Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Bajki o duchach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O wy, dzieci nowych czasów! Nie wam opowiedzieć nie mogę, prócz zapomnianej starszyzny. Owego czasu zajmowała ona malców, zebranych wkoło ogniska, oraz parobków i wyrobników, krających wieczorem, po pracy grube skibki chleba z masłem, oraz starszych panów, gdy popijając grog i kołysząc się w fotelach, wspominali dawne czasy.
Gdy dziecko osłucha się tych baśni, widzi w przelatujących po niebie chmurach postacie kawalerów, pędzących przez widnokrąg, w gwiazdach, świece borskiego pałacu, zaś mruk kołowrotka przypomina im wyraźnie przędzącą Ulrykę Dillner. Takie to urojenia przepajają głowinę dziecka.
Jeśli ktoś posłał takie dziecko przez ciemny kurytarz do lamusu po chusty, albo suche placki, to biegło ono zawsze co sił, dążąc coprędzej ku kuchni. W ciemku jawiły im się zawsze opowieści o złym dziedzicu Forsu, którym władał djabeł.
Popioły złego Sintrama dawno leżą na cmentarzu svartsjoeńskim, a nikt nie wierzy, by dusza jego spoczywała w Panu, jak świadczy napis grobowy.
Kiedy żył, przybywała doń często w niedzielne, dżdżyste popołudnie ciężka, w czarne konie zaprzężona kareta, a elegancki, czarno ubrany jegomość zabawiał gospodarza grą w karty i kości, nieraz aż do północy i dłużej. Kiedy odjeżdżał o świcie, zostawiał zawsze jakiś dar złowrogi.
Tak, dopóki Sintram żył na świecie, duchy zapowiadały jego przybycie. Ludzie doznawali ostrzeżeń, pojazd dudnił po podwórzu, trzaskało z bata, głosy słychać było na schodach, otwierano bramę domu i zatrzaskiwano zpowrotem, ludzi i psy budził ten hałas, ale nie jawił się nikt... Były to jeno znaki i wróżby.
Straszni to ludzie, zostający jak Sintram w szatańskiej mocy. Cóż to naprzykład był za ogromny pies we dworze, za życia właściciela Forsu? Oczy mu błyszczały, a ogromny, czerwony ozór zwisał z dyszącej paszczy. Pewnego dnia podczas obiadu zaskrobał do drzwi kuchennych, przerażając dziewczęta służebne, a jeden z parobków porwał płonącą głownie i wepchał mu w pysk.
Zwierz uciekł z wyciem, buchał dymem i iskrami z paszczy, oraz zostawiał na drodze lśniące, ogniste ślady.
To też spieszno było dzieciom przez ów ciemny kurytarz. Cóżby się stało, gdyby naprzykład któreś napotkało tam, w ciemnym kącie tego, którego imienia wymówić nie śmiały. Nikt nie był bezpieczny od niego, chociaż właściwie, ukazywał się jeno złym ludziom. Ale Ulryka Dillner i Anna Stjärnhök mogły opowiedzieć całą historję takiego spotkania.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przyjaciele drodzy, co tańczycie i śmiejecie się, błagam was, czyńcie to ostrożniej i ciszej, gdyż do wielkich mogłoby dojść nieszczęść, gdybyście miast po podłodze, stąpali po sercach ludzkich jedwabnemi trzewikami, o cienkich podeszwach, a śmiechem swym wpędzili w rozpacz duszę.
Niezawodnie musiały serce Ulryki nadeptać mocno takie cieńkie trzewiczki, a śmiech tańczących oszołomił ja tak, że zapragnęła ślepo zostać mężatką. Zgodziła się teraz nagle na małżeństwo ze złym Sintramem, poszła jako żona jego do Forsu i wzięła rozbrat z dawnemi przyjaciółkami z Bergi, oraz troską o chleb powszedni.
Małżeństwo to zawarto na łeb na szyję. Na Wielkanoc oświadczył się Sintram, a w lutym było wesele.
Anna Stjärnhök, mieszkająca teraz u kapitana Uggli, zastąpiła z wielką korzyścią starą pannę, tak że Ulryka mogła ruszyć w dolę małżeńską bez wyrzutów sumienia.
Nie doznawała też wyrzutów, ale czuła żal wielki, albowiem w niesamowite dostała się miejsce. Wielkie, puste pokoje przerażały ją, z każdym zmierzchem czuła żączkę i tęskniła straszliwie.
Najgorsze były niedzielne popołudnia, trwające w nieskończoność, podobnie jak trawiące ją myśli.
Pewnej niedzieli nie wrócił Sintram na obiad z kościoła, a Ulryka poszła do salonu i usiadła przy fortepianie. Była to jej ostatnia pociecha. Fortepian z wymalowanym pośrodku wieka pasterzem, grającym na flecie i pasterkę, był spuścizną po rodzicach i powiernikiem w trosce wszelakiej.
W utrapieniu atoli choćby największem, grywała zawsze... polkę.
Nie umiała nie innego, a polki tej nauczyła się, na garnku, czy rękojeści noża kuchennego, zanim palce jej zakrzepły w skurczu. Poza tą polką nie umiała nic a nic, żadnego marsza żałobnego, namiętnej sonaty, czy choćby tęsknej pieśni ludowej.
Grywała ją też zawsze, mając coś zwierzyć staremu fortepianowi, czy to w radosnym, czy smutnym będąc nastroju. Grała podczas swego wesela, potem przybywszy do domu męża i teraz także.
Stare struny wiedziały, jak bardzo jest nieszczęśliwa!
Przejeżdżający drogą mogliby sądzić, że właściciel Forsu daje bal, tak wesoło brzmiała muzyka Ulryki. Utrzymywała też nią beztroskę w Berdzie, a wypłaszała głód. Wszyscy ulegali czarowi tańca, gdy grać zaczęła, ośmdziesięcioletni starcy biegli do sali, niepomni reumatyzmy i bezsiły. Polka brzmiała radośnie, ale Ulryka płakała.
Żyła w otoczeniu kąsających zwierząt i niechętnej służby, bez życzliwego człowieka obok siebie i tę rozpaczną tęsknotę wyrażała właśnie w polce.
Nikt tu nie pamiętał, że jest żoną Sintrama, zwano ją stale panną Dillner. Dlatego to wyrażała polką żal i skruchę z racji pozyskania tytułu mężatki.
Stara Ulryka grała, nie zważając, że mogą pęknąć struny. Akordy musiały zagłuszyć sporo rzeczy: skargi zubożałych chłopów, klątwy wyzyskiwanych robotników, urągowiska butnej służby, a zwłaszcza hańbiące piętno żony złego człowieka.
Tę polkę tańczył Gösta z młodą hrabiną Dohna, Marrjanna Sinclaire z licznymi wielbicielami swymi, a także ongiś, majorowa z pięknym Altringerem. Grając, widziała te wszystkie nadobne pary, złączone tanecznym oplotem, a wesele ich owiewało także i ją, toteż płonęły jej policzki i błyszczały oczy. Teraz wszystko minęło, a biedna polka musiała głuszyć rozliczne wspomnienia.
Ulryka grała tego dnia, chcąc zgłuszyć strach.
Nagle zauważyła, że mąż wrócił do domu. Usłyszała jak wszedł i usiadł w fotelu bujającym. Ulryka znała dobrze odgłosy i skrzypy tego fotelu, tak że nie potrzebowała się oglądać nawet.
Grała a kołysanie towarzyszyło jej muzyce. Niebawem nie słyszała już tonów, jeno samo kołysanie.
Biedna, opuszczona wśród nieprzyjaciół Ulryka, miała jeno fortepian za jedynego pocieszyciela, a on ją pocieszał — polką! Wyglądało to tak, jak salwa szalonego śmiechu na pogrzebie lub pijacka piosenka w kościele.
Słuchając tego kołysania uczuła, że fortepian drwi teraz z jej skargi i urwała w pół taktu. Podniósłszy głowę, spojrzała na fotel bujający.
Za moment padła zemdlona. W fotelu siedział nie jej mąż, ale kto inny, ten, którego imienia nie wymawiają dzieci, a pomarłyby niezawodnie zaraz, spotkawszy go na ciemnym strychu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Niewiadomo, czy może ujść mocy czaru ten, komu duszę przepoiły baśnie... Wiatr nocny smaga rośliny egzotyczne na balkonie, niebo zwisa czarne ponad długiemi pasmami gór, siedzę, pisząc przy podniesionych storach, choć jestem stara i nibyto mądra, jednak czuję dreszcz lekki, jak ongiś, kiedy poraz pierwszy słyszałam tę historję. Raz poraz spozieram po kątach, czy gdzie nie czyha ktoś schowany i wychodzę na balkon zobaczyć, czy nie zaziera przez kratę czarna głowa. Strach ten nie opuszcza mnie a w nocy nabiera takiej mocy, że muszę nakrywać się z głową.
Już dzieckiem będąc, nie mogłam pojąć, jak Ulryka Dillner przeżyła to poobiedzie, gdyż przechodziłoby to moje siły.
Na szczęście znalazła ją niedługo na podłodze Anna Stjärnhök, przybyła w odwiedziny i przywróciła do przytomności. Że mną nie byłoby tak łatwo poszło i zmarłabym napewno.
Niechże wam los oszczędzi, przyjaciele, tego bólu, byście widzieli łzy w oczach starca, głowę jego, szukającą utulenia na piersi waszej, i ręce wyciągnięte błagalnie w chwili, gdy nic poradzić nie możecie.
Czemże są skargi młodych? Młodzi mają siły i nadzieję! Ale jakże boli skarga bezsilna tych, którzy byli ongiś podporą naszych pierwszych kroków.
Anna Stjärnhök słuchała wyrzekań Ulryki i nie widziała dla niej żadnego wyjścia. Starowina płakała, drżącą twarz jej przecinały zmarszczki dwa razy głębsze, niż zazwyczaj, loki porozwijały się od wilgoci łez, a całą, chudą postać wstrząsało łkanie.
Nakoniec położyła Anna kres rozpaczy, postanowiwszy zabrać ją do Bergi. Była żoną Sintrama, ale w Forsie nie mogła zostać dalej, przy tym złym człowieku w żaden sposób bez obawy o zmysły.
Starowinę przeraziła ta decyzja i rozradowała jednocześnie, ale nie miała odwagi uciekać z domu męża. Jeszcze wyszle za nią potwornego psa.
Anna przezwyciężyła jej niechęć żartami i pogróżkami, a po upływie pół godziny starowina siedziała już w sankach. Anna powoziła sama, przynaglając raz po raz starą Disę. Drogi rozmiękły, gdyż był to koniec marca, ale Ulryka czuła wielką ulgę, siedząc w znanych sankach i mając przed sobą starą, znajomą kobyłę, która tyle niemal co ona lat strawiła na służbie w Berdzie.
Stara ta niewolnica pracy posiadała dobry humor i wrodzoną pogodę, toteż pod Arvidstorpen przestała płakać, pod Högbergiem śmiała się już, a gdy przejeżdżała przez Munkeby, utonąwszy we wspomnieniach, opowiadała swej towarzyszce różności z czasu pobytu u hrabiny w Swanholmie.
Znalazły się teraz na terenie skalistym i bezludnym, na północ od Munkeby. Droga wiła się i pięła po skalistych wzniesieniach, potem spadała pionowo niemal w dolinę i znowu szukała zbocza, po którem mogłaby się dostać na górę.
Miały właśnie wyjechać ze wzgórza westratorpskiego, gdy nagle stara Ulryka zmilkła i chwytając ramię Anny, wskazała jej oczyma wielkiego psa, siedzącego na skraju drogi.
— Patrz! — zawołała.
Ale pies uciekł w las, zanim go Anna dobrze zobaczyła.
— Spiesz! Spiesz ile tylko możesz! — powiedziała Ulryka, — Teraz Sintram dowie się, że ja tutaj jestem.
Anna chciała wyśmiać jej obawy, ale starowina zaręczyła:
— Niedługo posłyszymy dzwonek jego sani, zanim jeszcze wyjedziemy na najbliższe wzgórze.
Właśnie, w chwili, kiedy stara Disa sapała ze zmęczenia, na szczycie elofskiego pagórka zabrzmiały dzwonki sań.
Ulryka utraciła całkiem równowagę. Drżała, łkała i żaliła się, zupełnie jak przedtem w Forsie. Anna chciała ponaglić do pośpiechu Disę, ale szkapa obróciła głowę zdziwiona, jakby z wyrzutem, że przecież wie dobrze, w którem miejscu trzeba biec, a gdzie iść stępa. Nie potrzebowała, by ją ktoś uczył ciągnąć sanki, po dwudziestoletniej praktyce i znajomości całej okolicy.
Dzwonienie zbliżało się.
— To on... znam jego dzwonki! — jęczała Ulryka.
Dzwonienie to rosło tak nagle i nienaturalnie, jakby czerwony koń Sintrama dotykał już głową ich sani, to znów słabło zupełnie. Dolatało z lewej i prawej strony drogi, ale kobiety nikogo nie widziały, jakby je ścigał sam jeno ten dźwięk.
Kiedy się wraca nocą, po zebraniu towarzyskiem, dzwonki śpiewają, nucą i opowiadają, a las brzmi echem. Tak było teraz i Anna pragnęła już ukazania się prześladowcy z koniem, gdyż samo dzwonienie było wprost nieznośne. Nie bała się jak zawsze, ale dokuczało jej to dzwonienie bez końca.
— Te dzwonki dręczą mnie! — powiedziała, a dzwonki podjęły zaraz wyrazy i powtarzały je na przeróżne tony.
Anna jechała tędy niedawno, ścigana przez wilki, ale nie bała się, chociaż widziała błyskające kły i sądziła, że zostanie rozszarpana. Nie zaznała jednak piękniejszej nocy. Piękny i silny był koń u sanek, piękny i silny towarzysz przygody.
Ach... jakaż inna ta stara szkapa i drżąca starowina! Bezsilna, a doprowadzona do ostateczności dzwonieniem, stanęła.
Wysiadła z sanek, chcąc sprawę zakończyć! Nie miała potrzeby uciekać, jakby się bała nikczemnika.
Nakoniec dojrzała w gęstniejącym mroku głowę konia, potem całego konia, sanki i samego Sintrama. Ale nie wyglądało to, jakby nadjechało drogą, jeno jakby powstawało na miejscu w zarysach, wynurzając się z zmroku, w miarę jak części były wykończone.
Anna rzuciła lejce Ulryce i podeszła do Sintrama, który zatrzymał konia.
— A... cóż za szczęśliwe zdarzenie! — powiedział — Droga panno Stjärnhök, niechże pani pozwoli, że wsadzę pani do sanek mego towarzysza podróży. Chce on dziś jeszcze być w Berdzie, mnie zaś spieszno do domu.
— Gdzież ten towarzysz? — spytała.
Sintram odpiął fartuch i pokazał Annie człowieka, który spał, leżąc na dnie sań.
— Jest on trochę pijany, ale cóż to szkodzi? Śpi sobie i basta. Zresztą dobry to znajomy pani, panno Stjärnhök... Gösta Berling.
Anna zadrżała.
— Powiem tylko tyle — rzekł Sintram — że kto opuszcza osobę kochaną, oddaje ją djabłu w posiadanie. Tak i ja dostałem się w jego szpony. Oczywiście, każdy sądzi, że czyni dobrze. Rezygnować to dobrze, kochać, to źle!
— Cóż to wszystko znaczy? — spytała wstrząśnięta do głębi.
— Nie powinna pani była odsuwać od siebie Gösty...
— Tak chciał Bóg.
— Acha! Właśnie! Rezygnacja, to dobra rzecz, a kochanie, zła. Poczciwy Bóg nie chce widzieć ludzi szczęśliwych. Posyła za nimi wilki. Ale przypuśćmy, że to nie Bóg je posłał, panno Anno. Czyż nie mogłem równie dobrze ja sam posłać swe szare owieczki za młodą parą? Może posłałem wilki, nie chcąc tracić człowieka, który jest moją własnością? Przypuśćmyż tedy, że nie Bóg posłał wilki.
— Nie kuś mnie pan, bym zwątpiła, gdyż w takim razie już po mnie!
— Przypatrz się pani! — powiedział pochylony nad śpiącym Göstą — Spojrzyj jeno na jego palec serdeczny. Taka rana zagoić się nie może. Wzięliśmy z tego palca krew dla spisania umowy. Jest mój. W krwi mieści się siła wielka. Jest mój. Miłość go jeno może okupić, ale to rzecz daremna.
Anna walczyła ze zmorą, która ją ogarnęła. Wiedziała, że to szaleństwo, że nie można duszy zapisywać szatanowi, ale to rozumowanie pozostało bez skutku na jej myśli. Zatopiona w mroku i milczeniu lasu, nie była w stanie otrząsnąć z siebie zmory.
— Czy panna Anna sądzi może, że on już nie nie wart? Tak nie jest! Nie dręczył chłopów, nie oszukiwał biednych przyjaciół, nie grał fałszywie i nie był kochankiem mężatki.
— Jesteś pan sam djabeł! — zawołała.
— Pomieniajmy się, panno Anno! Weź pani Göstę i wyjdź za niego, a właścicielom Bergi daj trochę pieniędzy. Odstąpię go pani, gdyż jest mój. Wyobraź pani sobie, że nie Bóg wysłał owej nocy wilki i przystań na zamianę.
— Cóż pan chcesz za to?
Sintram skrzywił się.
— Ach... bagatelkę... poprzestanę na drobnostce! Chcę dostać tylko tę starowinę, którą masz pani w sankach.
— Szatanie! Kusicielu! — zawołała. — Precz odemnie! Czyż mam opuszczać starą przyjaciółkę, która mi zaufała? Mamże ją oddać ci, byś ją przyprawił o szaleństwo?
— Spokojnie! Spokojnie! Panno Anno, proszę się zastanowić. Oto jest do wyboru piękny, wolny, młody mężczyzna i stara, zamężna kobieta. Jedno z dwojga dostać muszę! Kogóż mi tedy pani zostawi, panno Anno?
Anna roześmiała się rozpacznie.
— Czyż pan Sintram handluje na zamian duszami, niby końmi na jarmarku w Broby?
— Tak, akuratnie tak! Ale jeśli panna Anna woli, możem wziąć pod rozwagę także i honor rodu Stjärnhöków.
Powiedziawszy to, zaczął głośno wołać swej żony, siedzącej w sankach Anny, a starowina, ku wielkiemu jej przerażeniu, wyszła z sanek i zbliżyła się doń drżąca, ale posłuszna.
— Ho... ho! Cóż za posłuszna żonka! — powiedział Sintram. — Panna Anna nie ma tego chyba za złe, jeśli żona przychodzi na zawołanie męża. Teraz dobędę Göstę z mych sanek i zostawię go pani... na zawsze!... na zawsze... Jeśli pani chce, może go teraz wziąć sobie!
Pochylił się po Göstę, ale Anna zbliżyła się doń tak, że niemal dotknęła go twarzą, wpiła weń spojrzenie i syknęła, jak dzikie zwierzę.
— Jedź w imię boże do domu! Czy wiesz, kto tam czeka na ciebie, siedząc w bujającym fotelu, przy stole? Czyż ośmielisz się kazać mu czekać długo?
Ku ogromnemu przerażeniu Anny, słowa te uczyniły wielkie wrażenie na Sintramie. Szarpnął lejce, obrócił sanki i odjechał galopem, okładając konia batem i krzycząc, by go ponaglić do biegu. Przepaścistem zboczem gnał Sintram na złamanie karku, a z pod płóz sani i podków konia leciały skry, mimo cienkiej warstwy marcowego śniegu.
Zostawszy we dwie, nie przemówiły słowa. Ulryka drżała, przerażona dzikiem spojrzeniem Anny, Anna nie miała co mówić do biednej starowiny, za którą poświęciła ukochanego.
Radaby była płakać, szaleć, taczać się po drodze i sypać na głowę piasek i śnieg. Dotąd doznawała podniosłej świadomości ofiary, teraz atoli czuła jeno gorycz. Cóż znaczyło poświęcać miłość swoją, w porównianu z wydaniem ukochanego na zatracenie?
W milczeniu dotarły do Bergi. Gdy jednak otwarły drzwi do salonu, Anna Stjärnhök zemdlała poraz pierwszy i ostatni w życiu. Przy stole siedział Sintram z Göstą i rozmawiali najspokojniej w świecie. Gęste kłęby dymu napełniały pokój; musieli tu spędzić conajmniej godzinę.
Anna zemdlała, ale Ulryka nie. Zmiarkowała ona zaraz, że ten, który ich ścigał na gościńcu, to nie był prawdziwy Sintram.
Kapitan i jego żona załatwili potem sprawę ze złym Sintramem w ten sposób, że Ulryka została w Berdze.
Oświadczył, że wcale nie zamierza doprowadzić jej do pomieszania zmysłów.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
O, wy dzieci czasów późniejszych! Nie domagam się, by ktoś wierzył tym starym opowieściom, które mogą być tylko zmyśleniem i złudą. Ale kiedyś stanie się złudą i omanem skrucha, poruszająca serca, skrucha jęcząca, jak podłoga bod biegunami fotelu w domu Sintrama, oraz powątpiewania, co brzęczy jak dzwonki sań w uszach Anny Stjärnhök... kiedyż to przemieni się w nicość?
O, gdyby tak stać się mogło!