Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Mamzel Marja

<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MAMZEL MARJA.

Cicho.. sza!
Coś mi brzęczy ponad głową... Pewnie przeleciała pszczoła.
Ach nie! Cicho... sza! Cóż za zapach! Przysięgam, że pachną lewkonje, lawenda, bez i narcyzy. Jakąż rozkoszą przepaja zapach taki w jesienny, szary wieczór, wśród miasta. Ile razy wspomnę o pewnym, niezrównanym zakątku ziemi, czuję zaraz woń, słyszę brzęk i ni stąd, ni zowąd znajduję się w małym, kwadratowym ogródku pełnym kwiatów, ujętym w ligustrowe żywopłoty. Po rogach widnieją altanki bzu o wąskich ławkach, a ścieżka wysypana białym piaskiem biegnie wokoło grządek, w kształcie serc i gwiazd. Las z trzech stron otacza ten ogród. Tu obok stoją, napoły pielęgnowane drzewa liściaste o pięknych kwiatach, których woń miesza się z zapachem bzu, potem widać brzozy, a za niemi las szpilkowy, prawdziwy las milczący, ciemny, wysokopienny i porosły mchem.
Po stronie czwartej, stoi mały, szary domek.
Ogródek ów był przed sześćdziesięciu laty własnością starej pani Moräus, utrzymującej się z hafciarstwa. Ponadto chodziła gotować po włościańskich zagrodach w razie uroczystości.
Drodzy przyjaciele! Życzę wam dużo dobrego, ale nadewszystko krosien i takiego małego ogródka kwietnego. Krosna muszą być staromodne, wielkie, by na nich haftować mogło odrazu pięć, czy sześć osób. W takim razie współzawodniczy się ze sobą w pośpiechu i najładniejszych ściegach, zajada pieczone jabłka, gra w gry towarzyskie, a śmiech rozbrzmiewa tak donośnie, że przerażone wiewiórki spadają z drzew. Życzę wam takich krosien na zimę, ogródka zaś na lato! Nie pragnę dla was ogrodu wielkiego, który więcej pochłania pieniędzy niż daje radości, jeno małego, dla własnoręcznej uprawy. Pośród grzęd muszą tam stać krzaki róż, u nóg waszych snuć się muszą niezabudki, a wielkokwiatowy mak siać sam się będzie wszędzie, po brzegach grządek i na środku ścieżek, wreszcie musi tam być ławka darniowa, brunatna od słońca, na której siedzeniu i sparciu wyrasta koniczyna i mniszek żółty.
Stara pani Moräus posiadała różności. Miała trzy wesołe, pracowite córki i mały domek przy drodze. Miała też mały zapasik grosza na dnie starej skrzyni, grube, jedwabne szale, fotele z wysokiem wezgłowiem, oraz doświadczenie w wielu rzeczach, potrzebnych temu, kto zarabiać musi na chleb powszedni. Najlepsze jednak z wszystkich rzeczy były wielkie krosna, które całemi latami dawały jej zarobek, oraz ogródek, który ją radował w porze letniej. Dodać jeszcze trzeba, że pani Moräus miała lokatorkę, mieszkającą na poddaszu, małą, cherlawą, czterdziestoletnią osobę, zwaną mamzel Marją. Wyrobiła sobie ona pogląd na wszystko, jak to bywa u osób samotnych, które nieustannie dumają nad tem, co ich oczy oglądały kiedyś.
Mamzel Marja wierzyła, że miłość jest przyczyną wszelakiego zła na tej smutnej ziemi.
— Popadłabym w ostatnią biedę! — mawiała. — Jestem stara i brzydka! Lecz niechże mnie Bóg chroni od zakochania się.
Po całych dniach siadywała na poddaszu pani Moräus, robiąc siatkowe firanki i kapy, sprzedając chłopom i po dworkach okolicznych. Gromadziła grosz, by ziścić swe marzenia, mianowicie kupić mały domek na wzgórzu, naprzeciw kościoła svartsjoeńskiego, skąd był widok rozległy wokoło. O miłości słyszeć nie chciała.
Ile razy rozbrzmiały skrzypki grajka, który siedząc na płocie u rozstaju przygrywał polkę młodzieży, kręcącej się w fali kurzu, mamzel Marja nakładała drogi przez las, by tylko nie widzieć i nie słyszeć niczego.
W drugie święto Bożego Narodzenia przychodziły oblubienice chłopki, czasem po pięć i sześć naraz, do pani Moräus, która je ubierała do ślubu przy pomocy córek. Miały na głowach wianki mirtowe, wysokie, przybrane perłami korony, paski z jedwabiu, strojne w róże własnej roboty i spódnice z wieńcem kwiatów sztucznych u dołu. Wówczas mamzel Marja zamykała się u siebie, by nie widzieć, jak je ubierano ku czci miłości.
Panny Moräus siadywały zimowemi wieczorami u krosien w przytulnym saloniku, pieczone jabłka skwierczały, wtedy przychodzili w odwiedziny Gösta Berling i dobry Ferdynand, draźniąc się z dziewczętami, wyciągając nitki z igieł i przeszkadzając, tak że stawiały krzywe ściegi. Cały pokój rozbrzmiewał śmiechem, paplaniną, przekomarzaniem, a dłonie spotykały się pod krosnami. Wówczas mamzel Marja składała swą siatkę i szła na górę, gdyż nienawidziła miłości i wszystkich jej przejawów.
Znała natomiast zbrodnie miłości i umiała o nich opowiadać. Pojąć nie mogła, że Amor śmie jeszcze pokazywać się na ziemi, mimo skarg opuszczonych, klątw tych, których uczynił występnymi, oraz krzyków rozpaczy zakutej przezeń w kajdany. Dziwiła się, iż ulata dotąd tak lekko na skrzydłach, niestrącony w przepaść troską i wstydem.
Była i ona, jak wszyscy kiedyś młodą, ale miłości nie mogła znosić nigdy. Nie dała się ponieść tańcowi, czy ulec pieszczocie. Gitara matki wisiała bez strun i zakurzona na strychu, a nigdy nie nuciła pieśni do jej akordów.
W oknie poddasza stały matczyne doniczki róż, ale podlewała je skąpo, niecierpiała bowiem kwiatów, dzieci miłości. Listki zwisały pokryte kurzem, pająki snuły w nich sieci, a pąki nie rozwierały się nigdy. Mamzel Marja nader też rzadko schodziła do ogrodu pani Morus, gdzie latały motyle, śpiewały ptaki, kwiaty wabiły wonią i gdzie wszystko mówiło o przeklętem uczuciu.
Zdarzyło się, że gmina svartsjoeńska sprawiła do kościoła nowe organy. Fakt ten zaszedł latem, przed rozgospodarowaniem się kawalerów. Przybył młody organmistrz i zamieszkał u pani Moräus, w drugim pokoiku, na poddaszu, obok mamzel Marji.
Zbudował organy, a miały one przedziwny ton. Potężne trąby rozbrzmiewały znagła, niewiadomo jakim sposobem, przerywając nieraz łagodny śpiew, tak że aż dzieci zaczynały płakać ze strachu.
Młody organmistrz nie był może nader biegły w swej sztuce, posiadał natomiast wesołe usposobienie, błyszczące oczy i uprzejmie przemawiał do wszystkich starych czy młodych, biednych czy bogatych. Niebawem stał się przyjacielem wszystkich w domu — nawet więcej niż li przyjacielem.
Wróciwszy wieczór z roboty, trzymał pani Moräus motek przędzy, pracował wraz z dziewczętami w ogrodzie, deklamował „Aksela“, śpiewał „Fritjofa“, podnosił mamzel Marji kłębek ile razy upadł na ziemię, a nawet doprowadził do porządku stary jej zegar stołowy, tak że chodził na nowo.
Na każdej zabawie tańczył z wszystkiemi, od najstarszej kobiety do małej dziewczynki, a ile razy przydarzyło mu się coś niemiłego, siadał przy pierwszej lepszej kobiecie i zwierzał się jej. Był to mężczyzna, o jakim marzą we śnie serca kobiece. Nie mówił z żadną o miłości, ale po kilkotygodniowym pobycie na poddaszu pani Moräus, zakochały się w nim wszystkie trzy dziewczęta, a nawet mamzel Marja musiała przyznać że daremne stały się wszystkie jej modlitwy.
Nastał czas cierpienia i radości. Łzy spadały na krosna, zamazując linje kredą ciągnione, wieczorami siadywały często blade marzycielki po altankach bzowych, a nawet gitara mamzel Marji dostała nowych strun i stara panna nuciła dawne pieśni, wyuczone przez matkę.
Młody atoli organmistrz chodził swobodnie, w beztrosce zupełnej po świecie, śmiał się i czynił przysługi wszystkim stęsknionym kobietom, które kłóciły się o niego podczas, gdy był przy robocie w kościele. Nadszedł wreszcie dzień jego odjazdu.
Pojazd stanął pod bramą, włożono pakunki i młodzian zaczął się żegnać. Pocałował w rękę panią Moräus, objął po kolei trzy dziewczęta i wycałował im policzki. Sam też płakał, żal mu było opuszczać dom, gdzie przeżył tak świetlane lato. Wkońcu obejrzał się za mamzel Marją.
Ubrana w najlepszą suknię, zeszła po wąskich schodach. Gitara na jedwabnej wstędze zwisała jej przez piersi, w ręku zaś niosła pęk róż miesięcznych rozkwitłych tego roku w doniczkach matki.
Stanąwszy przed młodzieńcem zaczęła brzękać i zanuciła:

Odjeżdżasz od nas, bywaj zdrów!

Lecz wróć niedługo, wróćże znów
Pamiętaj żeś nam miłym był,

Że cię kochamy z całych sił...

Potem zatknęła mu na piersiach bukiet pocałowała, w same usta i uciekła coprędzej po schodach. Tak uczyniła biedna, stara panna!
Zemściła się na niej miłość, czyniąc pośmiewiskiem, ale mamzel Marja nie urągała jej odtąd nigdy, nie porzuciła gitary i podlewała starannie matczyne doniczki róż.
— Lepiej smucić się i kochać, — mawiała — niż żyć bez miłości w weselu.
Tymczasem czas płynął, majorową wygnano z Ekeby, kawalerowie objęli ster spraw, a wkońcu, jak opowiedziałem, Gösta Berling odczytał hrabinie Elżbiecie pewien poemat i został wygnany z Borgu.
Podobno wychodzące Gösta zobaczył u drzwi kilkoro sanek zajeżdżających właśnie. W pierwszych siedziała małego wzrostu dama, a widok jej doczernił mu jeszcze tę czarną godzinę życia. Szybko odszedł, by go nie poznała, ale uniósł przeczucie jakiegoś nieszczęścia. Czyżby to rozmowa z hrabiną Elżbietą wyczarowała przybyłą? Nieszczęścia chadzają zwykle w parze.
Zbiegła się służba, zaczęto odpinać futrzane pokrowce i skórzane opony. Przybyła w istocie Marta Dohna, słynąca w okolicy szeroko.
Była to najweselsza i najlekkomyślniejsza pod słońcem kobieta. Światowość uczyniła ją królową i osadziła na tronie uciechy. Poddanymi jej były zabawy wszelakie i żarciki. Grę, tany i przygody otrzymała losem życia, a chociaż dosięgała pięćdziesiątki, nie liczyła lat. Mawiała, że ten jest stary, kto nie może się już śmiać i tańczyć. Nie czuła brzemienia lat.
Przez całą jej młodość, radość nie całkiem pewnie siedziała na tronie, ale owo chwianie się czyniło życie jej Królewskiej Mości tem zabawniejszem jeszcze. Jednego dnia urządziła podwieczorek w apartamentach: dworskich sztokholmskiego zamku, nazajutrz tańczyła w Paryżu, ubrana we frak, uzbrojona w sękatą laskę, odwiedziła Napoleona w obozie, żeglowała okrętem Nelsona po błękitnem Morzu Śródziemnem, wzięła udział w kongresie wiedeńskim, a w sam dzień słynnej bitwy, ruszyła mimo wszystko, do Brukseli na bal. Wszędy, gdzie panowała radość, panowała również jej ulubienica, hrabina Märta Dohna. Czegóż nie widziała, czego nie przeżyła! Tańczyła wokoło tronów, grała w ecarte o całe księstwa i śmiała się, gdy niszczące wojny obracały Europę w perzynę.
Ile razy radość traciła chwilowo siedzibę swoją, udawała się na pewien czas do starego pałacu hrabskiego nad Löffenem. Tam też zajechała, kiedy, za czasów świętego przymierza władcy i dwory osmutnieli wielce. W tym to wielce czasie uznała hrabina Märta za stosowne uczynić Göstę Berlinga nauczycielem syna swego. Czuła się tu dobrze, a radość nie miała chyba piękniejszego przybytku. Panował tu śpiew i zabawy, mnóstwo było żądnych przygód mężczyzn i pięknych, wesołych kobiet, nie brakło uczt i balów, przejażdżek łodziami żaglowemi po jeziorze, przy księżycu, i szlichtad przez ciemne bory, nie zbrakło też wstrząsających wydarzeń, miłości, uciech i cierpienia. Od śmierci córki, to znaczy od lat pięciu, przestała hrabina Märta bywać w Borgu, teraz przybyła jednak zobaczyć, jak żyje jej synowa pośród lasów jodłowych, zasp śnieżnych i niedźwiedzi. Uznała za swój obowiązek przekonać się, czy głupi Henryk nie zanudził na śmierć żony i postanowiła być aniołem łagodności dla całego domu. Wiozła jaśń słońca i szczęście starannie zapakowane w czterdziestu skórzanych kufrach, wesołość była jej garderobianą, żart stangretem, a zabawa damą przyboczną.
Wbiegła na schody i została przyjęta z otwartemi ramionami. Apartamenty jej w parterze czekały w pogotowiu, toteż niebawem znalazło się tam, jedno po drugiem: wszystko: kamerdyner, garderobiana, dama do towarzystwa, czterdzieści skórzanych kufrów, trzydzieści pudeł z kapeluszami, nesesery, szale i futra. Zapanował w całym domu ruch, zamykano i otwierano drzwi, biegano po schodach — słowem każdy musiał spostrzec, że przyjechała hrabina Märta.
Nastał piękny wieczór wiosenny, przedziwny wieczór, mimo że był dopiero kwiecień i lody jeszcze nie stopniały. Mamzel Marja siedziała u siebie przy otwartem oknie, brząkała na gitarze i śpiewała.
Zatopiona w granie i wspomnienia, nie zauważyła, że przed domkiem zatrzymał się powóz. Siedziała w nim hrabina Marta patrząc z zaciekawieniem na starą pannę, która przygrywała na gitarze zawieszonej przez piersi i wzniósłszy w niebo oczy, nuciła stare, oklepane pieśni. Hrabina wysiadła wkońcu i weszła do pokoju, gdzie siedziały u krosien dziewczęta. Nie była dumna, gdyż owiał ją wiatr rewolucji i tchnął świeże powietrze w płuca.
Zamówiła u pani Moräus hafty, pochwaliła dziewczęta, rozejrzała się po ogródku i jęła opowiadać o przygodach podróży, gdyż zawsze miewała przygody. Wreszcie odważyła się wyjść po straszliwie wąskich schodach i złożyła mamzel Marji wizytę na poddaszu.
Objęła czarnemi oczyma samotną, małą istotę i zaczęła do niej mówić melodyjnym, przymilnym głosem. Kupiła firanki. Nie mogła żyć w pałacu borskim bez siatkowych firanek mamzel Marji we wszystkich oknach i bez kap na wszystkich stołach.
Potem wzięła gitarę i śpiewała o miłości i weselu. Naopowiadała mamzeli przeróżnych historyjek, wciągając w sam wir świata i śmiała się tak, że zaczęły śpiewać przemarzłe jeszcze ptaki ogródka. Twarz hrabiny Märty, mimo nadpsutej szminką cery i rysów wyuzdanej zmysłowości w kątach ust, wydała się mamzel Marji tak piękną, że dziwiło ją, iż znika w małem lusterku ściennem, gdy się odeń odwróci, a nie zostaje na szklistej powierzchni na zawsze. Odchodząc, ucałowała hrabina starą pannę i zaprosiła ją do Borgu.
Serce mamzeli Marji puste było, niby jaskółcze gniazdo w Boże Narodzenie. Wolną będąc, jak każdy stary, puszczony na swobodę jeniec, marzyła o kajdanach.
Zaczął się teraz dla mamzeli Marji czas radości i cierpienia jednocześnie, ale trwał jeno tydzień. Hrabina zabierała co chwila do Borgu, odgrywała przed nią komedję i naopowiadała tyle o swych kochankach, że stara panna śmiała się, jak nigdy w życiu. Zaprzyjaźniły się i niebawem hrabina poznała historję młodego organmistrza i scenę pożegnania. Doprowadziła do tego, że mamzel Marja przygrywała o zmierzchu, w błękitnym gabinecie na gitarze i śpiewała pieśni miłosne. Patrząc na chude, suche palce i brzydką głowę starej panny, zarysowaną na czerwonem niebie zachodu, mawiała hrabina, że biedna mamzel Marja przypomina rozmarzoną burgrabiankę. Wszystkie pieśni mówiły o zakochanych pasterzach i okrutnych pasterkach, a mamzel Marja śpiewała je głosem tak cienkim, że hrabina, jak to każdy rozumie, miała niezmierną uciechę z całej tej komedji.
Wobec przybycia matki pana domu, wydano, oczywiście, wspaniałą ucztę w pałacu borskim. Jak zawsze, panowała wielka wesołość w gronie biesiadników, które było nieliczne, gdyż przybyli jeno najbliżsi sąsiedzi.
Sala jadalna była w parterze, więc po uczcie goście nie poszli na piętro, lecz udali się do apartamentów hrabiny Marty, położonych tam również. Hrabina ujęła gitarę mamzeli Marji i zaczęła grać i śpiewać. Wesołą była hrabina Marta, umiała naśladować głosy i gesty ludzi, tego zaś wieczoru wpadło jej do głowy udawać mamzel Marję. Podniosła oczy w niebo i zanuciła cienkim, chrypliwym głosem.
— Nie! Nie! Pani hrabino! — zawołała błagalnie stara panna. Ale hrabinie sprawiało to przyjemność, a goście śmiali się, chociaż czuli krzywdę biednej mamzel Marii.
Hrabina wzięła z czarki garść suchych liści różanych, przybrała tragiczna postawę, przystąpiła do starej panny i zaśpiewała:

Odjeżdżasz od nas, bywaj zdrów!

Lecz wróć niedługo, wróćże znów!
Pamiętaj żeś nam miłym był,

Że cię kochamy z całych sił...

Skończywszy, wysypała jej liście na głowę. Goście śmiali się, a mamzel Marja, ogarnięta gniewem, wyglądała, jakby chciała wydrapać hrabinie oczy.
— Jesteś złą kobietą, Märto Dohna! — zawołała. — Żadna uczciwa osoba nie powinnaby się z tobą wdawać!
Na te słowa gniew zatrząsł również hrabiną i krzyknęła:
— Wyrzucić mi precz mamzelę! Mam dość jej idjotyzmów!
— Pójdę sobie! — odparła. — Ale wpierw proszę mi zapłacić za wzięte firanki.
— Za to paskudztwo? — krzyknęła hrabina. — Za te łachmany ona chce jeszcze pieniądze? Weź sobie zpowrotem! Nie chcę patrzyć na te okropności!
Hrabina zaczęła zrywać firanki i kapy i rzuciła z pasją wielką kupę pod nogi mamzeli Marji.
Następnego dnia poprosiła młoda hrabina teściową, by się pogodziła z mamzelą Marją, ale daremnie. Wobec tego hrabina Elźbieta pojechała do starej panny, kupiła cały jej zapas firanek i zawiesiła na pierwszem piętrze. Było to wielkiem dla mamzeli Marji zadośćuczynieniem.
Hrabina Märta czyniła zrazu przytyki do upodobania synowej w siatkowych firankach, potem jednak zamilkła. Umiała bowiem, jako osoba wysoce uzdolniona, kryć swój gniew całemi latami i przechowywać w stanie świeżym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.