Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom III/Jarmark w Broby

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom III
Rozdział Jarmark w Broby
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JARMARK W BROBY.

W pierwszy piątek października rozpoczyna się w Broby wielki jarmark i trwa tydzień. Jest to największe święto w roku. Poprzedza je ogólne bicie bydła i pieczenie w każdem gospodarstwie; szyje się nowe ubrania zimowe, a wtedy można je przywdziać po raz pierwszy. Świąteczne przysmaki — placek z serem i pączki — rozłożone są przez cały dzień na stole, porcye wódki podwaja się, praca ustaje zupełnie. W każdej zagrodzie urządza się przyjęcie: służba i najmici biorą zaliczki z pensyj i rozważają dokładnie, co mają kupić na jarmarku. Gościńcem, z dalekich stron ciągną grupkami ludzie z tłomokiem na plecach, a kijem w ręku. Wielu pędzi też bydło swoje, aby je sprzedać, bo bieda w domu. Małe, uparte byczki i kozły, które raz w raz stają, sztywnie wyciągając naprzód łapy, sprawiają dużo kłopotu właścicielowi, a uciechy przechodniom. Pokoje gościnne po dworach pełne są miłych gości, zamieniają nowiny, podają sobie wzajemnie ceny bydła i inwentarza. Dzieci snują się, marząc o podarkach.
Pierwszego dnia jarmarku roi się na wzgórzach Broby i na całym targu. Sporządzono namioty, gdzie roztasowali się kupcy z miasta ze swoim towarem. Dalekarczycy i Zachodnio-gotlandczycy rozkładają swoje mienie na długich ławach, nad któremi powiewa białe płótno, jak na namiotach linoskoków, katarynek, ślepych skrzypków moc, zarówno jak wróżek, przekupniów ze słodowemi cukierkami i szynkujących wódkę.
Z tyłu ustawiono naczynia gliniane i drewniane. Cebulę, chrzan, jabłka i gruszki sprzedają ogrodnicy wielkich dworów. Wielkie przestrzenie placu pokrywa czerwono-brunatne, wewnątrz pobielane miedziane naczynie.
Po obrocie łatwo poznać, że w Svartsjö i Broby i w innych miejscowościach nad jeziorem Löf panuje bieda. Kupno w namiotach i przy długich stołach kiepsko idzie. Największy ruch panuje na placu, gdzie sprzedają bydło, gdyż niejeden musi sprzedać krowę lub konia, aby mógł z rodziną wyżyć przez zimę. Tam też odbywa się zajmująca, wrzaskliwa zamiana koni.
Wesoło jest na jarmarku w Broby. Jeśli tylko są pieniądze na kilka kubków, humor się zawsze znajdzie. Ale nie sama wódka sprowadza tę wesołość. Gdy ludzie z odległych, het w lasach stojących chat przybędą nagle w rojowisko jarmarku, w pierwszej chwili stają przerażeni, słysząc wrzawę tych krzyczących, śmiejących się tłumów, kiedy jednak sami w to rojowisko wejdą, odurza ich radość, w szał wprawia kipiące życie jarmarczne.
Odbywa się też i handel między tylu ludźmi, ale nie jest główną rzeczą. Najgłówniejsze jest w gronie dobrych przyjaciół siąść gdzieś w namiocie, raczyć się kiełbasą, pączkami i wódką, swoją dziewczynę skłonić, by przyjęła książkę do nabożeństwa i jedwabną chusteczkę, lub zakupić podarki dla dzieci.
Wszyscy, którzy nie muszą pozostać w domu, pilnować dobytku, idą do Broby. Są tu więc rezydenci z Ekeby i węglarze z Nygaardu, handlarze koni z Norwegii, Finnowie z głębokich lasów i włóczęgi z całego świata.
Od czasu do czasu skłębi się to całe falujące morze w jeden wir, który zda się kręgiem obracać około środkowego punktu. Nikt nie wie, co stanowi ten punkt właśnie, póki kilku policyantów nie rozepchnie tłumów, aby zakończyć jakąś bójkę lub podnieść wóz wywrócony. Za chwilę skupiają się znów tłumy około jakiegoś kupca, który się targuje z wesołą dziewczyną.
W południe zawrzała wielka bitka. Chłopi wbili sobie w głowę, że Gotlandczycy mierzą skąpo; zaczyna się od kłótni i wymyślań przy długich stołach, lecz niebawem przechodzi się do namacalnych argumentów. Dla wielu, którzy znają tylko nędzę i biedę, jest to pewnego rodzaju przyjemność, że sobie mogą pozwolić na bicie, bez względu na to, kogo i co trafili. A gdy siłacze i zawodowe zbijaki spostrzegą, że idzie bójka, zbiegają się natychmiast ze wszystkich kątów. Rezydenci zazwyczaj wdzierają się w taki kłębek, aby na swój sposób zgodę zaprowadzić, Dalekarlczycy biegną na pomoc Gotlandczykom.
Najbardziej rozbija się tym razem siłacz, Mäns z Borsu, jest pijany i rozsierdzony jakiś. Przewrócił jakiegoś Gotlandczyka i zabiera się go obić; na jego wołanie o pomoc nadbiega jakiś rodak i chce zmusić silnego Mänsa do wypuszczenia z rąk ofiary. Wtedy napastnik zrzuca z ławy wszystkie rzeczy, chwyta deskę szeroką na łokieć, a długą na ośm, i zaczyna nią wywijać, jak orężem.
Siłacz Mäns to straszny człowiek. W więzieniu w Filipstadzie zawalił ścianę całą, a łódkę mógł zdjąć z morza i na ramieniu zanieść do domu. Łatwo pojąć, że wszyscy uciekają, widząc, jak wywija ciężką deską. Ale siłacz rzuca się za nimi, bijąc bez pamięci. Nie patrzy, czy to wróg, czy przyjaciel; musi kogoś bić, skoro ma broń w ręku.
Ludzie przestraszeni uciekają, uciekają z krzykiem mężczyzni i kobiety. Ale jak tu uciekać tym ostatnim z małemi dziećmi? Budy i wozy tamują drogę. Krowy i woły, przerażone hałasem, przeszkadzają im w ucieczce.
W jednym kącie między budami ścisnęła się gromadka kobiet — na nie rzuca się olbrzym. Blade, drżące ze strachu, gotują się na ciosy i kurczą się mimowoli.
Kiedy deska ze świstem spaść ma na nie, zatrzymuje się na wyciągniętych rękach jakiegoś mężczyzny. On się nie skurczył, lecz stanął wyprostowany, wpośród kłębka ludzi, dobrowolnie przyjmując cios, aby ocalić innych. Kobiety i dzieci stoją nietknięte. Jakiś człowiek odwrócił od nich cios, ale sam legł nieprzytomny na ziemi.
Siłacz nie podniósł już deski do uderzenia. Wzrok męża padł na niego, gdy deska godziła w jego głowę, a wzrok ten go obezwładnił. Pozwolił się związać i odstawić bez oporu.
Lotem błyskawicy po całym jarmarku rozeszła się wieść, że siłacz Mäns ubił kapitana Lennarta. Opowiadano, że przyjaciel ludu zginął, ratując bezbronne kobiety i dzieci.
I cisza zaległa na obszernym placu, gdzie przed chwilą wrzało szalone życie, ruch ustał, bitki się skończyły, przerwano traktament w namiotach, napróżno linoskok zapraszał widzów. Przyjaciel ludu umarł, lud okrył się żałobą. W głębokiem milczeniu gromadzą się wszyscy około miejsca, na którem padł. Leży rozciągnięty na ziemi, zupełnie bezprzytomny; żadnej rany dojrzeć nie można, tylko czaszka jest zapadnięta.
Kilku ludzi podnosi go ostrożnie na desce, którą porzucił bohater. Zdaje im się, że jeszcze żyje.
— Gdzież go zanieść? — pytają wzajem.
— Do domu — odpowiada z tłumu jakiś głos szorstki.
Zraniona głowa leżała na twardym tapczanie w więzieniu, na wiązce słomy w stajni po wyjściu z niego.
— Niechże teraz wreszcie spocznie na miękkiej poduszce w domu. Niewinnie znosił wstyd i męki, odpędzono go od drzwi własnego domu. Zanieśmy go tam teraz! Biedny to wygnaniec, który nie zaznał spokoju — krainą tęsknoty jego był dom, którego drzwi Bóg przed nim zawarł. Zanieśmy go do domu — może otworzy się przed tym, który zginął w obronie kobiet i dzieci? Nie przybywa przecież jako złoczyńca w gronie podpitych towarzyszów hulanki — wiedzie go orszak żałobny, mieszkał w ich chatach, przynosił im ulgę w ich cierpieniach.
I niosą go. Sześciu ludzi bierze na ramiona deskę, na której leży ranny i wynoszą go z placu. Którędy przechodzą, rozstępują się ludzie w milczeniu: mężczyzni odkrywają głowy, kobiety pochylają się, jak w kościele przy wymawianiu imienia Jezus. Wielu płacze i ociera oczy, inni zaczynają mówić o tem, jaki to człowiek był dobry, wesoły, uczynny i bogobojny.
A skoro tylko który z niosących się zmęczy, natychmiast zjawia się inny i w milczeniu podsuwa ramię pod deskę.
Tak przechodzi kapitan Lennart obok rezydentów.
— Pójdę z nimi, przypilnować, aby go dobrze donieśli — odzywa się Beerencreutz i opuszcza swoje miejsce. Idzie do Helgesäter, a inni naśladują jego przykład.
Jarmark opustoszał; wszyscy odprowadzają kapitana do domu. Co trzeba było koniecznie kupić, musi poczekać, zapomniano o podarkach dla dzieci, nie kupuje się książki do nabożeństwa, jedwabna chusteczka, cel pożądań dziewczyny, została w budzie, na stole. Wszyscy chcą odprowadzić kapitana Lennarta.
Gdy pochód dotarł do Helgesäter, zastał pustkę. Znów dudnią pięści pułkownika w drzwi zamknięte. Wszyscy służący są na jarmarku, tylko pani została w domu, aby pilnować gospodarstwa. Otwiera i dziś. I jak ongi, pyta też i dziś:
— Czego chcecie?
Na co pułkownik także, jak wonczas, odpowiada:
— Jesteśmy tu z mężem twoim.
Patrzy na niego, jak stoi sztywny i zimny, jak zwykle. Patrzy na tragarzy, zapłakanych i na cały tłum za nimi. Stoi na progu i patrzy w te setki płaczących oczu, które wpatrują się w nią pełne smutku. Nakoniec spogląda na męża, leżącego na marach i przyciska ręką serce.
— To jest twarz jego — szepcze.
Nie pytając więcej, odchyla zasuwę, otwiera szeroko drzwi i prowadzi ich do sypialni.
Z pomocą pułkownika rozchyla zsunięte podwójne łoże, strzepuje poduszki i składają kapitana na miękkim puchu i cienkiej pościeli.
— Czy żyje? — pyta.
— Tak — odpowiada pułkownik.
— Czy jest nadzieja?
— Nie — tu nic nie można poradzić.
Chwilę panuje głęboka cisza, nagle pyta znowu:
— Wszyscy ci ludzie jego opłakują?
— Tak.
— Cóż takiego uczynił?
— Ostatnie, co zrobił, to dał się zabić silnemu Mansowi, aby ocalić kobiety i dzieci od pewnej śmierci.
Siedzi chwilę w milczeniu i zadumie.
— Jakąż twarz więc miał pułkowniku, gdy przed dwoma miesiącami wrócił do domu?
Pułkownik drgnął. Teraz dopiero zrozumiał.
— Gösta go pomalował.
— A więc z powodu waszego figla zamknęłam drzwi przed nim? Jakże wy zniesiecie tę odpowiedzialność, pułkowniku?
Beerencreutz wzruszył szerokie ramiona.
— Mam więcej na sumieniu, za co muszę odpowiadać.
— To bezwątpienia najgorsze, coś uczynił!
— To też w życiu nie odbyłem cięższej drogi, niż tę dziś, do Helgesäter. Zresztą winni tu i inni.
— Któż taki?
— Sintram jest jednym, drugą ty sama, kuzynko. Jesteś zawziętą kobietą. Wiem, że niejeden próbował mówić z tobą o mężu.
— Prawda! — odparła. I prosiła go, by jej opowiedział o owej hulance w Broby.
Jął tedy opowiadać, ile pamiętał, a ona słucha w milczeniu. Kapitan leży wciąż na łóżku bezprzytomny. Pokój pełen jest ludzi płaczących, nikt nie myśli wypraszać ztąd smutnego tłumu. Wszystkie drzwi pootwierane, wszystkie pokoje, schody, korytarze pełne są milczących, stroskanych ludzi — nawet na podwórzu stoją zbitą masą.
Gdy pułkownik skończył opowiadanie, odzywa się żona kapitana podniesionym głosem:
— Jeżeli który z rezydentów przebywa w tym pokoju, proszę, aby go opuścił. Ciężko mi znieść widok rezydenta przy śmiertelnem łożu mego męża.
Bez słowa podnosi się pułkownik i wychodzi. To samo czyni Gösta Berling i inni rezydenci, którzy towarzyszyli pochodowi. Ludzie rozstępują się przed garstką głęboko upokorzonych mężów.
Gdy wyszli, odzywa się znów pani Lennartowa.
— Czy zechce ktoś, kto mojego męża widział przez te miesiące, opowiedzieć mi, gdzie przebywał i co robił?
Zaczynają tedy przed żoną kapitana składać o nim świadectwo, przed tą, która się na nim nie poznała i serce swoje odwróciła od niego. Ludzie, którzy nie czytali innej książki, prócz Biblii, poczynają mówić obrazami, zaczerpniętemi z księgi Hioba, zwrotami z czasów patryarchów o posłańcu Bożym który krążył między nimi i wspierał ich.
Trwało to długo. Zmrok zapadł, wieczór nadszedł, a oni stoją i opowiadają, jeden po drugim występuje i opowiada jego żonie o nim, a ona, która nie mogła znieść wymienionego imienia jego, teraz słucha pilnie.
Opowiadają tedy, że zastał ich na łożu boleści uleczył; zabijaki opowiadają, że ich poskromił; pijacy, że ich zmusił do umiarkowania, smutni, że ich pocieszył. Każdy, kto był w największej niedoli, zwracał się do wysłańca Bożego i ten mu dopomógł; przynajmniej mógł w serca ich wlać pociechę i nadzieję. Przez cały wieczór brzmią hymny pochwalne w pokoju, gdzie leży kapitan.
Na dworze tymczasem stoją zbite gromadki, oczekując „końca.“ Wiedzą, co się dzieje wewnątrz — o czem głośno mówi się przy łożu konającego, to przechodzi z ust do ust szeptem. Każdy, kto ma coś do powiedzenia, przeciska się w milczeniu przez tłum.
— Oto jeszcze jeden, kto o nim zaświadczyć może! — mówią i przepuszczają go i występują naprzód, składają świadectwo i znów cofają się w tłum.
— Co też ona powie teraz? — pytają się na dworze. — Co jasna pani z Helgesäter powie teraz?
Promienieje, jak królowa, uśmiecha się, jak młoda oblubienica.
Przysunęła jego karło do łóżka i położyła na niem suknie własnoręcznie utkane.
Wtem cisza zalega w tłumie. Nikt nic nie wie, ale wszyscy nagle czują, że ranny kona.
Kapitan otworzył oczy i zobaczył dom swój i tłumy ludzi, żonę i dzieci i suknie — i uśmiechnął się.
Ale zbudził się tylko, aby skonać. Westchnął i wyzionął ducha.
Wtedy milkną opowiadania. Jakiś głos zaczął odmawiać modlitwę za umarłych. Wszyscy przyłączają się i setkami donośnych głosów wznosi się pieśń w niebiosa. Oto pożegnanie ziemi z odlatującą duszą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.