Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Przypadki Ebby Dohna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Gösta Berling |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Strzeż się wkraczać na piękny przylądek, u wschodnich brzegów Löffenu, oblanego łagodnemi falami zatoki, gdzie stoi dumny pałac w Borg.
Znikąd nie wydaje się jezioro piękniejszem, jak z samego cypla tego przylądku. Nigdzie nie jest tak wspaniałe o wschodzie, kiedy się z mgieł wynurza, lub o zachodzie, gdy na nie patrzeć z okna małego gabinetu, kędy tyle wspomnień żyje.
— Nie chodź tam!
A mimoto powtarzam:
Może ogarnie cię ochota pozostania w tych smutkiem przepojonych komnatach, może zakupisz tę posiadłość i zamieszkasz tu młody i szczęśliwy z nowozaślubioną żoną. i
Nie... nie... lepiej nie oglądać pięknego przylądka, gdyż w Borgu szczęście nie zwykło mieszkać. Wiedz, że choćbyś przybył bogaty i szczęśliwy, to niebawem i twoje łzy poleją się na przesiąkłą łzami podłogę, a ściany, które odbiły echo tylu już westchnień i okrzyków skargi, rozebrzmią twoim żalem.
Smutne przeznaczenie ciąży na tym pałacu. Zda się leży tam pochowane nieszczęście, nie mogące znaleźć spokoju w grobie, które wstaje ciągle straszyć żywych. Gdybym była właścicielką Borgu, kazałabym rozkopać kamienisty grunt lasu jodłowego, piwnice i czarną ziemię w polu, by znaleźć objedzony przez robaki szkielet czarownicy i złożyć go w poświęconej ziemi cmentarza svartsjoeńskiego. Nie żałowałabym też na pogrzeb, ni obfitych datków dzwonnikom, proboszczowi i kościelnemu za długie dzwonienie z wielką energją w ukołysaniu jej na sen wieczny.
Gdyby to nie pomogło, podpaliłabym poprostu ściany, by nikt już nie uległ pokusie zamieszkania w przybytku niedoli, a jeno sroki dostałyby pozwolenie uwicia nowych gniazd na zczerniałem pogorzelisku.
Przygnębiłby mnie jeszcze widok pożaru, w syku, dymie i skrach usłyszałabym pewnie skargi bezdomnych teraz wspomnień, zaś w niebieskich płomykach na szczytach, dostrzegłabym zapewne wypędzone duchy domowe.
Patrząc na to niweczące nieszczęście, zapłakałabym nawet może, jakbym miała przed oczyma świątynię starych bogów, wydaną na pastwę płomieni.
Ale na cóż prorokować, gdy ono jeszcze nie nadeszło i kruk złowieszczy nie może iść w zawody z puszczykami lasu. Stoi jeszcze pałac borski, oblany marcowem słońcem, na cyplu przylądka pod ochroną potężnych jodeł parku i rysuje się ostro na bieli pól. Z wnętrza zaś dolata wesoły śmiech młodej hrabiny Elżbiety.
Co niedzieli udaje się ona do svartsjoeńskiego kościoła, a po nabożeństwie zaprasza do pałacu kilka osób, najczęściej zaś naczelnika z Munkerudu, jego żonę, rodzinę kapitana z Bergi, kapelana i złego Sintrama.
Gösta Berling przybywa także pieszo przez lód do Svartsjö i również otrzymuje zaproszenie do Borgu. Czemużby go nie miała zaprosić?
Nie wiedziała wcale, że plotkarki zaczęły już szeptać o tych częstych wizytach Gösty na wschodnim brzegu jeziora. Czynił to w celu zobaczenia hrabiny, a może także, by popić z Sintramem, ale o tym ostatnim już mniej plotkowano. Wszyscy wiedzieli, że ma ciało z żelaza, natomiast serce zgoła inne i nie może patrzeć na jasne włosy kobiece, zwite wokoł jasnego czoła i w błyszczące oczy, nie zakochawszy się zaraz.
Hrabina jest mu życzliwą i nic w tem dziwnego, gdyż okazuje to wszystkim. Zbiera w pałacu obtargane żebrzące dzieci, ile razy zaś napotka starca idącego pieszo, zatrzymuje się i bierze go do sanek.
Gösta przesiaduje chętnie w błękitnym gabineciku, skąd tak uroczy ściele się widok ku północy po jeziorze i czytuje jej poezje. Cóż w tem złego? Nie zapomina przecież, że ona jest hrabiną, on zaś biednym, bezdomnym awanturnikiem, czci ją i poważa: jak przystało wobec istoty wyższej, niedosiężnej. Równie dobrze mógłby chcieć zakochać się w królowie Sabie, której wizerunek zdobi ambonę svartjoeńskiego kościoła.
Pragnął jeno mieć sposobność służenia jej jako paź przypinać łyżwy do nóg, trzymać motek nici i kierować sankami. Mowy między nimi o miłości być nie mogło, ale Gösta rozkoszował się właśnie takiem niewinnem, romantycznem marzeniem.
Hrabia był to człowiek cichy, spokojny, a Gösta żywy i ochoczy i to pociągało hrabinę. Kto na nią spoglądał, nie mógł przypuszczać, by kryła w sercu niedozwoloną miłość. Oddana jeno była tańcom, weselu i chciała usunąć z ziemi wszelkie przeszkody, góry, skały, rzeki, morza, uczynić ją gładką, jak posadzka balowej sali, by móc hasać po całej powierzchni, w cienkich, jedwabnych trzewiczkach. Od kołyski, aż do grobu.
Ale plotka nie szczędzi młodych kobiet.
Po obiedzie w hrabskim pałacu panowie udawali się do gabinetu hrabiego, na drzemkę lub fajki, zaś starsze damy zapadały w miękkie fotele salonu i składały czcigodne głowy na wysokich oparciach. Zaś hrabina i Anna Stjärnhök toczyły w błękitnym gabinecie nieskończone rozmowy poufne.
Siedziały tu obie również onej niedzieli, kiedy to Anna Stjärnhök
przywiozła do Bergi Ulrykę Dillner.
Nie było na całym świecie nieszczęśliwszej dziewczyny. Znikła cała jej wesołość, oraz powabny opór, stawiany wszystkim, w każdej okoliczności, gdy ktoś sobie za wiele pozwalał.
Zapadło w półcień nieświadomości wszystko co się jej przydarzyło w powrotnej drodze do domu, pozostawiając jedno chyba wrażenie, trujące duszę.
Tak, trucizną była ta myśl.
— A jeśli to nie Bóg uczynił! — szeptała do siebie raz poraz. — A jeśli nie on właśnie posłał wilki?
Pragnęła znaku i cudu, spoglądała po niebie i ziemi, ale z żadnej chmury nie sterczał palec, by jej wskazać drogę. Nie kroczył przed nią ani słup mgły, anisłup ognia.
Siedząc w błękitnym gabinecie przed hrabiną, zauważyła mały pęczek niebieskich zawilców, który hrabina trzymała w ręku.
Błyskawicą przeszyła ją świadomość pochodzenia tych kwiatków. Wiedziała gdzie rosły i kto je zerwał.
Szkoda pytać. Nigdzie, prócz lasku brzozowego na zboczach wzgórka ekebijskiego nad jeziorem, niema już od początku kwietnia zawilców.
Zapatrzyła się w te błękitne gwiazdki, ulubione zwiastunki szczęścia, piękna i dobra, a jednocześnie uczuła w sercu gniew głuchy jak grzmot i obezwładniejący jak grom.
— Jakiemże prawem — pomyślała — ma hrabina Dohna w ręku błękitne zawilce, zerwane na wzgórzu Ekeby?
Wszyscy, Sintram, hrabina, słowem każdy z ludzi kusili Göstę, by się dopuścił rzeczy złej, postanowiła go tedy bronić przed wszystkimi, choćby przyszło wytoczyć krew własnego serca.
Uczuła, że nim opuści błękitny gabinet, musi wyrwać z ręki hrabiny ten pęk zawilców, rzucić go o ziemię, zdeptać i rozgnieść na nic.
Zaczęła walkę z niebieskiemi gwiazdkami. W salonie siedziały czcigodne damy, wsparte o wezgłowia foteli, panowie w gabinecie hrabiego pykali spokojnie z fajek, wszystko było ciche i rozleniwione, a w błękitnym gabinecie zawrzała rozpaczliwa walka.
Ach, jakże dobrze czynią ci, którzy, nie imając się broni milczą, czekają, koją swe serca i pozwalają działać Bogu. Serce błądzi zawsze, zawsze nowe zło pogarsza jeszcze zło dawne.
Annie Stjärnhök wydało się teraz, że dostrzega palec pośród chmur.
— Anno! — powiedziała hrabina, — opowiedz mi jakąś historyjkę.
— O czem mam mówić?
— Ach! — odparła hrabina, gładząc dłonią kwiatki. — Czyż nie znasz jakiejś historyjki miłosnej?
— Nie znam nie, gdzieby szło o miłość.
— Nie mów tak. Przecież istnieje Ekeby i pełno w niem kawalerów.
— Tak! — rzekła Anna. — Istnieje miejscowość, zwana Ekeby i pełno tam ludzi, którzy wysysają siły żywotne kraju, czynią wszystkich niezdolnymi do uczciwej pracy, uwodzą młodzież i najlepszych z pośród mężczyzn sprowadzają na manowce. Czy chcesz, bym o nich mówiła? Bym ci o nich opowiedziała historyjkę miłosną?
— Tak, chcę! Lubię kawalerów!
Anna Stjärnhök zaczęła mówić krótkiemi zdaniami, jakby czytała stary psalm, a piersi jej rozsadzały gwałtowne uczucia. Głos drżał namiętnością, a zatrwożona hrabina słuchała z zaciekawieniem.
— Czemże jest miłość, czem wierność rezydenta z Ekeby? Ma jednę kochankę dziś, drugą jutro, jednę na zachodzie, inną na wschodzie. Nic mu za wysokie, ni zbyt niskie. Dziś hrabina, jutro żebraczka uliczna! Serce jego szerokie, jak nic w świecie. Biada jednak nieszczęsnej, która pokochała kawalera z Ekeby! Musi go podnosić z rowu, gdzie leży pijany, musi w milczeniu znieść, gdy przegra w karty dom jej dzieci, musi się godzić na jego zaloty do innych kobiet. Ach, Elżbieto, uczciwa kobieta powinna odmówić takiemu kawalerowi tańca, cisnąć na ziemię i zdeptać kwiaty od niego otrzymane, a jeśli pokocha, umrzeć raczej, niźli iść z nim do ślubu. Pomiędzy kawalerami był pewien proboszcz, za pijaństwo wyrzucony z plebanji. Przychodził pijany do kościoła i wypijał wino mszalne. Czyś o nim słyszała?
— Nie.
— Po wyrzuceniu z probostwa włóczył się, jako żebrak po drogach i pił na umór, a nawet kradł, by mieć na wódkę.
— Jak się nazywa?
— Niema go już w Ekeby. Majorowa wzięła go w opiekę, dała mu odzież i namówiła twą teściową, by go wzięła za nauczyciela dla męża twego, młodego hrabiego Henryka.
— Wypędzonego proboszcza?
— O, był to człowiek młody, silny i wykształcony. Nie można mu było nic zarzucić, o ile nie pił. Hrabina Marta była pobłażliwa, a przytem bawiło ją, że robi na złość dziekanowi i kapelanom. Ale nakazała, by dzieciom nie mówiono o tem, czem był dawniej, gdyż syn straciłby dlań szacunek, a córka nie zniosłaby go, gdyż była to osoba wprost święta.
„Przybył więc do Borgu. Stał zawsze przy samych drzwiach, siadał na krawędzi krzesła, milczał przy stole, a gdy przybywali goście, uciekał do parku.
„Tam atoli spotykał często hrabiankę Ebbę Dohna, lubiącą samotność. Unikała ona hucznych przyjęć, jakie odbywały się w pałacu od śmierci starego hrabiego i nie spoglądała wyzywająco na ludzi. Była łagodna, płochliwa i wyglądała na dziecko, mimo lat ośmnastu, ale ciemne oczy i różowe policzki czyniły ją piękną. Szczupła, nieco pochylona, miała małe, wąskie dłonie, które odpowiadały zlekka jeno na uścisk, a usta milczały, jak żadne może inne. Głos cichy, miękki, nadawał słowom zwolna wymawianym brzmienie niezmiernie piękne, świeże, ciepłe i podobne do końcowego akordu pieśni,
„Różniła się od innych. Stopa jej dotykała ziemi zlekka, jakby była wygnanką na ziemi, a oczy miała spuszczone, by nie nie przeszkadzało jej w patrzeniu na obrazy wnętrzne. W młodości już duszą odwróciła się od ziemi.
„Gdy była dzieckiem, opowiadała jej babunia baśnie. Siedziała raz u kominka, ale bajek nie stało. Przeżyły się, jakby spłonęły w ogniu życia i wspaniałości. Bohaterowie polegli, królewny zamieniły się w węgiel aż do następnego zmartwychwstania. Ale rączka małej gładziła kolano babki, okryte jedwabiem, tą dziwną materją, która pod dotknięciem kwili jak ptak. Ruch ten oznaczał prośbę, gdyż nie prosiła nigdy słowami, jak inne dzieci.
„Wobec tego zaczęła staruszka opowiadać o małym chłopczyku w ziemi żydowskiej, który urodził się, by zostać wielkim królem. Śpiew aniołów towarzyszył jego przyjściu na świat, wiedzeni gwiazdą niebieską przybyli doń uczeni ze wschodu, niosąc złoto i kadzidło, a wszyscy starzy ludzie prorokowali mu świetną wielkość. Dziecko to stało się piękniejszem i mądrzejszem od innych, gdy zaś chłopczyk doszedł lat dwunastu, prześcignął mądrością arcykapłanów i biegłych w Piśmie.
„Potem opowiedziała staruszka o najpiękniejszej rzeczy, jaką widziała ziemia, to jest o życiu tego dziecka pośród ludzi złych, którzy go uznać za króla nie chcieli.
„Opowiadała, jak dorósłszy, czynił cuda, kochany przez wszystko na ziemi, prócz ludzi. Ryby dały się łapać w jego sieci, chleb napełniał mu kosze, woda zaś na jego życzenie przemieniała się w wino.
„„Ale ludzie nie posadzili go, jako króla na tron, i nie dali złotej korony na głowę. Nie otoczyli go licznym dworem, ale kazali mu żyć pośród siebie, jakby był żebrakiem.
„Mimoto wielki król dobry był dla nich, leczył chorych, przywracał wzrok ślepcom i budził zmarłych.
„Nietylko nie chcieli go mieć królem, ale nasłali nań zbirów, schwytali, dali szyderczo koronę z cierni i trzcinę, ubrali w czerwoną szatę i włożywszy krzyż na ramiona, kazali mu wlec go na miejsce stracenia. Potem, dziecino, ten wielki król lubił góry wysokie. Nocą wstępował na nie i rozmawiał z mieszkańcami nieba, za dnia siadywał na zboczach i nauczał ludzi. Oni zaś zawiedli go właśnie na górę, by mu zadać śmierć. Przebili mu gwoźdźmi ręce i nogi i powiesili na krzyżu dobrego króla, jak gdyby był złoczyńcą i zbójem.
„I drwił zeń lud, a jeno matka płakała i przyjaciele żałowali, że musi umierać, zanim został królem.
„Ach! Żałowała go też martwa przyroda. Słońce utraciło blask, góry drżały, pękła na pół zasłona w świątyni i rozwarły się groby, by mogli wyjść zmarli dla okazania swego bólu.
Słuchając tego, łkała mała dziewczynka z głową ukrytą na łonie babki, jakby jej pęknąć miało serce.
— Nie płacz drogie dziecko, — powiedziała jej babka, — dobry król wstał z grobu i udał się do ojca swego w niebie.
— Czy nigdy nie został królem? — pytała płaczące.
— Siedzi po prawicy Boga w niebie! — opowiadała babka.
Ale to jej nie uspokoiło. Płakała rozpacznie i długo, jak tylko dziecko płakać potrafi.
— Czemużto byli dlań ludzie tak źli? — pytała. — Czemu im wolno było to zrobić?
Staruszkę przeraził niemal nadmierny ból dziecka.
— Babciu — prosiła mała Ebba — przyznaj, żeś niedokładnie opowiedziała, musiał być inny koniec! Powiedz, że oni nie byli tak źli dla dobrego króla! Powiedz, że został on tu, na ziemi królem!
Otoczyła rękami szyję babki i płakała dalej.
— Moje dziecko — odparła, by ją pocieszyć. — Ludzie wiedzą, że on wróci, że ziemię całą posiędzie i założy piękne królestwo, trwające tysiąc lat. Wówczas dzikie zwierzęta staną się dobre, małe dzieci igrać będą mogły ze żmijami, a niedźwiedź i owca paść się zaczną zgodnie obok siebie. Ludzie też przestaną sobie dokuczać, włócznie zamienią w kosy, a miecze w lemiesze. Wszędzie zapanuje radość i wesele, gdyż dobrzy obejmą dziedzicetwo ziemi.
Na te słowa rozpogodziła się twarzyczka małej.
— Czy dobry król dostanie tron? — spytała.
— Tak, złoty tron, droga moja!
— I służbę i dworzan i złotą koronę?
— Tak, dziecinko!
— A czy prędko wróci?
— Nikt tego nie wie.
— Czy wolno mi będzie siedzieć u stóp jego na stołeczku?
— Wolno ci będzie.
— O jakże jestem szczęśliwa! — zawołała.
Co wieczora przez całą zimę siadywały u ognia i rozmawiały o dobrym królu i jego państwie. Mała Ebba marzyła po całych dniach i nocach o tysiącletniem królestwie i stroiła je we wszystkie piękności, jakie jeno wymarzyć była w stanie.
Tak zawsze bywa z milczącemi dziećmi. Noszą one w sobie marzenia, których wypowiedzieć nie śmią. Przedziwne myśli snują się pod miękkim włosem, a ciemne oczy dostrzegają mnóstwo rzeczy pod spuszczonemi powiekami. Niejedna urocza dziewczyna ma narzeczonego w niebie i pragnie siedzieć u stóp jego, namaszczając mu nogi i ocierając je włosami.
Ebba nie śmiała wyjawiać myśli swoich, ale pod pamiętnego dnia żyła jeno myślą o powrocie Pana i jego tysiącletniem królestwie.
Kiedy wieczorem zaczynało płonąć na zachodzie niebo, jakby rozwierało bramy zaświatów, marzyła, że może teraz właśnie wyjdzie On, otoczony rzeszą aniołów i pozwoli jej dotknąć rąbka szaty. Rozmyślała też o pobożnych niewiastach, które kochając go jak ona, zarzucają na głowę welon zakonny, nie podnoszą oczu od ziemi i zamknięte w szarych celach trwają — zapatrzone w jaśniejące zwidy dusz własnych.
Taką rosła i taką była w porze, kiedy spotkała nowego nauczyciela na ścieżce samotnego parku.
Nie chcę go przedstawiać gorszym, niż muszę. Przypuszczam tedy, że pokochał tę dziewczynę, która go niebawem obrała za towarzysza przechadzek. Przypuszczam nawet, że mu odrosły dawne skrzydła, kiedy przestawał z istotą milczącą, która się nikomu dotąd nie zwierzyła, że stał się z powrotem jak dziecko dobry i pobożny.
Chociaż jednak kochał ją, nie wolno mu było dać jej swej miłości, jako rzeczy małej wagi, ni snuć żadnych zamiarów. Cóż miał ten wyrzutek, ten wypędzony proboszcz do czynienia z hrabskiem dzieckiem, które mu zaufało, wtajemniczając w marzenia swoje? Wszakże był pijakiem, który wróci do nałogu przy lada sposobności. Czegoż chciał od tej narzeczonej Chrystusa? Winien był raczej uciec daleko, zostać żebrakiem, czy złodziejem i włóczęgą, jak przechadzać się po alejach parku i wracać do zbożnego życia, bo wszakże tego co było, nic przekreślić nie jest w stanie, a obecność jego wywołać musiała miłość Ebby Dohna.
Nie sądź zresztą, że miał wygląd biednego pijaczyny, o bladych policzkach i czerwonych oczach. Postać jego była wspaniała, piękna, silna, królewska, a zdrowie żelazne, zdolne stawić czoło wszelkim nadużyciom.
— Czy żyje jeszcze? — spytała hrabina.
— O... nie... pewnie już zmarł! To zaszło tak bardzo dawno!
Anna Stjärnhök uczuła strach przedtem co czyni, postanowiła zataić, kto jest tym człowiekiem i wmówić w hrabinę, że dawno zmarł.
— Wówczas był bardzo jeszcze młody! — dodała. — Obudziła się w nim na nowo chęć do życia, a posiadał płomienną wymowę i wrażliwe serce.
Pewnego dnia zaczął mówić Ebbie o miłości swojej, ona zaś nie odpowiedziała, wyznała jeno, o czem rozmawiały z babką zimowemi wieczorami i dała opis kraju swych marzeń. Potem zaś zażądała, by złożył ślubowanie, że zostanie głosicielem bożego słowa i jednym z tych, którzy przybliżają powrót królestwa bożego na ziemi.
Cóż miał czynić? Jako wygnany proboszcz wiedział, iż zamkniętą ma tę właśnie drogę, jakiej żądała. Nie, nie śmiał wyznać prawdy i zasmucać tej którą kochał. Przyobiecał tedy wszystko.
Nie potrzebowali innego porozumienia, on zaś pewien był, że zostanie kiedyś jego żoną. Pocałunków i pieszczot nie znała ich miłość, ledwo śmiał się do niej zbliżyć, gdyż była wrażliwa, jak kwiat. Czasem podniosła jeno nań oczy, lub tuliła się doń, gdy siedzieli na werandzie w księżycową noc, on zaś całował niepostrzeżenie jej włosy.
Grzechem jego było, jak widzisz, że zapomniał przeszłości i przyszłości. Mógł wymazać z pamięci to, że jest biedny i niewysokiego rodu, ale winien był uświadomić sobie, iż nadejdzie dzień, kiedy go Ebba pokocha, kiedy zacznie się walka nieba z ziemią i narzeczona chrystusowa będzie musiała wybrać pomiędzy władcą tysiącletniego królestwa, niebiańskim, a ziemskim oblubieńcem. A sił nie miała na walkę taką.
Minęło lato, jesień i zima. Za nastaniem odwilży wiosennych zachorowała Ebba. Wezbrane strumienie huczały, jak wodospady, wzgórza zlodowaciały, a drogi stały się nie do przebycia pojazdem, ni sankami.
Hrabina Dohna chciała posłać do Karlsztadu po lekarza, ale nikt ze służby prośbą, ni groźbą nie dawał się nakłonić do ruszenia w drogę. Padła na kolana przed stangretem, ale odmówił. Popędliwa w bólu czy radości hrabina Marta dostała spazmów i histerycznego ataku ze strachu o córkę.
Ebba zapadła na zapalenie płuc i groziła jej śmierć, a lekarza przywieść nie było można.
Nauczyciel pojechał do Karlsztadu, mimo że podróż wymagała narażenia życia. Przedostał się przez spiętrzone zwały kry, karkołomne, zlodowaciałe pagórki, nieraz rąbiąc stopnie dla konia w ścianach lodu, to znów wyciągając pojazd z przepaścistej gliny. Podobno lekarz nie chciał jechać, a uczynił to dopiero, gdy mu przyłożył pistolet do piersi.
Gdy wrócił, hrabina omal że mu do nóg nie padła, wołając:
— Mów pan czego chcesz, pieniędzy, córki... bierz co ci się podoba!
— Proszę o córkę, pani hrabino! — odparł nauczyciel.
Anna Stjärnhök umilkła nagle.
— I cóż? — spytała hrabina Elżbieta.
— Niema co dalej opowiadać! — rzekła Anna w wielkiej niepewności. Zaliczała się do owych, wiecznie niezdecydowanych osób, którym wszystko wydaje się raz dobre, a raz złe. Teraz żałowała już, że zaczęła tę opowieść.
— Chyba kpisz ze mnie Anno? — powiedziała hrabina. — Wszakże wiesz dobrze, że ja muszę usłyszeć koniec.
— Nie jest ciekawy! — zauważyła Anna. — Nadeszła dla Ebby godzina walki nieba ze ziemią, a obie miłości zwarły się w zapasach.
Hrabina Marta opowiedziała córce o niebezpiecznej podróży nauczyciela i oświadczyła, że w nagrodę przyrzekła mu jej rękę.
Ebba była wówczas już o tyle zdrowa, że leżała ubrana na sofie, blada tylko, bezsilna i bardziej jeszcze, niż zazwyczaj milcząca.
Usłyszawszy słowa matki podniosła na nią oczy z żalem i wyrzutem, mówiąc:
— Oddałaś mnie, mamo, wypędzonemu proboszczowi, człowiekowi, który utracił prawo być sługą bożym, a stał się złodziejem i żebrakiem.
— Dziecko moje! Któż ci to powiedział? Sądziłam, że nie wiesz nic!
— Dowiedziałam się przypadkiem. Goście rozmawiali o tem, tego samego dnia, kiedym zachorowała.
— Ależ dziecko! Zważ, że on ci ocalił życie!
— Pamiętam o tem jeno, że mnie oszukał. Powinien był powiedzieć kim jest.
— Twierdzi, że go kochasz.
— Kochałam go. Ale kochać nie mogę człowieka, który mnie oszukał.
— Jakżeto oszukał cię?
— Nie rozumiesz tego mamo!
Ebba nie chciała mówić z matką o tysiącletniem królestwie bożem jej snów, w którego urzeczywistnieniu miał jej pomagać ukochany.
— Ebbo, — powiedziała hrabina Marta — jeśli go kochasz, nie powinnaś zważać czem ongiś był, ale wyjść za niego. Człowiek biorący za żonę hrabiankę Dohna, będzie tak potężny i bogaty, że świat przebaczy mu błędy młodości. Pamiętaj przytem, żem mu dała słowo.
Dziewczyna zbladła śmiertelnie.
— Matko! — powiedziała — wydając mnie za niego oddalasz mnie od Boga!
— Postanowiłam cię uszczęśliwić, — oświadczyła hrabina Mirta — a wiem, że z nim szczęśliwą będziesz. Wszakże udało ci się już przerobić go na świętego. Zapomnę o różnicach stanu, a także o tem, że jest biedny i potępiony przez ludzi, by ci dać możność uratowania go. Wiesz, że nie uważam na stare przesądy.
Wszystko to powiedziała dlatego, że nie cierpiała, by się ktoś sprzeciwiał jej woli. Może też miała taki pogląd. Trudno było wyrozumieć na dobre hrabinę Martę.
Dziewczyna leżała długo jeszcze na sofie po odejściu matki, walcząc ze sobą. Ale w boju nieba z ziemią, zwyciężył ukochany wieku dziecięcego. Z kanapy swej ujrzała płomienny zachód słońca. Wzięła to za pozdrowienie dobrego króla, ponieważ zaś nie czuła sił, by mu zostać wierną w życiu, postanowiła umrzeć. Nie mogła uczynić inaczej, gdyż matka żądała, by była żoną człowieka, który nie mógł zostać sługą dobrego króla.
Podeszła do okna, otwarła je i stanęła w zimnem, wilgotnem powietrzu, które przejęło zamrozem lodowatym jej biedne, schorowane ciało.
Nie trudno było Ebbie o śmierć. Musiała nastąpić w razie nawrotu choroby i tak się też stało.
Nikt prócz mnie nie wiedział, że pragnęła śmierci, Elźbieto! Zastałam ją u okna, słyszałam jej majaczenia gorączkowe i byłam przy niej, jak chciała, do ostatniej chwili.
Widziałam jak umierając wyciągnęła ramiona do zachodzącego słońca, z uśmiechem takim, jakby witała kogoś idącego na spotkanie z tej powodzi światła. Poleciła mi, bym zaniosła ostatnie pozdrowienie temu, którego kochała i prosiła o przebaczenie, że żoną jego zostać nie mogła, gdyż nie zezwolił na to dobry król.
Ale nie miałam odwagi powiedzieć temu człowiekowi, że jest mordercą, nie miałam siły obarczać go takiem brzemieniem. A jednak mordercą był w istocie, wszak prawda Elżbieto, gdyż podstępem zdobył jej miłość!
Hrabina dawno już przestała bawić się kwiatkami. W tej chwili wstała, a anemony spadły na ziemię.
— Anno! — rzekła. — Przez cały ciąg opowiadania zwodziłaś mnie. Twierdzisz, że to stara historja i że człowiek ten nie żyje. Tymczasem wiem przecież, że Ebba zmarła ledwo pięć lat temu, a także sama, jak powiadasz, byłaś świadkiem wszystkiego. Nie jesteś przecież stara! Powiedz mi nazwisko tego człowieka!
Anna Stjärnhök wybuchła śmiechem.
— Chciałaś historyjki miłosnej, przeto opowiedziałam ci coś, w czem nie brakło ni powodu do łez, ni niepokoju.
— Więc to nieprawda?
— Czysty wymysł od początku do końca!
— Jesteś nieznośna Anno!
— Może być. Ale wiedz także, że wcale nie jestem szczęśliwa. No, dość tego, damy się już obudziły, a panowie wrócili do salonu. Chodźmyż do nich!
W progu spotkały Göstę Berlinga, który przyszedł dowiedzieć się, co robią.
— Musicie panie pozwolić mi ponudzić się trochę! — powiedział ze śmiechem. — Nie potrwa to dłużej jak dziesięć minut, ale radbym przeczytać paniom wiersz!
Opowiedział, że minionej nocy miał sen tak żywy, jak nigdy dotąd. Marzyło mu się, iż pisze wiersze. Zwano go dotąd poetą, ale przezwisko to nosił niezasłużenie, bo nie miał na sumieniu ni jednego wiersza. Zeszłej atoli nocy wstał i napoły jeno przytomny siadł pisać. Rano znalazł na biurku spory poemat, czego się zgoła nie spodziewał po sobie. Rzekłszy to, zaczął czytać:
Budząca w duszy marzenia.
Oblany światłem, srebrem powleczony
Na stopniach werandy usiedli pospołu
Młodzi i starzy, a ich dawne pieśni,
Żyjące w sercach, rozbrzmiewają zcicha,
Jakby przedwieczy niosły pozdrowienie.
Z grzędy rezedy wonie dolatują,
Cienie pierzchają z gęstwiny gałęzi,
Idąc po trawie, co lśni rosą wieczoru.
Duch wzlatać się stara w niebiosy,
Wzwyż, z nocy ciała do światła krainy,
Ponad chmurami, nad roztocz powietrza,
Kędyś w zaświatów gwiaździste przestrzenie.
Któż zdoła stłumić uczucia w noc taką,
Kiedy go cienie ogarną i wonie?
Jak liść uwiędły zejdziemy ze świata,
Jak płatek po róży okwicie,
Nie złamani przez burzę, ni gromy.
Jako akord przebrzmiany jedynie,
Cisi i niemi, jak zwiani jesienią.
Bądźmyż więc radzi tym bożym rozkazom,
Co nam wskazały ścieżynę wśród świata.
Wszakże śmierć nasza, to życia nagroda,
Zejdźmyż w nią cicho, jak liść, co opada.
Oto nietoperz przeleciał bez szmeru,
I znów powraca w promieniach księżyca.
Tłucze się lelek, jak żywa zagadka,
Mędrców i głupców zarówno trawiąca,
W troski brzemienna, a wieczna jak miłość.
Dokąd dążymy przez życia manowce,
Kędyś cel drogi wytknięty przyświeca?
Nikt, o zaprawdę! Nie pozna dróg ducha!
Bo prędzej ptaka wyśledzićby loty...
Tak ja dumałem, a ona w tej chwili,
Na mojej piersi złożyła swą głowę
I wyszeptała: Choć dusza odlata
Gdzieś aż w przedwieczne obszary przestrzeni,
Lecz ja od ciebie nie pójdę, kochany,
I nie ulecę od ciebie na wieki,
Bo to zbyt straszne, ach straszne cierpienie,
Taka rozłąka, okrutna na zawsze!
Minęły lata, od tego wieczoru,
I znowu widzę, ach miejsce tosamo,
Gdzieśmy to wówczas siedzieli, szeptając,
Gdzie całowałem jej usta i oczy.
Znowu mi błyszczy poświatą weranda,
I znowu księżyc przyświeca srebrzysty
Więc przypominam tę naszą rozłąkę
I pożegnalne wyrazy dziewczęcia.
Ach, jak okrutna jest siła wspomnienia!
Jakąż potrafię odpłacić pokutą,
Zato, żem w piersi niewinnej dziecięcej
— Gösto! — powiedziała Anna żartobliwie, chociaż strach ściskał ją za gardło. — Powiadają, że przeżyłeś sam jeden więcej poematów, niżli ich napisali wszyscy poeci nasi. Tylko tak dalej, radzę ci! Ten wiersz, to przecież dzieło nocy.
— Ostry z ciebie sędzia.
— Czy też ci nie wstyd czytać nam o śmierci i cierpieniu?
Gösta nie słuchał jej i patrzył nieustannie na hrabinę. Siedziała sztywna i nieruchoma jak posąg, jakby za moment zemdleć miała.
Wreszcie wyrzuciła z trudem wielkim:
— Idź!
— Kto ma iść? — spytał. — Czy ja?
— Proboszcz ma sobie iść!
— Elżbieto! Milczże! — zawołała Anna.
— Zapity proboszcz winien opuścić mój dom!
— Anno! Anno! — powiedział Gösta. — Cóż to wszystko znaczy?
— Anno! — poleciła hrabina. — Wyjaśnij mu!
— Nie, pani hrabino! — rzekł stanowczo. — Chcę to usłyszeć od pani!
Zacięła zęby, aby się opanować.
— Panie Berling! — rzekła podchodząc doń. — Masz pan przedziwny talent. Sprawiasz pan, że ludzie zapominają, kim pan jesteś. Nie wiedziałam tego sama do teraz. Anna Stjärnhök opowiedziała mi w tej właśnie chwili o dziejach Ebby Dohna, która ściągnęła na siebie śmierć przekonawszy się, że człowiek ukochany nie jest jej godnym. Z poematu pańskiego powzięłam przekonanie, że pan właśnie jesteś tym człowiekiem. Nie pojmuję doprawdy, jak pan śmiesz pokazywać się na oczy porządnej kobiecie! Nie rozumiem tego! Czy wyraziłam myśl swą już jasno, panie Berling?
— Pani hrabina jasno wyraziła swą myśl, — odparł — toteż słowo jeno oddam na swe usprawiedliwienie. Byłem przekonany, że pani zna moje życie i nie taiłem nigdy niczego. Ale nie jest wcale miłą rzeczą słuchać, jak wszyscy wykrzykują na głos o nieszczęściu całego życia naszego, a już trudno to chyba samemu głosić.
Wyszedł, a w tej chwili hrabina Dohna rozdeptała drobną stopą bukiecik anemonów.
— Uczyniłaś, com chciała! — powiedziała Anna. — Ale przyjaźń nasza skończona! Nie przebaczę ci nigdy okrucieństwa tego. Odepchnęłaś go, wyszydziłaś i zraniłaś jego duszę, ja zaś chętnie poszłabym za nim w razie potrzeby do więzienia, lub na dolę żebraczą. Będę go strzegła i chroniła. Uczyniłaś com chciała, ale ci tego nie przebaczę nigdy!
— Ależ Anno! Anno! — zawołała hrabina.
— Nie sądź, że z radością opowiadałam ci to wszystko. Wyrywałam sobie kawałami serce z piersi.
— Czemużeś to uczyniła?
— Czemu? Oto nie chciałam... nie chciałam, by on został kochankiem zamężnej kobiety!