Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Korespondencya moja z Hermina nie była wprawdzie tak ożywiona i częsta, jak dawniej, ale nie ustawała nigdy i w ogóle odnosiłem się z wszystkiemi ważniejszemi mojemi sprawami do niej i do pp. Wielogrodzkich, jak dziecię odnosi się do domu rodzicielskiego. Pozbawionemu wszelkich związków rodzinnych i rzuconemu w świat jako luźna zupełnie jednostka, stosunek ten zastępujący węzły pokrewieństwa zbyt wiele nastręczał moralnych punktów oparciaw walce z życiem, bym mógł zaniedbać go lub dać mu się oziębić. Nieraz wprawdzie nasuwały mi się skrupuły i przypominam sobie nie bez wyrzutu sumienia to, co wiedziałem z ust ks. Olszyckiego i samego komornika o planach, w głębi ich zacnych serc wysnutych co do przyszłości mojej i Herminy. Źle bardzo zrobiłem, że nie wyprowadziłem ich z błędu, a zły ten postępek, jakkolwiek był więcej skutkiem zbiegu okoliczności niż braku dobrej woli z mojej strony, mścił się teraz na mnie często w swoich następstwach. Komornik mianowicie dawał mi ciągłe dowody swojej życzliwości: nie minęło nigdy półrocze szkolne, abym z poczty nie odebrał listu opatrzonego owemi pięcioma pieczątkami, na których widok tylu śmiertelnym serca bija rozkoszą. Ściśle biorąc, to co otrzymywałem w ten sposób, wystarczyłoby było na moje utrzymanie, a ponieważ oprócz tego w ciągu studyów moich znalazłem kilka lekcyj, za które mi wcale dobrze płacono, i ponieważ jako mentor Józia miałem już i tak prawie wszystko czego mi było potrzeba, więc w porównaniu z większą częścia moich kolegów, opływałem formalnie w dostatkach i miałem nieraz uczucie, jakobym zbytek ten zawdzięczał jakiejś wielkiej mojej nieuczciwości. Postanowiłem też, przy najbliższej sposobności, wyjaśnić komornikowi moje położenie i moje plany, a tymczasem, protestowałem w listach jak najusilniej przeciw przysyłania mi pieniędzy; protesta te były jednakże bez skutku i komornik nie przestawał obsypywać mię dobrodziejstwami. „Jeżeli ci teraz nie potrzeba pieniędzy, to je składaj, przydadzą ci się wkrótce“, pisywał mi zwykle. Wyznać muszę ze wstydem, że tylko W małej części szedłem za to dobrą radę, podczas gdy wcale znaczną część moich funduszów pochłaniali krawcy i kupcy różnego rodzaju. Oprócz tego, dzięki młodzieńczej próżności, uchodziłem za młodego Krezusa między kolegami, a reputacya taka kosztuje zazwyczaj bardzo wiele tytułem pożyczek, nietylko bezprocentowych, ale i bezzwrotnych. Tymczasem, powinienbym był rzeczywiście składać jak najwięcej pieniędzy, oszczędzać się ile możności; dzięki mojej pilności bowiem, z upływem roku miałem skończyć studya.we Lwowie i nasuwała się potrzeba pomyślenia o tem, co pocznę dalej. Właściwie, ze względu na ówczesny stan zakładów szkolnych w kraju, powinienbym był starać się wyjechać bodaj na rok za granicę i wykształcić się specyalnie w jednym lub drugim zawodzie technicznym; akademia lwowska zaopatrywała bowiem uczniów swoich głównie w wiadomości teoretyczne i ztąd uprzedzenie przeciw technikom krajowym nie było bez wszelkiej podstawy. Nie mogło być inaczej: jak można albowiem wykształcić dobrych inżynierów dróg i mostów, dobrych budowniczych lub dyrektorów fabryk w kraju, gdzie niema ani dróg, ani mostów, ani budynków, ani maszyn, ani fabryk, i gdzie 0 wszystkich takich rzeczach dowiedzieć się można tylko z książek lub z dzienników? Lecz przedłużenie studyów i wyjazd za granicę byłyby tak srogim wyłomem w projektach, które mimo mej woli kiełkowały i rosły w mej piersi, że ani myślałem o tem. Słyszałem, że mają trasować jakąś linię kolei żelaznej, a ponieważ czułem się zupełnie kwalifikowanym do takiej czynności, więc powziąłem natychmiast plan dostania się do takiego przedsiębiorstwa i zwierzyłem się z tem komornikowi, a ten przez rozmaite swoje konneksye wyrobił mi zawczasu posadę, i w lecie, zdawszy ostatnie egzamina, miałem rozpocząć moją działalność, obiecującą na razie wcale świetne wynagrodzenie. Nie zostawało mi przeto nic, jak tylko skorzystać jak najlepiej z czasu, który mi zostawał, i podzielić go między miłość i egzamina, o ile podział taki jest możebnym...
Oprócz wielu fantastycznych niedorzeczności, które zawierał mój list, pisany do Herminy po owej herbacie u pani Leszczyckiej, był tam także główny zarys mojego planu. Hermina uznała go wybornym, co się zaś tyczy Elsi, odpisała mi między innemi:
„Nabierz otuchy i pomów z nią otwarcie. Teraz, kiedy już wkrótce będziesz miał pozycyę niezawisłą i kiedy już jesteś mężczyzną, a nie studentem, nie potrzebujesz więcej mieć tych skrupułów, które miałeś dawniej. Piszesz mi, że wybudowałeś sobie domek z kart w twojej wyobraźni iobawiasz się dmuchnąć nań, aby nie runął. Kochany Mundziu, ja sądzę, że obawy tego rodzaju uchodzą tylko dzieciom i starcom, albo może i nam kobietom, ale wątpię, by z takiemi drżeniami W duszy można być mężczyzną — na czemże-by ostatecznie polegała różnica między nami a wami? My nieraz, nietylko co do innych rzeczy W świecie, ale co do stanu własnej duszy miewamy wyobrażenie równie może fantastycznie i nierealnie zbudowane, jak domek z kart, i boimy się nań dmuchnąć — a nie cierpimy, aby kto inny dmuchnął, ale dlatego też powiadacie o nas, że my żyjemy w świecie idealnym i odmawiacie nam w skutek tego prawa i zdolności do Wszystkiego, co się opierać musi na gruncie pozytywnym, nie zaś na urojeniach i na marzeniach. Widzisz więc, że albo musisz zostać dalej tym małym Mundziem, z którym tak długo roiliśmy i marzyliśmy razem, albo też oprzeć na jakich stałych fundamentach ten twój domek karciany — w którym jest pokoik i dla mnie, nieprawdaż, mój dobry, kochany braciszku? Od czegóż jesteś technikiem i egzaminowanym budowniczym? Gdyby się twój domek zawalił, jakkolwiek lekki na pozór, przygniótłby boleśnie i ciebie i mnie także — ale ja twoich obaw nie podzielam. Wszak serce twoje powiedziało ci, że ona cię kocha: Wierz sercu i bądź odważnym. Co do mnie, nie wątpię o jej uczuciach, a dlaczego — to niechaj ci objaśni wycinek z powieści, który tu dołączam.“
Wycinek z powieści! Jak gdyby prawda życia znajdowała się w powieściach! w dodatku był to ustęp z powieści, pisany przez kobietę, a więc przez istotę, która według własnych zeznań Herminy, o sobie samej miewa nieraz wyobrażenia równie złudne, jak pałac z kart. Przez istotę, niezdolną zdać sobie sprawy z pobudek swojego działania, przez istotę, która mniema, że jest wspaniałomyślną i pełną poświęcenia, wówczas gdy jest tylko samolubną lub zniechęconą, która mniema, że kocha, wówczas gdy jest tylko kapryśną, a która wtenczas tylko nie przypisuje sobie żadnej zasługi i zbyt nisko ceni własną wartość, gdy w istocie dopełnia nadludzkiego, bohaterskiego czynu! Budować można gmachy na sercu i uczuciu dobrej kobiety, ale budować na jej rozumowaniach psychologicznych, to gorzej jeszcze, niż stawiać domki z kart. Sens moralny owego ustępu z powieści, który mi przysłała Hermina z tą uwagą, że wyraża on jej własne zapatrywania, był zresztą ten, że Elsia musi mię kochać, skoro dcpuściła, bym pocałował jej warkocz. Hermina nie chciała tylko powiedzieć mi tego własnemi słowami, że rzuciłaby się bez namysłu W objęcia mężczyzny, gdyby wiedziała, że ją kocha, i gdyby go kochała nawzajem, i że nie dcpuściłaby go do dotknięcia swojego warkocza ustami, gdyby go nie kochała. Było to bardzo logiczne rozumowanie, nie wiem doprawdy, czemu mi ono nie dodawało otuchy.
A jednak, Hermina miała słuszność, musiałem to uznać i przyjąć w pokorze ducha jej kazanie o męskim harcie umysłu i o potrzebie technicznego zbadania, czy mój domek z kart wytrzyma silniejsze cokolwiek dmuchnięcie. Postanowiłem przystąpić do tej próby przy pierwszej sposobności. Tymczasem wysługiwałem się wiernie cioci Elżbiecie, jako ochotnik-fatygant, i niezmordowanym zabiegom moim udało się nakoniec pokonać cały szereg rozmaitych trudności, których przedsmak dałem czytelnikowi w poprzednim rozdziale, a których tu dalej wyliczać nie 291 będę, bo musiałbym chyba napisać cały przewodnik, jakim sposobem najlepiej jest we Lwowie nabywać meble, kupować śmietankę i fortepiany, przyjmować sługi i dobierać lekturę w pożyczalniach książek. Wśród wszystkich tych trudów widywałem Elsię bardzo często, i to było nagrodą tak wielką, że za jej cenę byłbym może sam obijał meble i nosił śmietankę. Elsia miała zawsze dla mnie swój wdzięczny i czarujący uśmiech, a od czasu do czasu jedno z owych spojrzeń, w których niebo otwierało się dla mnie. Pan Dominik niepokoił mię mniej, ale niepokoił mię jeszcze zawsze trochę. Raz spotkałem go na mieście, przywitał mię bardzo grzecznie i wszczął ze mną rozmowę dość obojętnej treści; przechadzaliśmy się po chodnikach i piękny mój rywal utyskiwał na świat, iż jest takim małomiejskim i drobiazgowym, takim tamującym swobodę ruchów każdego człowieka. O ile wyrozumiałem z tego wszystkiego, p. Dominik miał ochotę trzymać wierzchowca, ale we Lwowie adwokat, któryby się ośmielił pojawić konno na ulicy, byłby człowiekiem zgubionym. Potrzeba być bez zatrudnienia stałego i albo mieć, bodaj jakąś wyżej wartości zadłużoną wioskę, albo w inny jaki sposób należeć wyłącznie do stanu „ziemiańskiego“, aby mieć prawo na gruncie galicyjskim poświęcać się tak specyficznie rycerskiemu ćwiczeniu. Pan Dominik zaś, który już pieszo robił bardzo korzystne wrażenie, byłby niezawodnie robił jeszcze korzystniejsze konno, ale natomiast, nie byliby mu tego nigdy przebaczyli wszyscy ci, którzyby z nim nie mogli rywalizować, i byłby się stał celem najzjadliwszych pocisków, a nawet okrzyczanoby go, iż zaniedbuje kancelaryę i ponoś siedzi w długach po uszy. Takich szczegółów, jak n. p. niewinna przejażdżka konno, jest więcej; wyjmuję tylko jeden dla przykładu, jak dalece różnemi bywają w Galicyi skale, któremi ludzie mierzą swoich bliźnich. Są ludzie, którzy pracują i zarabiają, i którzy mogliby sobie pozwolić to i owo, ale jeżeli nie należą do jakiegoś kółka pozwalającego sobie to samo, to pod karą obmowy i wyszydzenia muszą sobie odmawiać niejednej przyjemności, podczas gdy drudzy nie nie robią i nic nie mają prócz długów, a nikt im niczego za złe nie bierze. Widocznem więc było, że pięknemu panu Dominikowi jego adwokatura ciężyła u nóg nakształt bryły ołowiu-utyskiwał na świat, ale pracował pilnie i poddawał się jego prawom i niedorzecznym nieraz wymaganiom. W toku rozmowy, gdy już zwykłym trybem zeszliśmy na kobiety, spytałem się, czy nie myśli powtórzyć kiedy swojej wizyty u pani Leszczyckiej? Na to dał mi p. Dominik odpowiedź, z której mogłem wywnioskować, iż Elsia robiła na nim pewnie wrażenie; nowy to był dla mnie powód obaw i udręczeń, a za parę dni omal nie zemdlałem z przerażenia, gdy p. Leszczycka postanowiła, urządzić u siebie mały wieczorek i zaprosić między innymi p. Borodeckiego. Widocznie kuzynka chciała zbliżyć kuzyna do swojej siostrzenicy — byłem zgubiony, wszystkie moje postanowienia, powzięte wskutek listu Herminy, zostały odroczone i powiedziałem sobie, że potrzeba poczekać, jaki obrót wezmą rzeczy.
Wieczorek u cioci Elżbiety poprzedzony był innym, który się odbył u pani Marszewskiej według rytuału ogólnie przyjętego. Proszono i tam pana Dominika, ale się nie pojawił. Klient jego, pan Artabanowicz odjeżdżał tej samej nocy na wieś i pan Dominik w ostatniej chwili przypomniał sobie, że ma mu coś do powiedzenia, zrobił więc zawód p. Marszewskiej, przyrzekłszy jej przedtem solennie widok swojej białej krawatki wraz z wszystkiemi usługami, jakie para lakierowanych nóg oddać może przy takiej sposobności. Spostrzegłem, że nieobecnością swoja sprawił pan Dominik większe wrażenie, niż my wszyscy punktualnem naszem stawieniem się na placu spotkania. Wyraz „my wszyscy“ odnoszę tutaj do pewnej liczby akademików, których zapraszają na wieczorki, aby nie brakło danserów, i do których grona ja także należałem. Oprócz nas atoli, kontyngens męski składał się jeszcze także z kilku „lwów“ pierwszej klasy, których odszczególniano na różne sposoby i których panie brały między siebie ilekroć nie tańczono, podczas gdy „my wszyscy“ zbici w jedną falangę wyfrakowaną, stanowiliśmy w takich chwilach jedynie przeszkodę komunikacyi to w jednym kącie salonu, to w drugim, to nakoniec, w środku pod pająkiem. Byłem cały czas w niezmiernie ponurym humorze tak z tego powodu, jakoteż dlatego, że w liczbie uprzywilejowanych kawalerów znajdowało się kilku, których niedawno widziałem u „Stasia“. Był książę Kantymirski, pan Pomulski i Gucio Klonowski, a wszyscy rwali się do tego, by tańczyć z Elsią, podczas gdy ja zaledwie raz mogłem dostąpić tego szczęścia.
Prawdziwa to była męczarnia widzieć ukochaną istotę, z okiem i licem ożywionem od walca, wirującą wkoło, Wspartą na ramieniu jednego z tych panów, których nie bez słusznego powodu tak nisko ceniłem. Pocieszało mię tylko to jedno, że żaden z nich nie był niebezpiecznym: książę i Pomulski prezentowali się tak, że trudno ich było rozróżnić od służby, a Gucia tylko jego mundur ratował od podobnej pomyłki. Guciunio znajdował się zresztą widocznie pod opieką owej mitycznej cioci Pomulskiego, która przed czterma laty przywiozła była tego młodzieńca do Starej Woli. P. Klonowski, jakkolwiek nie był już jego opiekunem, zajmował się urządzeniem jego interesów, a z wdzięczności, ciocia Pomulskiego lansowała Gucia w świat lwowski i obiecywała ożenić go korzystnie. Rozsiadła się ona była główną kwaterą na kanapie w towarzystwie pani Leszczyckiej i pani Marszewskiej — w przerwach między tańcami koncentrowano tam dwie panny Marszewskie i Elsię, a książę, Pomulski i Gucio bawili to kółko rozmową. Józio niecierpliwił się tem mocno, bo mu nie dali przystąpić do panny Wandy, i ile razy który z nas usiłował zbliżyć się do kanapy i rozpoczął rozmowę z pannami, tyle razy albo pani Marszewska, albo ciocia Pomulskiego sprowadzały owych trzech kawalerów na punkt zagrożony i umiała jakoś tak zręcznie Wplątać ich w ożywiony dyskurs z panną, o którą chodziło, że znaleźliśmy się wkrótce na drugim planie i musieliśmy wracać bez skutku do rezerwy, czekającej na środku pokoju rozpoczęcia tańców na nowo.
Salon ma niestety osobną swoją strategię i taktykę, w których ciotki i matki są mistrzyniami. Strategia polega na znajomości urządzeń ogólnych, na tem, kogo zaprosić, a kogo pominąć i t. p.; taktyka zaś jest to sztuka zbliżania pewnych osób z sobą a oddalania innych, na przestrzeni wynoszącej zaledwie kilkanaście sążni kwadratowych. Jeżeli nadto goście dostaną herbaty, gdy są zgrzani, a lodów, gdy im chłodno, i jeżeli toaleta pani i córki domu nie była zaćmiona żadną inną, cel wieczorku jest dopięty. Tym razem rzeczy wzięły taki obrót, że rozgoryczony do wysokiego stopnia, rad dałem się wciągnąć pani Mamułowiczowej w długą rozmowę o potrzebach serca ludzkiego i o wiecznej onego młodości — a ponieważ p. Mamułowicz, jak zwykle, odznaczał się swoją nieobecnością, więc odprowadziłem później tę damę mi do bramy jej pomieszkania i poszedłem do domu, gdzie już zastałem Józia, pełnego uczuć wściekłego gniewu na wszystkich Kantymirskich, Pomulskich i Klonowskich. Odwiózł on był ciotkę i siostrę do ich mieszkania, i po drodze przemówił się z niemi, a to z powodu, iż Elsia nie chciała uznać, by Gucio był z gruntu niedorzecznym i ograniczonym, a ciocia Elżbieta znajdowała nawet, że jest to młodzieniec wcale „do rzeczy“ i wspominała przytem o ogromnym majątku, jaki mu zostawi ojciec, z powodu, że starszy brat jego umarł a siostra — znana czytelnikowi panna Jadwiga — także zapadła na jakąś ciężką, dziedziczną chorobę. Obliczano powszechnie, że stary Klonowski ma około milion złr. majątku — tak szybko bowiem rosła jego fortuna dzięki rozmaitym szczęśliwym spekulacyom. Gucio był tedy, zdaniem pani Leszczyckiej, jedną z najlepszych. partyj w kraju i gdyby mu się powiodło przez ożenienie wejść w jedną z rodzin cokolwiek więcej starożytnych i arystokratycznych, mógł zająć nader świetne stanowisko w „towarzystwie“ i dać takowe także przyszłej swojej żonie. Na zarzut Józia, że Gucio zbyt jest ograniczony, by mógł zająć świetne stanowisko, i zbyt chętnie grywa wkarty, by mu wystarczył i największy majątek — odparła ciocia, że rozumna kobieta potrafi zawsze poprowadzić męża tak, jak to uzna za stosowne.
Elsia nie mówiła nic, unosiła się tylko nad pięknością jakiegoś szpakowatego wierzchowca, na którym Gucio pojawił się był niedawno pod jej oknami, i chwaliła go, że się wcale dobrze prezentuje konno — dodając, jakby na złość Józiowi, że Gucio podobał się bardzo Wandzie Marszewskiej — która to panna Wanda, jak już nadmieniłem, była słabą stroną Józia. Kolega mój Wpadł w skutek tego w gniew i rozpacz nie do opisania, i przez kilka’dni chodził. jak struty; po upływie zaś tego czasu spotkał Gucia W towarzystwie kilku oficerów i dandysów w jakiejś kawiarni, i był świadkiem, jak Klonowski nader lekko wyrażał się o pannie Wandzie. Przyszło do ostrych przymówek między nimi, Józio wybiegł zaperzony z kawiarni, odszukał mnie i natychmiast, w towarzystwie jednego jeszcze kolegi, musiałem pójść wyzwać Gucia. Ten przyjął nas grzeczniej, niżbym się był po nim spodziewał, i wskazał nam dwóch oficerów, jako swoich świadków.
Ułożyliśmy termin na poranek tego samego dnia, kiedy miał się odbyć wieczór u pani Leszczyckiej; tymczasem Józio w Wilią pośliznął się na ulicy, upadł i zwichnął rękę. Udałem się do świadków przeciwnej strony z tą wiadomością, proponując im odłożenie rozprawy na później; ale pierwszy, do którego się zgłosiłem, uśmiechnął się jakoś tak dwuznacznie, że porozumiawszy się z moim kolegą-sekundantem uznałem za stosowne oświadczyć, iż stanę na placu w zastępstwie Józia — zdawało nam się bowiem, iż potrzeba ocalić honor akademii wobec wojskowych. Józiowi nie wspomniałem o tem ani słowa, był on zresztą zbyt cierpiącym, by mu wszelka rozmowa nie sprawiała przykrości.
Gdy już wszystko było ułożone, przyszło mi dopiero na myśl, że Gucio, jako oficer od huzarów, powinien nieźle robić pałaszem, a umówioną bronią był właśnie pałasz, którego nie miałem w rękach od czasu, jak w Starej Woli pan Jakób uczył nas krzyżowej sztuki i młyńca. Zapóźno było jednak robić jakiekolwiek refleksye. Postanowiłem machać szablą jak najgęściej a resztę zostawić losowi.
Gdy przyszło do spotkania, pokazało się, że Gucio nie umie wiele więcej odemnie, natomiast znajdowali jego świadkowie, że nacieram zbyt gorąco i wstrzymywali mię kilka razy głośnem wołaniem: Halt! Mimo. ”to, wierny postanowieniu, machałem dalej zawzięcie i w końcu uczułem, że pałasz mój uderzył o coś mniej twardego, niż żelazo przeciwnika. Świadkowie rozdzielili nas iskonstatowali, że szyja Klonowskiego rozciętą jest w całej swojej długości; uchwalono tedy, że honorowi stało się zadość i że mamy sobie podać ręce. Nie chciałem tego uczynić jak tylko pod warunkiem, że Gucio przeprosi Józia, w którego imieniu stawałem, a przeciwnik mój zgodził się — na to, zapewniając uroczyście, że nie miał najmniejszego zamiaru obrazić tak dawnego przyjaciela jak Starowolski. Lekarz wojskowy zaszył i zalepił mu ranę, a ponieważ nie mógł wdziać munduru, więc musiał zostać do wieczora w pomieszkaniu kolegi, w którem odbył się pojedynek. Oficerowie zatrzymali i nas cywilnych pod pretekstem, że pobiwszy się, musimy teraz „Bruderschaft trinken“; przyniesiono szampana i wkrótce powaśnione niedawno obozy trącały się kieliszkami i zapewniały się nawzajem o szacunku i przyjaźni. Gucio był szczególnie serdecznym względem mnie i wynurzał się wtym sensie, że cokolwiek mogło zajść między mną a jego ojcem, to nie powinno nam przeszkadzać, abyśmy byli jak najlepszymi przyjaciołmi. Wydało mi się to wcale logicznem i naturalnem i odtąd powziąłem pewną sympatyę dla młodego Klonowskiego. Był on ograniczony w wysokim stopniu, to prawda; W pułku nawet Opowiadano o nim z tego powodu rozmaite anegdoty, a między innemi jednę, jak otrzymawszy raz rozkaz wykonania rekonesansu „w sześćdziesiąt koni“, udał się do pułkownika z zapytaniem: „Herr Oberst, soll ich die Mannschaft auch mitnehmen?[1]

Pomimo jednak, a może właśnie dla tej naiwnej i prostodusznej głupoty miał on w sobie coś, co go robiło miłym i sympatycznym, i co byłbym spostrzegł odrazu, gdyby nie niechęć, jaką musiałem czuć ku wszystkim Klonowskim w ogóle, i gdyby nie wspomnienia pewnych zatargów studenckich z Ławrowa. Teraz, gdy już lody były przełamane, polubiłem go tembardziej, gdy wszyscy w ogóle mamy jakiś niewytłómaczony pociąg ku ludziom, z którymi dla błahych powodów skrzyżowaliśmy przedtem żelazo.






  1. Panie pułkowniku, czy mam wziąć i jeźdźców z sobą?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.