<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ciesielczuk
Tytuł Głazy i struny
Wydawca „Kwadryga“
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Krajowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STANISŁAW CIESIELCZUK
GŁAZY I STRUNY
WARSZAWA — 1931
NAKŁADEM „KWADRYGI“
SKŁAD GŁÓWNY W DOMU KSIĄŻKI POLSKIEJ



ZWYCZAJNOŚĆ


Zwyczajność gada świeżością żywą,
Zwyczajność chucha sosnowym wiewem.
Spływa ze słońca ciepła prawdziwość,
Chłop karmi rolę ziarnistym siewem.

Zwyczajność barw się falami śmieje
Piękniej, niż promień w oczach pryzmatu.
Poranki żytem kwitnącem dnieją,
Sinawym różem wstają nad światem.

Pachną w odejściu codzienne zorze,
A zmienność śpiewa tak jednostajnie,
Jak przytulone do wiatru zboże...
O, jak to dobrze jest żyć zwyczajnie!




ŻNIWA ODCHODZĄ


Już do stodół jedzie reszta zboża,
Jadą snopy na furach kłosiste.
Jak rumiany, łuniejący pożar
W dal odchodzi słońce żniw złocistych.

Z pól powiało dożynkowym śpiewem —
Gdym był dzieckiem, taki śpiew słyszałem.
Czy to było przed wiekami? Nie wiem.
Wierzby wtedy tak samo szumiały.

Z bólu ziemi kłos się rodzi wszelki,
Prosta radość rośnie w sercu z cierpień.
Półksiężycem w komorze u belki
Do żniw nowych wiś, błyszczący sierpie!





∗             ∗

I oto znowu jesień —
Sypie się złoto liści szelestnie,
Gdy wiatr przeciągle pośród drzew westchnie,
Sypie się złoto w lesie.

Przekwitły noce letnie,
Przeleciał tabun dni roześmianych —
Wloką się niebem mokre tumany
I świszczą chłodu pletnie.

Jak smutno polom czarnym!
Były bogate zbożem szumiącem,
Grały radością, śpiewały słońcem,
Kapały bujnem ziarnem.

Czas ciągle naprzód rwie się —
Życie jak podmuch wiatru przewiewa —
I oto znowu złocą się drzewa,
I oto znowu jesień.




SZUM ŚWIATA


Świećcie w wysokiej głębinie nieba — nad ludźmi, nad drzewami —
Białem czuwaniem, gwiazdy malutkie, świećcie, ogromne gwiazdy,
Wiej, życie proste, życie zawiłe, zmiennemi powiewami —
Oto w tej chwili pojmuję wszystko: twój sen i uśmiech każdy.

Płyń, zimo, śpiewaj śniegiem i mijaj, i wracaj znów, by minąć,
Ródźcie się, żyjcie, mrzyjcie, ludzie, by nowe życia kwitły!
Czarnoziem nocy przeplótł się w wieczność z dzionków słoneczną gliną —
I szumi z nami ten świat zwyczajny, szumi ten świat niezwykły.




NOWY WSZECHŚWIAT

„I widziałem niebo nowe i ziemię nową, albowiem
pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły“...
Obj. św. Jana 21, 1

W noc, gdy gwiazdy poszalały,
Gdy jak z cebra bezmiar srebro lał,
Szły po ziemi śpiewające skały,
Tłum kraterów płynnym ogniem piał.
Pogubiły się w przestrzeni światy,
Poplątały się im wątki dróg,
Wyfrunęły konie złud skrzydlate,
Roniąc dzwony pociskami nóg.
Mknęły miasta na wiszących wyspach,
Rzeczywistość zapadła się w sen.
Obłąkany, jak Apokalipsa,
Cały wszechświat rozsadził swój sens.
Mknęli ludzie, płonęli, ginęli — —
W miasta gromy! Żmij ognistych syk!
Światło rwało się z niebios gardzieli,
Głuchą ciszą milczał ludzki krzyk.
Dni i noce stanęły w pożarze —
Jeszcze jeden tylko człowiek żył,
Wirującym spętany mirażem,
Piekłem komet, wężowiskiem pił.
Wszechświat, blaskiem trzaskając w płomieniach,
W uszach ludzkich coraz bardziej cichł.
Szepnął człowiek: „Ach, niczego niema!
I mnie niema!“ I niema go. Znikł.

I nie było niczego. Był chaos.
Tylko pustka przędła pusty dym.
Wszystko, wszystko w nicość się przesiało,
Ginąc kresem swym w początku swym.
Aż raz kiedyś — niewiadomo kiedy —
Gdzieś w oddali — niewiadomo gdzie —
Z pustki biel chlusnęła żarem kredy,
Ukąpanym w wielkiej, czystej łzie.
Niewymiernych czasów poszum wzlatał,
Płomień pełniał, urastał i drgał —
Ku dzieciństwu nowego wszechświata
Znów wiosenny wiatr wieczności wiał...





∗             ∗

 
Wschodzi, zachodzi słońcem w ludziach radość dzienna,
Wschodzą i bledną gwiazdy w oczach i na niebie —
Przepływa jawa życia — to jasna, to ciemna —
Każda chwila jej gaśnie, zanim pozna siebie.

W liściach lasów wiatr szumi swą znikomość wieczną.
Wodom śnią się błękity zmienne, nieuchwytne —
Odbicia drzew w głąb wodną złudzeniem szeleszczą,
Jak światy z lustra duszy myślami wykwitłe.

Każda chwila to otchłań, w której można zniknąć —
Jak cień z cieniem, ze śmiercią życie się przeplata, —
I żadna myśl przez usta nie potrafi krzyknąć
Dziwnej prawdy istnienia człowieka i świata.





∗             ∗

 
Pod nogami — widnokręgu padół chłodny,
Ponad głową górny zawisł mi widnokrąg.
Ziemię obok jak podporę mam przygodną,
Owiniętą w wieczór, tchnący wonią mokrą.

Bo nie leżę nawznak ziemią przytrzymany:
Równolegle do niej stoję wśród ogromu.
Wszystkie chaty, szopy, sady i parkany
I stodoły wszystkie rosną tu poziomo.

Przy mnie gwiazdy — tylko ręką się uczepić,
Wychylić się — o Wóz Wielki ramię oprzeć.
Ziemia — gruda, ludzie — pył w przestrzeni stepie, —
Jakaż myśl, mierząca step, do końca dotrze?




BLASKI NA FALI


I jakże to się dzieje, że istniejemy na ziemi —
Ludzie, zwierzęta, rośliny — nie wiedząc, czem jest istnienie?
Nie my jesteśmy początkiem, nie my też końcem będziemy.
Myśmy płomienie chwilowe, co zgasną zalane cieniem.

Małe znikome cząstki w nieznanej sprawy fragmencie,
Płoniemy, gryząc bezmiar, co dla nas wraz z nami nastał.
Tworzymy w nieogarnionem myśli i mięśni napięciem, —
Wieczność się mieści w chwili, chwila się w wieczność rozrasta.

Wszystko jest jak niemożliwość. Lecz jest. I my w tem jesteśmy.
Brniemy, spalani życiem — dopóki śmierć nas nie spali —
W złudzeniach tak rzeczywistych, jak żywe szelesty leśne,
W rzeczywistości tak zwiewnej, jak taniec blasków na fali.




RZEŹBA


Spokój stalowy, co burzy potwora okiełznał dzikiego,
Walczące milczenie, co parzy ostro zbielałem żelazem,
W młot twardy, niemiłosierny, w zacięte dłuto się zbiegną,
W drapieżne jasne skupienie, posłuszne niemym nakazom.

Dłoń z duszy narzędziem wyrasta na linji wolą napiętej.
Podstępny szept, jak pokusa, łasi się: dość już... Nadarmo!
Jest ciągła uparta walka, niezmordowany tętent:
Niech odłamkami martwoty sarka oporny marmur.

Z kamieniem gada się kuciem zajadłem, niby z wrogiem,
Cios każdy — strzał nieomylny, co bezforemność rozwala.
Zamknięty w chwili, jak w kuli, dni niezliczonych ogień
W ciśnieniu tysiąca atmosfer niech krwią swą w marmur się wpala.

Gdy z bryły kształt się wyłuska, jak ze snu poranek rzeźwy,
Z kształtem pierwszego zamysłu na jednej ważąc się równi —
To jeszcze nie to! Trzeba dalej z potężnym spokojem rzeźbić,
Aż kamień usta otworzy, aż kamień nagłos przemówi.




MANEKINY


Gdzie jesteśmy — któż głuchocie naszej powie?
Czem jesteśmy — któż powie niewiedzy naszej?
Sami, sami rzec musimy w swojej mowie,
Co znaczymy i co wszystko inne znaczy.

Więc mówimy, że jesteśmy, że świat mamy,
Że przepływa przez nas wielki prąd wszechrzeczy.
Niby wiemy i nie wiemy — przeczuwamy
Sens zagadki niepojętej i odwiecznej.

Jak to dobrze i jak strasznie, że żyjemy!
Głuchą przemoc, co nas skuła, ciemne fatum
Chcemy złamać w męce twardej, w męce niemej,
By zawładnąć kryjącą nas chmurą światów.

Jest w materji, w muzyce jej elektronów,
Szloch umarłych — śmiech nieurodzonych czasów,
Ale oczy nasze patrzą nieruchomo,
Przebić chcą ślepotę, którą ktoś je zasnuł.

Nie wierzymy, że żyjemy snem niezmiennym,
Snem kamiennym, co nie będzie mógł przeminąć,
I że trudem swym, jak rozpacz nadaremnym,
Służymy ci, mocny stwórco manekinów!




ŁOWCY


W niezliczonych ruchliwych lustrach rzeczywistość jak sen się mieni,
Każda chwila łudzi inaczej, każda droga błądzi manowcem.
Coraz inne rzucają sieci w nieskończoną otchłań przestrzeni,
Coraz inne sidła na wszechświat zastawiają tragiczni łowcy.

Pragną słuchać, jak ptaków śpiewu, śpiewu globów zamkniętych w klatce,
Ważyć w dłoniach kipiące słońca — ale dłonie mieć niespalone,
Niosąc ciężar wszystkiej wieczności — iść po życia cieniutkiej kładce, —
Każdy atom chce, będąc sobą, sobą nie być, lecz być ogromem.

Łapią wszelkie sieci i sidła coraz inną złudę człowieka.
Łowcy czują co chwila wszechświat, trzepocące barwiste zorze —
I co chwila wszechświat w milczący nieznanego obszar ucieka,
Jak olbrzymia myśl nieuchwytna, co się w ludzkiej zmieścić nie może.




HANDLARZE


Życie to niezły interes. I śmierć to niezły interes.
Naprzykład: śmierć konkurenta. Wszystko ma tylko dwie strony:
„Dochód“ i „rozchód“. I nawet dalekie niebieskie sfery
Muszą się dać nam obliczyć w monetach cyfr, w cyfrach monet.

On nasze zna spekulanctwa, ale mu ich nie potrzeba?
On psuje handel, przez niego porządny handlarz traci!
Popatrzcie: on się wzrusza muzyką ziemi i nieba —
No, poco on się tem wzrusza? No, kto mu za to zapłaci?

Nienawidzimy melodji z najgłębszych głębin bijącej,
Wszystkim jednako najbliższej, gdy rozkołysze się szeptem,
Ona złocista? Cóż z tego? Lecz nie jest złotem brzęczącem,
Ona cudowna? Niech będzie. Lecz czemuż nie jest geszeftem?

My mamy swoje marzenia, ach, odurzamy się niemi!
Łokciami z naszych sklepików mierzymy nocy aksamit
I sprzedajemy go w myśli... A gdy nie stanie już ziemi,
Kupimy gwiazdy — i na nich każdy z nas wzniesie swój kramik.




MODLITWA ZIMY


Przyszłam, bo przyjść musiałam, przyszłam na ziemię biała,
Nakryłam ją szeroko skrzydłami śniegowemi.
Jestem zamarzły płomień, głębokim chłodem pałam —
Gra na mnie nocą księżyc migotem swych promieni.

Któż mi wybaczyć zdoła, żem zima, że nie pachną
Pod mym oddechem drzewa ciepłą kurzawą kwiatów,
Że umiem tylko mrozem gwiazdy na niebie natchnąć,
Żeby dalekiem pięknem świeciły temu światu.

Darujcie, kwiaty miękkie i liście wy zielone,
Żeście musiały zginąć, bym ja się iskrzyć mogła.
Mijają barwne życia, mijają życia wonne:
Snem były, w sen odchodzą — w sen nieskończony Boga.

Mienię się pod błękitem — śpią lasy, wsie i miasta, —
Ziemia jest taka mała w przestrzeni tak olbrzymiej.
Widzę, jak życie wiosny ze śmierci mej wyrasta...
O, daruj, Boże, winy ubogiej ziemskiej zimie!




ZIEMIA


W wirującym bezliku światów po odwiecznej drodze krążąca,
Dokąd z nami dążysz, planeto, żyć mogiło i żyć kołysko?
W dzień lasami, wodami swemi patrzysz w złote zwierciadło słońca.
Nocą w taflę księżyca, lśniącą nad krynicą wielką, gwiaździstą.

O, któż powie, żeś nie jest piękna, gdy rozwiośniasz się wśród przestworu,
Gdy młodniejesz znów, urodziwa, i zielonym wybuchasz śmiechem?
Niepodobna nie kochać, ziemio, twoich ranków, twoich wieczorów —
Lecz owiała każdą twą chwilę nieskończoność swoim oddechem.

Tym oddechem cała przejęta tęsknisz, biedna, tęsknisz ogromnie —
Co za dziwny, niewysłowiony zew wieczności w oddal cię woła?
Ach, to twój ból i twoja radość tak w nas, ludziach, przez wieki płonie,
Twoim buntem krzyczymy w przestrzeń — twą pokorą schylamy czoła.

Niesiesz naszą malutką mądrość, która mądrość przeczuwa wyższą,
Niesiesz nasze doczesne życia, z których każde cierpi i kocha.
Przylgnę, przylgnę do ciebie, ziemio, z twego pędu pogadam ciszą,
Twoim smutkiem, twoją tęsknotą, twojem wielkiem szczęściem zaszlocham.




NIEZNANE KRĄŻY W NAS


Jak w niewiadomo-czem — kroczymy wzwyż w tem życiu,
Jak w niewiadomo-co — każdy z nas w śmierć się stacza.
Nieznane z poza gwiazd jest w ciepłem serca biciu,
Nieznane krąży w nas, nieznane nas otacza.

Ono jedyne jest — żar cudu najstraszliwszy —
Choć nam się ledwie śni, choć myślom ledwie pachnie, —
I światów, ile chwil — żyć, ile chwil, przeżywszy,
Wejdziemy w jego dal ocknieniem swem ostatniem.




KOSZĄ KONICZYNĘ


Gospodarze koszą koniczynę rozpachnioną rosiście i zdrową,
Kulistmi główkami płonącą, jak surowe zorze na zieleni.
Za kos ostrych zamaszystym chrzęstem wzdłuż pokosy ciągną się po ziemi —
A skowronki radośnie świdrują dnia szeroką kopułę nad głową.

Zaczynają rozkwitać kartofle, z kwiatów zwykłych śląc ozorki żółte,
Kwitnie bobik przy łodygach bielą: świeży wiew jej czarne piegi muska.
Słońce światłem smagłe kłosy złoci, w kwiaty słodycz leje jak w ampułki.
Polna ziemia gości polne niebo, które w zbożu bławatami pluska.

Gęstą trawę łąk łagodnie gładzi wiatr niziutki, wiatr zieleniejący —
Gdy dobiegnie do pola, podrasta ku zbóż łuskom, ku kąkolów ustom.
Tam zdaleka wieś wśród drzew stojąca, jeszcze dalej — las omżony słońcem...
Gospodarze koniczynę koszą, żeby krowy miały paszę tłustą.





∗             ∗

 
Kocham ziemię i łopot jej sztandarów zielonych,
Kocham wodę i fal jej chlupocącą gawędę,
Kocham błękit, co owiał świat powietrznym kokonem,
I dal czarną poza nim, przeszywaną gwiazd pędem.

Kocham ogień drgający, który tworzy i niszczy,
Którym bryły słońc płoną, który strzela z chmur gardeł.
Kocham życia żywego płomień — płomień najczystszy —
Gdy kołysze się ciszą i gdy krzyczy rozżarty.

Kocham całą tę sprawę nienazwaną, jedyną,
W której ja — pył człowieczy — także udział swój biorę.
Czuję głąb jej zrośniętą z mej istoty głębiną,
Zatopioną w wszechświata niekończącą się glorję.




KOŁYSANKA WIECZNOŚCI


Śpiewam ci przecichym szumem wieków,
Zwiewam nim barwisty życia tuman.
Minie czas — i poznasz mnie, człowieku,
Boski sen poczujesz w moich szumach.

Czekam cię, jak matka, jak kochanka —
Lulaj... laj... powieki ufnie stul...
Mówi ma odwieczna kołysanka:
Rzucisz ty swą radość i swój ból.

Rzucisz ty świat biednych ludzkich złudzeń.
Aby wejść w odmienny bytu krąg.
Teraz niech ci w światła drżącej smudze
Płynie snem wiew szczerozłotych łąk.

Niechaj gra ci sens niewyrażalny
Czystą muzyką bez dna, bez końca,
Jakby miękki ruch niedostrzegalnych
Palców czyichś muskał struny słońca.

Słodko śpij aż do białego ranka,
Niechaj nic nie wzburza twego snu.
Szepce ma odwieczna kołysanka:
Lulaj...laj... powrócisz do mnie znów...




WIARA


Zbielała jako gwiazda w męki-szukania żarach.
Zahartowana w szczerej człowieczych łez krynicy,
Błyska jak stal pod wiewem potężnej tajemnicy —
Ta, która góry dźwiga: wszystkotworząca wiara.

Za dno rzucona ducha ludzkiego głębokościom,
Włączona w granitowy prąd Nieśmiertelnej Mocy,
Opoką jest wszystkiego. Na wiecznej tej opoce
We wszechświat rośnie — ludzki, w bezmiar — kosmiczny kościół




NA WIECZÓR WIGILIJNY


W ten wieczór, dzieciństwa snem białym w serce z uśmiechem patrzący,
Niech drzwi w nieskończoność otworzy w duszy wzruszenie najprostsze,
Ludzkie uczucia najlepsze niech wspłoną od prawdy gorącej,
Oczy niech spojrzą w przeczysty wzrok każdej gwieździe, jak siostrze.

Wszyscyśmy ludźmi na ziemi. A ziemia, gdyby mówiła,
Rzekłaby światom, że wszystkie wraz z nią są dziećmi bezmiaru.
Myśl jedna, jak bezmiar ogromna, gra we wszechświata żyłach,
Niby krew, płonąc ogromną, jak bezmiar potężną wiarą.

Zegar wieczności przedzwonił wieki — legendo daleka! —
Od owych czasów, tęsknotą całej ludzkości wołanych,
Gdy myśl na ziemi, zrodzona z człowieka dla człowieka,
Boskim rozmachem sprostała myśli bezmiaru otchłannej.

Legendo bliska! Truchleje moc, gdy myśl nowa się rodzi,
Myśl, która nową twarz świata wyrzeźbi w radości i męce,
Myśl, co nie w złotych pachnących komnatach na świat przychodzi,
Ale w zziębniętej na mroźnym wietrze — ubogiej stajence.








Odbito czcionkami
Drukarni Krajowej
w Warszawie
Chłodna 44
1931
Δ


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ciesielczuk.