Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom III/Śmierć wybawicielka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling Tom III |
Rozdział | Śmierć wybawicielka |
Wydawca | Józef Sikorski |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Klemensiewiczowa |
Tytuł orygin. | Gösta Berlings saga |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, weszła w dom kapitana Uggli w sierpniu, kiedy nastają nocy blade od księżycowego blasku. Nie śmiała jednak wejść wprost do gościnnego domu, gdyż wiedziała nazbyt dobrze, iż mało jest na świecie tych, którzy ją kochają.
Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, ma serce mężne. Największą jej przyjemnością jest na ognistych kulach karabinowych przebiegać przestrzenie. Bierze ona syczący granat na grzbiet swój i śmieje się, gdy on pęknie i sypnie iskrami. Tańczy wśród szkieletów na cmentarzu, nie lęka się sal zarażonych w szpitalach, ale drży na progu zacnego człowieka, boi się wejść w dom ludzi dobrych. Nie lubi bowiem witaną być łzami, woli, aby ją przyjmowano z radością, ją, która oswobadza duchy z więzów bólu, uwalnia je od przytłaczającego je prochu ziemskiego, ją, która daje im możność spróbowania swobodnego, pięknego życia w wszechświecie.
Do starego gaiku, za domem mieszkalnym leżącego, gdzie dziś jeszcze smukłe, białopienne brzozy współzawodniczą z sobą, aby swoim rzadkim wiechom liściastym na szczycie dostarczyć światła — tam wślizgnęła się śmierć. W tym gaju, który wówczas był młody i pełen zieloności, ukrywała się moja blada przyjaciółka przez dzień, a wieczorami stawała na skraju lasu, biała i blada z kosą, w której się odbijał księżyc.
O Erosie, ty byłeś bogiem, do którego wtedy ten gaj należał. Starzy ludzie umieją opowiadać, jak to niegdyś kochające się pary szukały twojej ciszy. I dziś jeszcze, gdy przechodzę obok Bergi, zła na tę ciężką górę i duszący kurz gościńca, cieszę się na widok gaiku o rzadkich, starych pniach, w których odzywają się echa wspomnień miłości pięknych, młodych ludzi.
Teraz jednak stała tam śmierć, a zwierzęta nocne widziały ją. Co wieczór słyszeli mieszkańcy Bergi wyjące wilki, które zapowiadały jej przyjście. Żmija przypełzła po żwirowej drodze aż do mieszkania. Ona nie wydaje głosu, ale rozumiano dobrze, iż przybyła jako wysłannik potężnej. A na jabłonce pod oknami pani Uggli hukała sowa — gdyż wszystko w naturze zna śmierć i drży przed nią.
Sędzia z Munkerud z żoną, którzy byli na kolacyi na probostwie w Bro, wracając około godziny drugiej w nocy poprzez Bergę, ujrzeli w oknie gościnnego pokoju światło. Widzieli zupełnie wyraźnie żółty płomień i białą świecę i opowiadali o tem pełni zdumienia.
Wtedy śmiały się wesołe, młode panny z Bergi, mówiąc, że sędziostwo chyba widzieli stracha, gdyż im wyszły świece jeszcze w marcu, kapitan zaklinał się na wszystko, że od kilku tygodni nikt nie mieszka w pokoju gościnnym; ale żona kapitana zamilkła i zbladła, gdyż ta biała świeca o jasnym płomieniu zwykła się była ukazywać, gdy ktoś z jej rodziny miał zostać wybawiony przez śmierć wybawicielkę.
Wkrótce potem, pewnego ślicznego dnia sierpniowego powrócił Ferdynand ze swoich pomiarów w północnych lasach. Wrócił blady, chory, z nieuleczalną chorobą piersiową, a matka, popatrzywszy tylko na niego, zrozumiała, że umrzeć musi.
Miał więc umrzeć ten dobry syn, który swoim rodzicom nie sprawił nigdy najmniejszej przykrości. Miał umrzeć młodzieniec pełen nadziei, porzucić rozkosze tego świata, piękną, ukochaną narzeczoną, rozległe dobra, wielkie huty, które miały się stać, jego własnością.
Nakoniec blada moja przyjaciółka podczas zmiany księżyca nabrała odwagi i udała się pewnej nocy do budynku mieszkalnego. Wiedziała, że mieszkańcy Bergi swobodnie zaglądają w oczy głodowi i nędzy, dlaczegożby jej nie mieli przyjąć z radością?
Cicho przemykała się po żwirowej ścieżce i ciemny cień rzucała na murawę, na której w promieniach księżyca błyszczały kropelki rosy. Szła pochylona, wychudła, trzymając kosę ukrytą w fałdach płaszcza, a sowy i nietoperze latały naokół niej.
Tej nocy słyszała pani Uggla, że ktoś zapukał w okno; podniosła się więc na łóżku i zapytała:
— Kto tam?
Starzy ludzie opowiadają, że śmierć odrzekła:
— Śmierć puka.
Wtedy ona wstała z łóżka, otworzyła okno i zobaczyła nietoperze i sowy latające przy blasku księżyca, lecz śmierci nie dojrzała.
— Chodź! — rzekła półgłosem. — Przyjaciółko, wybawicielko, czemu się ociągałaś tak długo? Czekałam i wzywałam cię. Chodź i zbaw mojego syna.
Wsunęła się zatem śmierć do domu, rada, jak zdetronizowany król, który w starości otrzymał napowrót koronę, zadowolona, jak dziecko wezwane do zabawy.
Nazajutrz siadła pani Uggla przy łożu chorego syna i mówiła mu o szczęściu wyzwolonych duchów, o ich pięknem życiu.
— Pracują — opowiadała — działają. Jacyż to artyści, synu, ach, co za artyści! Gdy do nich się dostaniesz, czem będziesz, powiedz? Czy jednym z rzeźbiarzy bez dłuta, którzy tworzą róże i lilie, fezy może jednym z malarzy, którzy zorzę malują? A kiedy słońce w całej swojej piękności będzie zapadało, pomyślę, siedząc tu na ziemi: to jest dzieło Ferdynanda!
— Mój drogi synu, pomyśl, ile tam jest do widzenia, ile do zrobienia! Pomyśl o tych wszystkich nasionkach, które wiosną zbudzić trzeba do życia, o wszystkich wichrach, którym trzeba nadać kierunek, o snach, które trzeba zesłać na ziemię. Pomyśl o dalekich podróżach po obszarze niebieskim od świata do świata.
— Pomyśl o mnie, gdy będziesz oglądał te wszystkie piękności! Twoja biedna matka nie widziała nic innego, prócz Wermlandu.
— A pewnego dnia staw się przed Bogiem i proś Go, by ci dał na własność jeden z małych światów, które wiszą w przestrzeni. Zapewne wysłucha twej prośby. Będzie to wtedy świat ciemny i zimny, pełen przepaści i złomów skalnych, nie będą na nim rosły żadne kwiaty, ni żyły zwierzęta. Ale ty pracować będziesz na gwieździe, którą ci Bóg darował. Dostarczysz jej światła, ciepła i powietrza, sprowadzisz tam rośliny, słowiki i jasno-okie gazele, i pospuszczasz strumienie w przepaście, spiętrzysz góry i obsadzisz równiny najpiękniejszemi, czerwonemi różami.
— A gdy umrę, Ferdynandzie, gdy dusza moja zadrży przed długą podróżą i ulęknie się rozstania ze znanemi stronami, będziesz siedział i oczekiwał mnie w powozie zaprzężonym w rajskie ptaki, w powozie ze lśniącego złota.
— Będziesz z uśmiechem poganiał zaprzężone ptaszki. Nakoniec dojdziemy na najmniejszy ze światów, lecz najpiękniejszy, jaki widziałam. Tam zatrzymamy się przed złotym pałacem, a ty wwiedziesz mnie w dom wiecznej radości.
— Będą tam spichrze pełne i księgozbiory. Las świerkowy nie rośnie tam tak, jak tu, w Berdze, gdzie zasłania cały, piękny świat, lecz będę mogła patrzeć na ogromne morze i słońcem zalane łąki, a tysiąclecia zamienią się w dni.
Wkrótce potem umarł Ferdynand, marząc o jasnych obrazach, uśmiechając się do piękności, które go czekają.
Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, nigdy nie przeżyła czegoś równie pięknego. Wprawdzie śmiertelne łoże Ferdynanda Uggli otaczali płaczący ludzie, lecz chory uśmiechał się do postaci z kosą, która usiadła na jego łóżku, a matka słuchała jego śmiertelnego charczenia, jak słodkiej muzyki. Drżała ona, że śmierć może nie zdoła dokonać dzieła, a kiedy wszystko minęło, zabłysły łzy w jej oczach, ale były to łzy radości, które padały na martwe lica syna.
Nigdy nie przyjmowano z takiemi honorami mojej bladej przyjaciółki, jak na pogrzebie Ferdynanda Uggli. Gdyby się była odważyła otwarcie zjawić, mogłaby była wystąpić we wspaniałym, złotem haftowanym płaszczu, ale ona stara, samotna, siedziała skulona, otulona swoim starym, czarnym płaszczem na murze cmentarnym i przypatrywała się pogrzebowi.
A był to rzadki pogrzeb. Słońce i jasne obłoczki czyniły dzień prześlicznym, długie rzędy stogów żyta zdobiły pola. Letnie jabłka w ogrodzie proboszcza połyskiwały jasne, niemal przezroczyste, a w ogródku kościelnego błyszczały gwoździki i georginie.
Orszak dążył lipową aleją. Przed trumną kwiatami ozdobioną szły piękne dziatki, sypiąc kwiaty. Nie było żałobnych szat, ani kirów, gdyż matka życzyła sobie, aby syna, który umarł w pogodnym nastroju, odprowadzał w lepszy świat nie smutny orszak pogrzebowy, lecz wspaniały, weselny orszak.
Tuż za trumną postępowała Anna Stjaernhök, piękna narzeczona zmarłego. Na skroń włożyła wieniec ślubny i welon, przywdziała długą, z lśniącego jedwabiu szatę weselną. Tak ubrana szła na zaślubiny ze zmarłym oblubieńcem. Za nią para za parą postępowali poważni, starzy panowie i panie. Piękne, dostojne panie wystąpiły w błyszczących spinkach i broszach, w mlecznych perłach i złotych bransoletach. Na głowach ich chwiały się drogie pióra wśród jedwabiów i koronek, a z ramion ich na jasne, jedwabne suknie spływały cienkie, jedwabne szale, otrzymane niegdyś jako ślubny podarek. Panowie także wystroili się w puszyste żaboty, fraki z wysokiemi kołnierzami i złoconemi guzami, w kamizelki ze sztywnego brokatu lub haftowanego aksamitu. Był to orszak weselny, jak sobie życzyła pani z Bergi.
Ona sama zaś szła tuż obok Anny Stjaernhök, wsparta na ramieniu męża. Gdyby była posiadała suknię z połyskującego brokatu, byłaby ją przywdziała, gdyby była posiadała, klejnoty i wspaniałe przybranie głowy, byłaby je włożyła w dzień uroczystości syna. Ale że nic nie miała, prócz jedwabnej, czarnej sukni i żółtych koronek, w których występowała na tylu uroczystościach, przywdziała je więc i dziś.
Chociaż goście wystąpili wspaniale i strojnie na pogrzebie, mimo to nie pozostało przecież żadne oko suchem, gdy przy słabym dźwięku dzwonów dążyli na cmentarz. Mężczyźni i kobiety płakali, nie tyle nad zmarłym, co nad samymi sobą. Oto idzie narzeczona, a tam niosą jej narzeczonego — oni sami są wspaniale przybrani, szczęśliwi, a gdzież na świecie człowiek, któryby nie wiedział, że i jego czeka smutek, zgryzota, nieszczęście, zgon? Szli, płacząc na myśl, że nic na świecie nie może ich uchronić od złego.
Matka nie płakała — ona też była jedyną, która miała oczy suche.
Gdy obrzęd się skończył i grób przysypano, wrócili wszyscy powozami do siebie. Tylko pani Uggla i Anna Stjaernhök pozostały przy grobie, aby po raz ostatni pożegnać zmarłego. Matka usiadła na mogile, obok niej Anna Stjaernhök.
— Posłuchaj — zaczęła pani Uggla — modliłam się do Boga: ześlij śmierć wybawicielkę po mojego syna, pozwól, aby ona tego, którego najbardziej kochałam, zabrała w krainę wiecznego spokoju. Nie będę go opłakiwała, w stroju weselnym odprowadzę go do grobu, a czerwony krzak różany, bujnie kwitnący, który rośnie pod moją sypialnią, zasadzę na jego grobie. Stało się, syn mój umarł. Przyjęłam śmierć, jako przyjaciółkę, wzywałam ją najtkliwszemi wyrazami, roniłam łzy radości nad martwem licem syna mojego, a w jesieni, gdy liście opadać będą, zasadzę mu mój czerwony krzak róży. A ty, która obok mnie siedzisz, czy wiesz, dlaczego takie modły słałam do Boga?
Spojrzała na Annę, młoda dziewczyna siedziała cicha i blada. Może walczyła, aby zagłuszyć wewnętrzny głos, który już teraz, na świeżej mogile zmarłego, zaczynał jej szeptać, że nakoniec jest wolną.
— Tyś temu winna! — powiedziała pani Uggla.
Na młodą dziewczynę padły te słowa, jak grom. Nic nie odpowiedziała.
— Anno, byłaś niegdyś dumna i zarozumiała, wtedy bawiłaś się moim synem, toś go chciała, toś znów odrzucała. Cóż miał robić? Znosił to, jak tylu innych. Zresztą być może, iż wtedy on, tak jak my, na równi kochał ciebie i twój majątek. Ale wróciłaś, weszłaś w dom nasz, jako błogosławieństwo, byłaś słodką i łagodną, silną i dobrą. Otoczyłaś nas miłością, uczyniłaś nas tak szczęśliwymi, Anno — to też uwielbialiśmy cię.
— A jednak... jednak wolałabym była, żebyś nie była wróciła. Nie musiałabym była prosić Boga o skrócenie życia mojemu synowi. Około Bożego Narodzenia byłby zapomniał i przebolał swoją stratę, ale gdy cię poznał taką, jaką jesteś teraz, nie miał dość siły.
— Bo, wiedz, Anno, że chociaż dziś włożyłaś ślubną szatę, aby odprowadzić zwłoki syna mojego, nie byłabyś w niej nigdy stanęła na ślubnym kobiercu, gdyż nie kochałaś go wcale.
— Widziałam dobrze, wróciłaś do nas z litości, chciałaś nam osłodzić ciężkie życie. Nie kochałaś go. Czy myślisz, że ja nie znam miłości, że nie wiem, gdzie istnieje, a gdzie jej brak? Pomyślałam wtedy: oby dobry Bóg zabrał mojego syna do siebie, zanim mu się otworzą oczy!
— Ach, gdybyś go była kochała! Obyś była raczej nigdy do nas nie zawitała dla osłody naszej, skoroś go nie mogła kochać! Znałam swój obowiązek: gdyby nie był umarł, musiałabym mu była powiedzieć, że go nie kochasz, że chcesz zostać jego żoną, bo jesteś uosobionem miłosierdziem. Musiałabym go była skłonić do zwrócenia ci wolności — a wtedy byłoby szczęście jego życia zniweczone. Widzisz, dlatego błagałam Boga o jego śmierć, abym nie musiała burzyć spokoju jego serca. Cieszyłam się widokiem jego zapadniętych policzków, cieszyłam się jego chrapliwym oddechem, drżałam, aby śmierci nie zbrakło siły.
Umilkła, czekając na odpowiedź. Ale Anna nie mogła jeszcze mówić — zbyt wiele głosów odzywało się w jej duszy.
Wtedy pełna rozpaczy zawołała pani Uggla:
— Ach, jakże szczęśliwi są ci, którzy płakać mogą po swoich zmarłych! Ja z suchemi oczyma stać muszę nad grobem mego syna, muszę się cieszyć śmiercią jego. Jakaż jestem nieszczęśliwa!
Wtedy Anna przycisnęła ręce do piersi. Przypomniała się jej owa noc zimowa, gdy na swoją młodą miłość się zaklęła, że stanie się pociechą i ostoją temu biednemu człowiekowi — i zadrżała. A więc wszystko było daremne? jej ofiara była jedną z tych, które nie znajdują łaski w oczach Boga? Czyż wszystko dla niej ma się obracać w przekleństwo?
A gdyby złożyła wszystko w ofierze, czyż Bóg nie błogosławiłby jej dziełu i nie uczynił jej opieką, pociechą ludziom?
— Czegoż trzeba, byś mogła opłakiwać syna? — zapytała głośno.
— Trzeba, abym przestała wierzyć oczom swoim. Gdybym uwierzyć mogła, że kochasz mojego syna, opłakiwałabym zgon jego.
Wtedy podniosła się młoda dziewczyna z oczyma pałającemi zapałem. Zerwała z głowy welon ślubny i rozłożyła go na grobie, zdjęła wieniec i koronę i położyła je na welonie.
— Widzisz, jak go kocham! — zawołała. — Składam mu w ofierze wianek i koronę. Oddaję się jemu. Nigdy nie będę należała do innego!
Na te słowa podniosła się i pani Uggla. Chwilę stała spokojnie, potem zaczęła drżeć całem ciałem, twarz ściągnęła się jej bólem, a nakoniec stoczyły się z jej oczu łzy — łzy boleści.
Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, wzdrygnęła się na widok tych łez — a więc ani tu nie przyjęto jej radośnie, nawet tu nie ucieszono się z jej przybycia!
Spuściła kaptur płaszcza na twarz, zsunęła się cicho z muru cmentarnego i zniknęła wśród stogów zboża na polu stojących.