewczyna nie mogła upierać się bez końca. „Rób, jak chcesz, tatusiu“ — mówi do mnie. Trudno było poradzić sobie z tą podróżą. Trzeba było złapać parowiec na pełnem morzu — ale dowiozłem ją szczęśliwie. No a tam, naturalnie — doktorzy. Gorączka. Anemja! Położyli ją do łóżka. Dwie czy trzy kobiety bardzo były dla niej dobre. Oczywiście i w naszych dziennikach znalazła się wnet ta cała historja. Przeczytała ją aż do końca, leżąc na szezlongu; potem wyciągnęła do mnie rękę z dziennikiem, szepnęła: „Heemskirk“ i zemdlała.
Długi czas patrzył na mnie, mrugając, a oczy jego napełniły się znów łzami.
— Na drugi dzień — ciągnął bez śladu wzruszenia w głosie — czuła się silniejsza i gawędziliśmy długo ze sobą. Powiedziała mi wszystko.
Tu stary Nelson spuścił oczy i opisał mi cały epizod z Heemskirkiem według słów Frei, poczem ciągnął dalej urywanemi zdaniami, patrząc na mnie naiwnie:
— Kochanie — mówię do niej — zachowałaś się naogół jak rozsądna dziewczyna. „Wstrętna byłam!“ krzyknęła, „a on zadręcza się na śmierć tam daleko“. — Za rozsądna była i widziała sama, że stan jej zdrowia nie pozwala na podróż. Ale ja pojechałem. Kazała mi jechać. Pielęgnowano ją bardzo starannie. Anemja! Mówili jednak, że idzie ku lepszemu.
Zatrzymał się.
— Czy pan go widział? — szepnąłem.
— O tak; widziałem go — zaczął znów umiarkowanym tonem, jakby uzasadniając jakieś zapatrywanie. — Widziałem. — Odnalazłem go. Oczy na cal zapadłe; z twarzy skóra i kości — szkielet w brudnem białem ubraniu. Oto jak wyglądał. Jak mogła Freja... Ale ona nigdy — nigdy naprawdę — — Siedział tam — jedyna żywa istota na kilka mil wzdłuż wybrzeża — siedział na kłodzie wyrzuconej przez morze. Ostrzygli go w szpitalu i włosy mu nie odrosły. Wlepił we mnie oczy, oparłszy brodę na ręku. Między nim a horyzontem nie było na morzu nic prócz rozbitego okrętu. Zbliżyłem się do niego, a on ledwie że głową poruszył. „To ty, staruszku?“ mówi do mnie.
— Gdyby pan go zobaczył, zrozumiałby pan odrazu, jakie to było niemożliwe, żeby Freja kochała tego człowieka. No, no — zresztą ja nic nie mówię. Może tam coś i było. Pan wie, w jakiej ona żyła samotności. Ale żeby z nim miała uciec! nigdy w życiu! Szaleństwo. Zanadto była rozsądna. Zacząłem mu robić łagodne wyrzuty. A on jak na mnie nie wsiądzie: „Pisać do pana! O czem? Przyjechać do niej! I z czemże? Gdybym był mężczyzną, byłbym ją dawno porwał — ale ona zrobiła ze mnie dziecko — szczęśliwe dziecko. Niech pan jej powie, że tego samego dnia, kiedy na tej rafie zginęło wszystko co posiadałem — tego samego dnia odkryłem, że nie mam nad nią żadnej władzy... Czy przyjechała z panem?“ krzyknął, a zapadłe jego oczy błysnęły ku mnie nagłym ogniem. Potrząsnąłem głową. Jakże miała przyjechać? Anemja! — „Aha! widzisz, staruszku! Więc odejdź i zostaw mnie samego z tym duchem“ — dokończył, wskazując porywczym ruchem głowy swój bryg rozbity.
— Cóż — warjat! Zmierzch już zapadał. Nie miałem ochoty zostawać dłużej w pustce sam na sam z tym człowiekiem. Nie chciałem mu powiedzieć o chorobie Frei. Anemja! I poco o tem mówić? takiemu warjatowi! Cóżby to był za mąż dla takiej rozsądnej dziewczyny. Nie mógłbym im zostawić nawet swojej niewielkiej posiadłości. Władze holenderskie nie pozwoliłyby nigdy Anglikowi tam się osiedlić. Wtedy nie było to jeszcze sprzedane. Jeden z moich ludzi — pan wie, Mahmat — pilnował tego w mojem zastępstwie. Później oddałem to holenderskiemu metysowi za dziesiątą część wartości. Ale mniejsza z tem. Nic mnie to wtedy nie obchodziło. No więc — odszedłem od niego. Trafiłem na wracający parowiec. Opowiedziałem wszystko Frei: „To warjat — mówię jej — i, widzisz, jedyną rzeczą na świecie, którą kochał, był jego bryg“.
— Może — rzekła do siebie, patrząc gdzieś w dal — oczy jej były prawie równie wpadnięte jak i jego oczy — może to i prawda. Tak! nie pozwoliłabym mu nigdy sobą zawładnąć.
Stary Nelson zatrzymał się. Siedziałem przykuty do miejsca i zimno mi się jakoś zrobiło w tym pokoju, gdzie jasny ogień palił się na kominku.
— Więc widzi pan — ciągnął dalej — ona nigdy o niego prawdziwie nie dbała. Była na to za rozsądna. Zabrałem ją do Hong Kongu. Kazali zmienić klimat. Ach, ci doktorzy! Mój Boże! Była zima. Przyszło dziesięć dni chłodnych mgieł, i wiatru, i deszczu. Zapalenie opłucnej — — Ale niech pan tylko posłucha. Rozmawialiśmy mnóstwo ze sobą — i we dnie, i wieczorami. — Kogóż miała na świecie prócz mnie jednego? Opowiadała mi masę rzeczy — moja dziewczynka jedyna. Czasami śmiała się zlekka. Patrzyła na mnie i śmiała się zlekka — —
Wzdrygnąłem się. Spojrzał na mnie niepewnie w dziecinnej, markotnej zadumie.
— Mówiła często: „Doprawdy, tatusiu, nie chciałam być dla ciebie złą córką“. A ja odpowiadałem: „Naturalnie, kochanie. Nie mogłaś chcieć czegoś podobnego“. Tak sobie leży spokojnie i nagle mówi: „Ciekawa jestem...“ Albo znów: „W gruncie rzeczy byłam tchórzem“ — Pan wie, chorzy mówią takie różne rzeczy. Powtarzała też nieraz: „Byłam zarozumiała, uparta, kapryśna. Starałam się dogodzić samej sobie. Samolubna byłam, czy też tchórzliwa...“ Ale pan rozumie; czego to chorzy nie wygadują! Raz przeleżała, milcząc, prawie cały dzień. Wtem mówi: „Tak! Kto wie — gdyby ten dzień nadszedł, nie byłabym może pojechała. To zupełnie możliwe. Nie wiem nic! — krzyknie nagle. — Tatusiu, zasuń firankę. Zasłoń morze. Wyrzuca mi moje szaleństwo“.
Zadyszał się i umilkł.
— Więc widzi pan — ciągnął szeptem. — Taka ciężka choroba, — bardzo ciężka choroba. Zapalenie opłucnej. I tak nagle — —
Wskazał palcem na dywan, a mnie ogarnęła dojmująca litość na myśl o tej biednej dziewczynie, która uległa w walce z niedorzecznością trzech mężczyzn i zwątpiła wkońcu o samej sobie.
— Sam pan widzi — zaczął znów przybitym głosem. — Ona nie byłaby nigdy... Wspominała pana kilka razy. Dobry przyjaciel. Rozsądny człowiek. Więc pragnąłem panu sam powiedzieć — dać panu poznać prawdę. Taki chłystek! Jakżeby to mogło być? Bardzo była samotna. I może przez chwilę... Głupstwo! Dla mojej Frei wykluczona była miłość — taka rozsądna dziewczyna — —
— Człowieku! — krzyknąłem, porywając się gniewnie z miejsca — czy nie widzisz, że przez to umarła?
Powstał także. — Nie, nie! — jąkał się jakby ze złością. — Doktorzy... Zapalenie opłucnej. Taki ciężki stan. Zapalenie... Powiedzieli mi przecież. Opłu — —
Nie dokończył słowa. Utonęło w szlochu. Podniósł ręce ruchem pełnym rozpaczy i przerwał swą okropną komedję cichym, rozdzierającym płaczem:
— A ja miałem ją za taką rozsądną!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.