Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom III/Dziewczyna z Nygaardu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom III
Rozdział Dziewczyna z Nygaardu
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEWCZYNA Z NYGAARDU.

Nieznane jest miejsce w lesie u stóp, gdzie jodły rosną najgęściej i gdzie gruby podkład miękkiego mchu pokrywa ziemię. Zkądżeby miał je kto znać? Nigdy przedtem nie stąpiła tam ludzka noga; do tego ukrytego miejsca nie wiedzie żadna ścieżka. Granitowe skały spiętrzyły się naokół, strzegą go poplątane jałowce, zeschłe gałęzie i obalone pnie drzewne tamują dojście, zając znaleźć go nie może, lis niem gardzi. Jest to najustronniejszy zakątek w lesie; w tym czasie jednak rojno tam.
Co za nieskończony pochód! Wypełniłby kościół w Bro i Löfrvik i jeszcze w dodatku kościół w Svartsjö. Niezliczone tłumy.
Dzieci, którym nie pozwolono przyłączyć się do pochodu, stoją na gościńcu lub siedzą na płotach i parkanach, którędy tłum przechodzi. Malcy nawet nie przypuszczali, aby mogło być tyle ludzi na świecie, taka moc niezliczona. Gdy dorosną, przypominać sobie będą te falujące tłumy. Na wspomnienie to ich oczy łzami zajdą, bo wzruszający to był widok owego nieskończonego pochodu na drodze, na której zazwyczaj nie widywano prawie nikogo, chyba od czasu do czasu jakiegoś samotnego wędrowca, żebraka lub chłopski wózek.
Wszyscy, mieszkający przy tej drodze, wybiegają z domów, pytając:
— Czy wydarzyło się jakie nieszczęście? Czy wpadł nieprzyjaciel? Dokądże dążycie, ludzie?
— Szukamy! — odpowiadali. — Dwa dni szukamy. I dziś jeszcze szukać będziemy, nie możemy dłużej odwlekać. Przeszukamy las Björne i jodłami zarosłe wzgórze, na zachód od Ekeby leżące.
Pochód ten wyruszył z Nygaardu, wioski, leżącej we wschodnich górach. Ładna, młoda dziewczyna, o gęstych, czarnych włosach i rumianych licach zginęła od tygodnia. Roznosicielka mioteł, którą Gösta chciał poślubić, zgubiła się w ogromnych lasach. Od tygodnia nikt jej nie widział. Wyruszyli więc ludzie z Nygaardu na jej poszukiwanie. I wszyscy, których spotykali na drodze, przyłączyli się do nich, aby wspólnie szukać. Z każdego domu ktoś się wyprawił.
Często nowoprzybyły pytał:
— Ludzie z Nygaardu, jak mogliście do tego dopuścić? Dlaczegoż puszczaliście młodą, ładną dziewczynę w nieznane strony? Lasy są ogromne, a Bóg nie obdarzył jej rozumem.
— Jejby nikt nie skrzywdził, jak i ona nikogo — odpowiadają. — Może tak spokojnie chodzić po świecie, jak dziecko. Któż jest bezpieczniejszy od tego, kogo strzeże sam Bóg? Zwykle wracała.
Pochód dążył wschodniemi lasami, oddzielającemi Nygaard od równiny. Trzeciego dnia przybył on pod kościół Bro, posuwając się ku lasom, na zachód od Ekeby leżącym.
A gdzie pochód się ukaże, sieje zdumienie — zawsze musi ktoś z pochodu zatrzymać się i odpowiadać na pytania: Czego chcecie? Czego szukacie?
— Szukamy niebieskookiej, czarnowłosej, młodej dziewczyny, która legła w lesie, aby umrzeć. Od tygodnia jej nie widzieliśmy.
— Dlaczegoż szukała śmierci w lesie? Czy była nieszczęśliwa?
— Nie, nędzy nie zaznała, lecz nieszczęście spotkało ją tej wiosny. Od lat kilku kochała się w dawnym proboszczu, Göście Berlingu. Nie była temu winna, Bóg nie dał jej rozumu.
— Ha, skoro jej Bóg nie obdarzył rozumem!...
— Tej wiosny przyszło na nią nieszczęście. Dotąd on jej nie widział, a zobaczywszy, powiedział, że weźmie ją za żonę. Był to żart — on porzucił, a ona była niepocieszona. Wciąż wracała do Ekeby. Chodziła za nim, gdzie się tylko ruszył. Natrętną mu była. Kiedy ostatnim razem się zjawiła, poszczuli ją psami. Odtąd nikt jej nie widział.
— Mężczyzni, chodźcie! idzie o życie ludzkie. Może już nie żyje, a może błąka się, nie mogąc znaleźć drogi. Las jest ogromny, a rozum jej u Boga.
— Przyłączcie się do pochodu, chodźcie z nami. Zostawcie owies w stogach, niech się ziarno wykruszy, niechaj wszystkie kartofle zgniją w ziemi; wypuśćcie konie, żeby z pragnienia nie zginęły w stajni, zostawcie otwarte wrota do obory, aby krowy na noc mogły pod dach wrócić; weźcie dzieci z sobą, bo Bóg dzieci kocha i krokami ich kieruje. Niech one pomogą, gdzie rozum ludzki ustaje.
— Chodźcie wszyscy, mężczyzni, kobiety i dzieci! Któż ośmieli się zostać w domu? Kto może wiedzieć, czy Bóg właśnie nie jego wezwie do pomocy? Chodźcie wszyscy, kto potrzebuje miłosierdzia, aby kiedyś dusza wasza niepocieszona nie musiała samotnie błąkać się, nie mogąc znaleźć spokoju. Chodźcie!
— Czy nie leży coś ciemnego, tam, pod skałą? Ach, to mrowisko! Chwała niechaj będzie Bogu, który kieruje krokami bezrozumnej! To nic, jeno mrowisko.
Co za pochód! Nie wspaniale przystrojony pochód, witający zwycięzcę, rzucający mu kwiaty na drogę, wypełniający mu uszy radosnemi okrzykami; nie pochód pielgrzymów, śpiewający psalmy i biczujący się, który dąży do świętego grobu; nie pochód wychodźców na trzeszczących pod ciężarem wozach, przenoszący się na nowe siedlisko ze swojej nędznej siedziby; nie wojsko z bębnami i orężem — to tylko chłopi w codziennych sukniach z wojłoku, żony ich z pończochami w ręku, a dziećmi na plecach lub wieszającemi się ich spódnic.
Wspaniała to rzecz widzieć ludzi skupiających się w wielkim celu. Nie wygnał ich z domu głód, ani trwoga przed Panem, ani niesnaski. Ich trudy są daremne, praca nie otrzyma zapłaty — wyruszyli szukać biednej idyotki. Ile kropli potu, ile kroków, ile modłówby to nie kosztowało, nie otrzymają żadnej innej nagrody, prócz odnalezienia biednej idyotki.
Czyż można nie kochać tego ludu? Czyż nie staną łzy w oczach każdemu, kto patrzy na ten pochód mężów o grubych rysach i twardych rękach, kobiet z czołami przed czasem zmarszczkami pooranemi i dzieci, które Bóg ma skierować na właściwe miejsce?
Cały gościniec zalał ten pochód szukających. Ponurym wzrokiem obejmują las; posępni zapuszczają się weń, widząc, że pewniej znajdą umarłą niż żywą.
— A to coś czarnego tam pod skałą! to chyba nie mrowisko, ale może obalone drzewo? Chwała Bogu, tylko drzewo obalone! Ale nie można dojrzeć dokładnie, jodły rosną tam tak gęsto!
Taki długi jest pochód, że pierwsi dotarli już do lasu na zachód od Björne, gdy ostatni, kaleki i starcy, kobiety, niosące na rękach niemowlęta, zaledwie są pod kościołem w Broby.
A potem cały ten falujący tłum znika w lesie. Poranne słońce rzuca im blask popod jodły i zapadające oświetla gromady, wracające z lasu.
Już trzeci dzień szukają. Przyzwyczajeni są do tej roboty. Szukają pod stromemi skałami, gdzie rzeka się sączy, pod obalonemi drzewami, na których łatwo można złamać rękę lub nogę, pod konarami gęstych jodeł, zwieszającemi się ponad miękkim mchem, zapraszającym do spoczynku.
Jaskinię niedźwiedzia, norę lisa, podziemny korytarz borsuka, jodłę z białemi szpilkami, górę, której las przed miesiącem zniszczył pożar, kamień, który tu rzucił olbrzym — wszystko to znaleźli, ale nie miejsce pod skałą, gdzie leżało coś czarnego, co widzieli zdala. Nikt nie sprawdził, czy to było mrowisko, obalony pień drzewa, czy też człowiek. Pewnie człowiek, ale nikt nie znalazł tego miejsca, nikt nie przekonał się naocznie.
Zachodzące słońce widzi ich, wychodzących z drugiej strony lasu, ale bez dziewczyny. Cóż tu robić? Jeszcze raz las przeszukać? Las jest niebezpieczny o zmroku: są tam bezdenne bagna i straszne przepaście. I cóż mogą znaleźć teraz, kiedy słońca niema, skoro nie znaleźli nic, gdy świeciło?
— Chodźmy do Ekeby! — odezwał się ktoś z tłumu.
— Do Ekeby! Do Ekeby! — wołają wszyscy.
— Chodźmy, zapytamy rezydentów, dlaczego wypuścili psy na tę, której Pan nie dał rozumu, dlaczego niemądrą przywiedli do rozpaczy? Nasze biedne, głodne dzieci płaczą, nasze suknie się podarły; ziarno z kłosów się wykrusza, kartofle gniją w ziemi, konie się nam zdziczyły, krowy pozostawione są bez opieki, my sami omal nie padamy z utrudzenia, a wszystko to przez nich. Chodźmy do Ekeby wymierzyć sobie sprawiedliwość! chodźmy do Ekeby!
— W tym roku przeklętym wszystko spada na nas, chłopów. Ciężko dotknęła nas ręka Pańska: zima przyniesie nam głód. Kogoż szuka ręka Boża? Nie proboszcza z Broby; jego modły dotarły jeszcze przed tron Najwyższego. Któżby więc inny miał być, jeżeli nie rezydenci? Chodźmy do Ekeby!
I posępni, rozdrażnieni mężczyźni spieszą do Ekeby, głodne kobiety z płaczącemi na rękach dziećmi biegną za nimi, na końcu suną kaleki i osłabieni starcy. A gniew jak wzbierająca rzeka ogarnia tłumy, przenosząc się od starców na kobiety, a z nich na silnych mężów, kroczących na czele pochodu.
Jesienna powódź nadchodzi! A wiosenną przypominacie sobie, rezydenci? Teraz płyną nowe fale wzburzone od strony gór, nowa ruina i zniszczenie godzi na cześć i potęgę Ekeby.
Najemnik, orzący przydrożne pole, słyszy wściekłe okrzyki tłumu. Odprzęga jednego z koni od pługa i gna do Ekeby.
— Nieszczęście się zbliża! — woła. — Niedźwiedzie suną! Wilki pędzą! Złe duchy zbliżają się do Ekeby!
Objeżdża wokół podwórze, nieprzytomny z przerażenia.
— Wszystkie złe duchy ruszyły — wołał. — Idą, podpalą dwór, wyrżną rezydentów!
A tuż za nim rozlegają się już krzyki i wrzaski pierwszych szeregów. Jesienna powódź grozi dworowi.
— Czy ta nacierająca fala wie, czego chce? Ognia, mordu, rabunku?
To nie ludzie, ci, którzy tu dążą: to złe duchy lasu, dzikie bestye pustkowia.
— My, ponure potęgi, które musiałyśmy ukrywać się pod ziemią, tę jednę, jedyną chwilę mamy wolną. Zemsta nas wyswobodziła — wołają.
Są to duchy gór, które kruszec wydobywały, to duchy lasów, które drzewa ścinały, to duchy pól, które sprawiły, że zboże rosło: wolne są teraz, sił swoich użyją ku niszczeniu i burzeniu. Śmierć Ekeby! Śmierć rezydentom!
Tu wódka płynie strumieniem. Tu stosy złota leżą nagromadzone po lochach piwnic. Tu są zapasy zboża i mięsa. Dlaczego mają dzieci sprawiedliwych mrzeć głodem, a występni opływać w dostatki?
Czas ich minął. Dopełniła się miara, rezydenci! Wy lilie, które nie siałyście nigdy, wy ptaki, które nie zbierałyście nigdy, dopełniła się miara! W lesie leży ta, która na was wydała wyrok, ona, która w lesie leży, potępiła was!
Rezydenci stoją na balkonie głównego budynku i patrzą na zbliżające się tłumy. Wiedzą, o co ich oskarżają. Wyjątkowo, tym razem są niewinni. Jeżeli dziewczyna szukała w lesie śmierci, to nie dlatego, że szczuli ją psami — tego nie uczynili — lecz dlatego, że Gösta Berling przed tygodniem ożenił się z hrabiną Elżbietą.
Ale na co się przyda mówić do szalonych ludzi? Są głodni, zmęczeni, podnieca ich zemsta, dodaje bodźca chęć rabunku. Wpadają z dzikim okrzykiem, a przed nimi na koniu jedzie ów najemnik, który ze strachu postradał zmysły.
— Niedźwiedzie idą! Wilki suną! Złe duchy chcą porwać Ekeby.
Rezydenci ukryli młodą hrabinę w najdalszym pokoju. Lövenberg i wuj Eberhard mają jej towarzyszyć i strzedz jej — reszta wyszła do tłumów.. Stoją na ganku bezbronni i uśmiechają się, gdy pierwsza wrzeszcząca fala do nich dociera.
Umilkli na widok tej spokojnie stojącej garstki ludzi. Są pomiędzy nimi ci, których w gniewie chętnieby o ziemię rzucili i podkutemi żelazem obcasami na śmierć stratowali, jak to ongi uczynili górnicy przed pięćdziesięciu laty z rządcą i inspektorem, ale spodziewali się zatarasowanych drzwi, śmiało wzniesionej broni, oczekiwali walki i oporu.
— Kochani przyjaciele — odezwali się rezydenci — kochani przyjaciele, posilcie się i skosztujcie wódki, pędzonej na Ekeby, wszak jesteście głodni i znużeni.
Tłum nie chce słyszeć o niczem; wyje i grozi — rezydenci nie gniewają się bynajmniej.
— Poczekajcie, poczekajcie — mówią. — Patrzcie, Ekeby stoi przed wami otworem, piwnice są pootwierane, spiżarnie, mleczarnie. Wasze żony omdlewają z umęczenia, dzieci krzyczą. Najpierw damy im jeść i pić, a potem możecie nas ubić. Nie uciekniemy wam. Strych mamy pełen jabłek, przyniesiemy je dla waszych dzieci.
W godzinę później zabawa odbywa się w najlepsze — największa zabawa, jaką kiedykolwiek oglądał ten wspaniały dwór, odbywa się tej nocy jesiennej przy blasku księżyca w pełni.
Na podwórzu płoną ognie. Ludzie siedzą grupkami, używając na cieple i wypoczynku, a tymczasem zlewają się na nich wszystkie ziemskie rozkosze.
Posłano zwinnych ludzi do obór i spiżarni po zapasy. Kazano bić cielęta i owce i w mig było z nich pieczyste. Setki ludzi pochłania wszystko w mgnieniu oka. Jedno bydlę za drugiem wyciągają i rżną. Zdaje się, że tej nocy opróżnią się wszystkie obory w Ekeby.
Właśnie temi dniami odbywało się we dworze wielkie pieczenie jesienne. Odkąd młoda hrabina zamieszkała, gospodarstwo domowe było w ruchu. Młoda hrabina zdawała się nie pamiętać o tem zgoła, że jest żoną Gösty Berlinga; oboje nie mówili o tem ani słowa, ale ona stała się właściwą panią domu. Jak każda dobra, gospodarna kobieta, starała się wszelkiemi siłami zapobiedz rozrzutności i próżniactwu, które dotąd panowały we dworze. I słuchano jej: czeladź zdawała się odczuwać pewną przyjemność, że ją znów wzięto w karby.
Ale cóż z tego, że stryszek napełniła chlebem, że postarała się o masło i piwo, że przez cały wrzesień robiono sery? Wszystko teraz wydobyto, aby ludzie nie podpalili dworu i nie pozabijali rezydentów. Beczki i baryłki, szynki, garnce wódki, jabłka — wszystko wynoszono.
A wszystko, co się dzieje, dzieje się właściwie tylko z jej powodu, tej, która obecnie jest panią na Ekeby. Rezydenci są odważni i bronią władać umieją — oniby się bronili, gdyby im o siebie chodziło. Oniby te chciwe grabieży tłumy kilku strzałami odstraszyli, gdyby nie ona, słodka, łagodna, która wstawia się za nimi.
Im później w noc, tem usposobienie ludzi bardziej łagodnieje. Ciepło, spokój, jadło i wódka ucinają ich gwałtowne wzburzenie. Zaczynają żartować i śmiać się, urządzają stypę po dziewczynie z Nygaardu, a wstyd i hańba temu, kto na stypie nie ma pragnienia i nie weseli się.
Dzieci pożerają owoce, które im znoszą. Biedne dzieci najemników, dla których leśne jagody są przysmakiem, objadają się jabłkami, rozpływającemi się w ustach, długawemi, słodkiemi rajskiemi jabłkami, żółto-białemi cytrynkami, gruszkami o czerwonych rumieńcach i śliwkami różnego gatunku, żółtemi, czerwonemi i niebieskiemi.
Gdy nadchodzi północ, zdaje się, jakby zabawa miała się ku końcowi. Rezydenci nie stawiają już jadła, ni napitku: nie otwierają już butelek, nie toczą piwa. Wydają westchnienie ulgi, w przekonaniu, że niebezpieczeństwo minęło.
Ale właśnie w tej chwili w oknie głównego budynku ukazuje się światło. Wszyscy, którzy w tę stronę patrzą, wydają okrzyk. Młoda jakaś postać kobieca przechodzi ze świecą w ręku.
Trwa to mgnienie oka; postać znika, ludziom się jednak zdaje, że poznali, kto ona — miała gęste czarne włosy i rumiane policzki.
— A więc ona tu jest, ukrywają ją! — krzyczą.
— Hola, panowie, macie ją więc tu? Macie dziecko nasze, któremu Bóg nie dał rozumu? Wy, bezbożnicy, co z nią robicie? A nas zostawiacie w niepewności tygodnie całe? Pozwalacie nam szukać jej trzy dni z rzędu. Precz z jadłem i winem! Biada nam, żeśmy cośkolwiek przyjęli z rąk waszych! Wydajcie nam ją najpierw, potem zobaczymy, co z wami począć!
Dopiero co łagodni, zaczynają znów ryczeć i wyć. W szalonych podskokach pędzą do budynku.
Szybcy są, ale rezydenci jeszcze zwinniejsi. Wybiegają na górę i zamykają drzwi do sieni. Ale jakżeż powstrzymać napierające tłumy? Jedne drzwi po drugich wyłamują. Bezbronni rezydenci cofają się. Gęsty tłum otacza ich tak, że się nie mogą ruszyć. Tłuszcza chce wedrzeć się do domu, szuka dziewczyny z Nygaardu.
Znajdują ją w ostatnim pokoju. Nikt nie ma czasu zastanowić się, czy jasna, czy ciemnowłosa. Biorą ją na ramiona i wynoszą. Uspokajają ją, żeby się nie bała, gdyż oni tylko z rezydentami mają obrachunki — przyszli ją uwolnić.
A wypadłszy z budynku, spotykają się z innym pochodem; na niedostępnem miejscu w lesie znalazło jakieś dziecko zwłoki dziewczyny, która spadła z wysokiej skały. Kilku mężczyzn, którzy się zagłębili w las, przyniosło ją na ramionach. Piękniejszą jest po śmierci, niż była za życia. Piękna jest, leżąc tak z długim, ciemnym, rozpuszczonym włosem. Jest to śliczne zjawisko teraz, gdy wieczny spokój osiadł na jej twarzy.
Wysoko na ramionach mężczyzn przesuwa się poprzez szeregi ludzi. Cisza nastaje w grupach, które mijają. Z pochylonemi głowami oddają wszyscy cześć majestatowi śmierci.
— Dopiero co umarła — szepczą ci, którzy ją niosą — do dziś dnia błądziła po lesie. Widocznie chciała przed nami uciec i wtedy spadła ze skały.
— Ale jeżeli to jest dziewczyna z Nygaardu, kimże jest ta, którą wynieśli z Ekeby? — pytają.
Pochody zetknęły się. Jasne ogniska oświetlały podwórze, można było dobrze widzieć obie kobiety i wtedy poznali w drugiej młodą hrabinę z Borgu.
— Cóż to ma znaczyć? Czyż natrafiliśmy na ślad nowej zbrodni? Zkąd się wzięła młoda hrabina w Ekeby? Dlaczego opowiadano im, że przebywa daleko, a może nawet nie żyje? W imię sprawiedliwości rzućmy się na rezydentów i stratujmy ich naszemi żelazem podkutemi obcasami! — wołają.
Wtem rozlega się głos donośny. Gösta Berling wyskoczył na balustradę i z niej przemawia:
— Słuchajcie mnie, wy, potwory, szatany! Czy sądzicie, że w Ekeby brak strzelb i prochu? Szaleńcy! Czy myślicie, że nie miałem ochoty wystrzelać was, jak psy wściekłe? Ale tamta ot błagała za wami. Ach, gdybym był wiedział, że się jej dotknąć ośmielicie, nie pozostałby ani jeden z was przy życiu.
— Dlaczego urządzacie tu dziś hałasy, napadacie na nas, jak rabusie i grozicie nam ogniem i mordem? Co mi do waszej szalonej dziewczyny? Czy ja wiem, gdzie się podziała? Byłem dla niej za dobry — oto wszystko. Powinienbym ją był poszczuć psami, byłoby lepiej dla nas obojga, ale tego nie uczyniłem. Nigdy jej nie przyrzekałem, że się z nią ożenię — nigdy tego nie zrobiłem. Pamiętajcie o tem.
— A teraz mówię wam puśćcie tę, którąście z domu wyciągnęli! Puśćcie, powiadam i niechby ręce, które ją dotknęły, gorzały w ogniu wiecznym. Czyż nie pojmujecie, że ona stoi tak wysoko nad wami, jak niebo nad ziemią? Ona jest tak delikatną, jak wy grubiańscy, tak dobrą, jak wy niegodziwi.
— A teraz powiem wam, kto ona. Najpierw jestto anioł z nieba! — później była żoną hrabiego z Borgu. Ale teściowa jej dręczyła ją dzień i noc, jak zwykła dziewka stać musiała nad morzem i prać bieliznę; bili ją i katowali tak, jak żadną z waszych kobiet. Tak, omal nie rzuciła się w wodę, jak o tem wszyscy wiemy — tak ją dręczyli. Chciałbym wiedzieć, który też z was, hultaje, przyszedł jej z pomocą, by ją wyratować? Nikogo z was nie było — ale uczyniliśmy to my, rezydenci.
— A kiedy porodziła syna w chacie wiejskiej, kazał jej hrabia powiedzieć: Ślub nasz był nieważny, zawarty na obczyznie, nie według naszego obyczaju; nie jesteś moją żoną, ja nie jestem twoim mężem, dziecko twoje nic mnie nie obchodzi. Skoro rzeczy tak stały, a ona nie chciała, aby dziecko w księdze zapisane było, jako nie mające ojca, zapewne nadęlibyście się, gdyby któremuś z was powiedziała: ożeń się ze mną! muszę mieć ojca dla dziecka! Ale ona nie wybrała żadnego z was — wzięła Göstę Berlinga, biednego proboszcza, który już nigdy więcej nie może głosić słowa Bożego. Tak, a wierzcie mi, chłopy, nigdy mi nie było nic tak ciężkie, bo czułem się jej niegodny, nie śmiałem jej w oczy spojrzeć, a odmówić też nie mogłem, gdyż była w rozpaczy wielkiej.
O nas, rezydentach, myślcie sobie, jak chcecie, dla niej jednak byliśmy dobrzy, jak tylkośmy umieli. Jej to zasługa, żeśmy was wszystkich razem nie wystrzelali. A teraz powtarzam wam: Puśćcie ją i idźcie sobie do domu! Inaczej gotów jestem przypuścić, że ziemia się otworzy i pochłonie was. Kiedy odejdziecie, proście Boga, aby wam przebaczył, żeście ją tak przestraszyli i zasmucili, ją, taką dobrą i niewinną. A teraz precz, dość już was mieliśmy!
Na długo przed końcem mowy mężczyzni, niosący hrabinę, posadzili ją na kamiennym stopniu, a teraz spokojnie zbliżył się do niej jakiś ogromny chłop, podając jej swoją grubą rękę.
— Ostańcie z Bogiem i dziękuję pięknie! — powiedział. — Nie chcieliśmy pani hrabinie wyrządzić krzywdy nijakiej! Pani hrabina niech się na nas nie gniewa.
Gösta zeskoczył i stanął przy niej. Wtedy i jemu podawali rękę.
I powoli, spokojnie przychodzili jeden za drugim, aby pożegnać ją przed odejściem. Byli znowu potulni, stali się znów ludźmi, jakimi byli, gdy rankiem opuszczali swoje domostwa, zanim głód i żądza zemsty nie zmieniły ich w dzikie zwierzęta.
Patrzyli hrabinie szczerze w oczy i Gösta spostrzegł, że widok niewinności i dobroci, malujących się w jej rysach, wyciskał niejednemu łzę z oka. Na twarzach wszystkich ich widać było ciche uwielbienie czegoś najszlachetniejszego, dotąd niewidzianego — cieszyło ich, że istnieje na świecie ktoś, mający tyle umiłowania w dobrem.
Wszyscy nie mogli jej ręki ściskać, było ich przecież tak wielu, a młoda kobieta była osłabiona i zmęczona. Ale podejść musieli wszyscy, przypatrzeć się jej i przynajmniej Göście Berlingowi podać rękę — on mógł znieść ich silne uściski.
Gösta stał jak we śnie. W sercu jego zbudziła się tego wieczora nowa miłość.
— O mój ludu — myślał — o mój ludu, jakże ja cię kocham!
Czuł, jak kocha ten cały tłum, który zapuszczał się w ciemną noc, na czele niosąc zwłoki dziewczyny — wszystkich tych ludzi w grubych sukniach i cuchnących butach, którzy mieszkali w szarych chatach na kraju lasu, którzy pisać nie umieli, a często nawet i czytać, którzy nie wiedzieli wcale, co to jest pełnia życia i dostatek, którzy znali tylko troskę i walkę o chleb codzienny.
Czyż to nie wielki, nie kochany lud? Czy nie jest odważny, wytrwały, pogodny i pracowity, zręczny i przedsiębierczy? Czy biedak nie współczuje drugiemu biedakowi? Czy w rysach przeważnej części nie maluje się inteligencya wielka? Czyż mowa ich nie tryska humorem?
Kochał ich bolesnem, gorącem uczuciem, które mu łzy cisnęło do oczu. Nie wiedział, coby dla nich mógł zdziałać, ale kochał ich wszystkich i każdego poszczególnie, razem z ich wadami i ułomnościami. Ach Boże! gdybyż to nadszedł czas, w którymby go i oni pokochali!
Zbudził się ze swojego snu. Tłum się rozpierzchnął. Wtem żona jego położyła mu rękę na ramieniu. Stali w tej chwili sam na sam na stopniach.
— Ach, Gösto, Gösto, jak mogłeś to uczynić!
Ukryła twarz w dłonie i rozpłakała się.
— Co powiedziałem, jest prawdą! — zawołał. — Dziewczynie z Nygaardu nigdy nie przyrzekałem ożenienia się. Przyjdź tu w najbliższy piątek, a zobaczysz coś wesołego! — oto wszystko, co jej powiedziałem. Nie jestem winien, że się we mnie zakochała.
— Ale nie o tem myślałam; jakże mogłeś im powiedzieć, że jestem dobra i czysta? Gösto, Gösto, więc ty nie wiesz, że kochałam cię już wtedy, kiedy mi nie było wolno cię kochać? Wstydziłam się tych ludzi! Omal nie umarłam ze wstydu!
I łkania wstrząsały jej ciałem.
On stał i patrzał na nią.
— O, ukochana ty moja! — szepnął. — Jakaż jesteś szczęśliwa, żeś taka dobra! Jakaż jesteś szczęśliwa, mając tak piękną duszę!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.