Głowy do pozłoty/Tom I/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głowy do pozłoty |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Hermina odpowiedziała mi odwrotną pocztą („mit umgehender Post“, niech mi czytelnicy „z zakordonu“ przebaczą ten germanizm!) na list, w którym wyłuszczałem jej obszernie, dlaczego, zamiast dążyć do urzeczywistnienia pierwotnego mojego, ściśle pedagogicznego ideału pozycyi socyalnej, puściłem się raczej na nieznane mi wody i postanowiłem bądźcobądź, zdobyć sobie jakieś stanowisko bardziej zbliżone do „rycerskich i rolnych“ wyobrażeń, wśród których wychowała się Elsia. Najwyrozumialszy i najbardziej ludzki ze wszystkich filozofów nie zdołałby był zidentyfikować się ze mną, i uwzględnić mój stan umysłowy tak zupełnie, jak to potrafiła Hermina. O świetnościach owych, do których drogę otwierały mi studya techniczne, miała ona wprawdzie pojęcia równie niejasne i nieokreślone, jak ja, ale wierzyła najprzód wraz z O. Makarym, że w każdym kierunku, przy moich „zdolnościach“, mogę mieć szalone powodzenie, a powtóre, magiczny wyraz „technik“ miał podówczas jeszcze zawsze takie znaczenie, jakie miewają zazwyczaj rzeczy nowe a niezbadane. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że „technik“ w kraju nieposiadającym przemysłu znaczy tyle, co Liszt bez fortepianu rzucony na odludną wyspę, albo tyle, co kiesa złota Wśród piasków Sahary, dla ludzi, łaknących wody; każdy wyobrażał sobie, że byle młody człowiek wiedział i umiał to, coby mu zapewniało egzystencyę w Ameryce lub w Anglii, to już i błoto podolskie będzie dla niego tem, czem złotodajna żyła jest dla osadnika w Kalifornii albo w Australii. To też Hermina pełną była otuchy co do mojej przyszłości, a o Elsi nie wątpiła ani na chwilę. Skoro wyrozumiała z mojego listu, że panna Starowolska ma ku mnie pewną sympatyę, było to dla niej rzeczą jasną i niezawodną, iż ta młoda osoba uschnie raczej jak listek, czekający na rosę poranną w dniach kanikuły, aniżeliby miała sprzeniewierzyć się niebiosom i słońcu, i nakształt ogrodowej rośliny, zawdzięczać życie prozaicznej konewce ogrodnika. Hermina wierzyła tylko w słońce i w rosę, wiarę tę wpoiło w nią może jej otoczenie, może wyjęła ją z książek, ale inaczej nie pojmowała ona świata i ludzi, nie pojmowała, że jest sztuczne ciepło i światło, że jest życie, które nie jest ani życiem, ani śmiercią, ale które błyszczy i grzeje, skoro ktoś nie wymaga nie więcej, prócz tego, co ono dać może. W tej chwili odczytuję list, który mi Wówczas pisała; nie umieszczam go tutaj, bo świat jest obojętny i zły, i niegodny czytać takich rzeczy — ale jeżeli miałem kiedy o nim lepsze wyobrażenie, to w znacznej części winna temu była Hermina. Wszak od Elsi miałem tylko białą różę i uścisk dłoni, a to jedno i drugie tak znikome, tak niezobowiązujące do niczego, tak łatwe do zapomnienia! Studentem być potrzeba, by z takich dwóch drobnostek, i z rumieńca osłoniętego cieniem dzikiego winogradu, i z kilku słów W pewien sposób powiedzianych, wysnuć sobie romans i na takim romansie oprzeć powszednie, pozytywne życie!
Za parę dni zrobiliśmy wizytę w Czerniatyczach, i Józio miał Wiele zmartwienia. Panna Olga uwzięła się rozmawiać` tylko ze mną, przy przechadzce po lesie zamanewrowała jakoś tak, że Józio musiał podać ramię jej kuzynce, wcale niepowabnej i starej pannie; Elsi towarzyszył wujaszek pani Grodziskiej, któremu w krzakach gałęź zdarła z głowy perukę, i który wierzył tylko W Moryzona i w wodną kuracyę, a ja chcąc nie chcąc, musiałem pozostać się z panną Olgą na cienistej ścieżce i irytować najlepszego przyjaciela tem mimowolnem wdzieraniem się w jego prawa. Ale nazajutrz po powrocie do Starej Woli, Elsia prześladowała nas obydwóch, Józia jego niepowodzeniem, a mnie moim zbytkiem powodzenia, i scena ta, z początku bardzo przykra, skończyła się znowu takiemi przeprosinami, jak wówczas, gdym dostał różę.
Były to dnie pełne cichego szczęścia i rozkoszy dla kogoś, co nie wymagał nic więcej, oprócz przechadzki po ogrodzie nad rzeką, i Oprócz kilku słodkich spojrzeń, towarzyszących czasem obojętnej i nic nieznaczącej rozmowie.
Tak upłynęła reszta owych wakacyj — dopiero, gdyśmy się już wybierali do Lwowa, przywieziono jednego dnia z poczty list do p. Starowolskiego, opatrzony niezwykłym stemplem poczty w Czartopolu. List ten był od p. Klonowskiego, i zawierał, wśród niesłychanych żalów na moją niewdzięczność i niesforność, prośbę, by mię p. Starowolski znaglił do powrotu do Hajworowa, jak gdyby tam było moje rodzinne miejsce i jak gdybym oddalił się ztamtąd, lekceważąc najświętsze obowiązki. Podobnej treści, ale bardzo suchym i kategorycznym co do formy, był drugi list wystosowany do mnie. Zawierał on groźbę, że w razie, gdybym nie usłuchał rozkazu, opiekun mój zażąda pomocy władz i każe mię przystawić przemocą. Domyśliłem się, że pan Klonowski doszedł już, jakiego figla wyplatałem mu, uwożąc Burglera z Czartopola, a jednocześnie doniósł mi O. Makary, że opiekun mój iw Ławrowie niemniej stanowczo domagał się mojego przybycia, ponieważ, jak twierdził, dopuszczam się rozmaitych wybryków, na które żadną miarą pozwolić nie może.
Doprowadzony do ostateczności, nie chciałem jednakowoż opowiedzieć p. Starowolskiemu właściwej przyczyny gniewu p. Klonowskiego, której się domyślałem. Rotmistrz wiedział już atoli bardzo wiele o stosunkach, jakie zachodziły między mną a moim opiekunem, i w oburzeniu swojem odpisał p. Klonowskiemu w sposób wcale niedwuznaczny, że nie myśli narażać mnie na jego dalszą opiekę, ale wyszle mię do Lwowa wraz ze swoim synem. Nie wiem, jakiby było miało skutek to oświadczenie p. Starowolskiego, sądzę atoli, że nierównie więcej doniosłości miała następująca krótka epistoła, na którą zdobyłem się pod wrażeniem tego nowego zwrotu w zamiarach p. Klonowskiego;
„Panie! Źle pan szukałeś skryptu, który pan dałeś śp. ojcu mojemu. Papier ten znajduje się w rękach, z których go pan nie wydobędziesz, a ponieważ nie wszystkie sądy będą na pańskie rozkazy tak jak sąd żarnowski, więc zostaje panu tylko ten wybór: Albo dotrzymasz pan słowa, i uwolnisz mię pan od swojej opieki, albo też będzie zrobiony użytek z pańskiego skryptu.
Nie wiem, zkąd mi przyszedł ten koncept. Faktem jest, że nie miałem wyobrażenia, gdzie mógł znajdować się ów skrypt, i nie troszczyłem się o to wcale. Lecz pamiętałem doskonale, jak mocno pani Klonowska wyrzucała mężowi, iż nie odszukał tak ważnego dokumentu, a przypuszczałem wcale trafnie, iż list mój niepospolicie pomięsza szyki najzacniejszemu z opiekunów. Nie wiem, jakie były jego zamiary w istocie atoli, dał on mi pokój od tej chwili i nie odwoływał się więcej do swojej władzy — nie słyszałem o nim nawet aż do czasu, o którym później będę miał sposobność wspomnieć, chyba że wyczytałem raz jego nazwisko w gazecie. Było to, przypominam sobie, w kilka miesięcy po naszym wyjeździe do Starej Woli. Przy jakimś zjeździe obywatelskim, rotmistrz zrobił afront p. Klonowskiemu, nie chciał mu bowiem — podać ręki, a na zapytanie sąsiadów, dlaczegoby tak zrobił, opowiedział całą historyę o awanturze z p. Przesławskim. W skutek tego Klonowski zmuszonym był wyzwać rotmistrza, a ten kazał mu powiedzieć, że nie bije się z denuncyantami. Zaprosił tedy p. Klonowski około trzydziestu właścicieli tabularnych na obiad do Hajworowa, a między nimi był i p. Przesławski. Pito wiele wina i wielbiono zacność gospodarza domu, jego rozum i cnoty obywatelskie, zupełnie jak wtenczas, kiedy chodziło o wybór prezesa towarzystwa gospodarskiego. Po obiedzie zaś, wszyscy obecni właściciele tabularni nie wyjmując p. Przesławskiego, spisali i podpisali akt, mocą którego „wobec rozsiewanych niegodnych potwarzy“ zeznawali, iż Jaśnie Wielmożny Klonowski jest chlubą i — ozdobą obywatelstwa, jakoteż przeszłych, teraźniejszych i potomnych wieków, jak niemniej, że ojczyzna do zbawienia swojego potrzebuje takich tylko a nie innych synów. Akt ten ogłoszony był w inseratach, wraz z wszystkiemi podpisami, a rotmistrz wszystkich trzydziestu podpisanych wyzwał na pistolety, i każdy z osobna przyjeżdżał go przepraszać, każdy klął się, że podpisał wbrew przekonaniu, ulegając jedynie presyi przyjaciół i nie chcąc naruszać „solidarności“, tak potrzebnej w naszem położeniu. Rotmistrz irytował się niezmiernie, ale cóż było począć z szlachcicami, skoro całowali go po ramionach i zaklinali się, że nie mieli zamiaru ubliżyć mu w czemkolwiek. Sprawa ta narobiła wiele hałasu i mówiono o niej bardzo wiele, a w końcu stanęło na tem, że Klonowski poczciwy człowiek i ma rozum, zaś Starowolski poczciwy człowiek, ale gorączka.
Elsia skończyła już była edukacyę i nie wracała do stolicy, dokąd p. Starowolski odwiózł mnie i Józia. Nie myślę bawić czytelnika opisem naszych studyów i życia akademickiego, które nie przedstawiało nic godnego uwagi. Mieszkaliśmy w domu pewnego urzędnika, u którego rotmistrz najął nam „stancyę z wiktem“; nie próżnowaliśmy i nie uczyliśmy się więcej, niż inni młodzieńcy w’ naszym wieku; wakacyj wyglądaliśmy obydwaj z równą tęsknotą, choć każdy z innego powodu. Józio bowiem już w drugim tygodniu swojego pobytu w mieście zapomniał o pannie Oldze, i marzył najpierw o pewnej blondynce, która mieszkała na pierwszem piętrze w jednej kamienicy z nami, później znowu o pewnej szatynce, która grywała „naiwne“ role w teatrze, i tak dalej, bez końca, przedewszystkiem zaś marzył o kniei i o chartach, i o swoim kasztanku, podczas gdy ja byłem nierównie stalszym, wzorowo stałym, w moich marzeniach.
Stałość ta moja w marzeniach miała swoje nader dobre skutki. Jak na siedemnastoletniego młodzieńca, miałem trochę za wiele pieniędzy, z kwot bowiem, które mi wypłacił p. Klonowski i z opieczętowanego pakieciku, który mi doręczył komornik przy wyjeździe z Żarnowa, uzbierało się razem około 500 złr., a na utrzymanie moje nie potrzebowałem wydawać nic, skoro miałem je jako mentor Józia. W innych warunkach, sumka ta posłużyłaby mi była zapewne do poznania różnych pięknych i brzydkich stron życia w większem mieście; jakkolwiek bowiem Lwów nie wiele ma powabu dla ludzi, co poznali bardziej cywilizowane kąty Europy, to dla słuchacza pierwszego roku „techniki“, który nie widział nic, oprócz Ławrowa i Żarnowa, jest-to już przecież rodzaj małego Paryża. W gruncie rzeczy, nie jest to nawet miasto, ale coś nakształt wielkiej karczmy żydowskiej, leżącej przy uczęszczanym bardzo trakcie: nikt nie obiera jej dobrowolnie za stałe lub chwilowe miejsce pobytu, każdy rad z niej ucieka, ale stosunki zmuszają bardzo wielu do przebywania w niej pomimo błota, złej woni i niewygody wszelkiego rodzaju. Ludzie bawią tu w interesach, ale nie osiadają z zamiłowania, nie tworzą sobie ognisk wspólnych, nie kochają się W bruku tutejszym, jak n. p. Krakowianie lub Warszawianie w swoim. To też Lwów jest siedzibą najwyższych władz i sądów, i najważniejszych instytucyj wszelkiego rodzaju, ale stolicą nie jest i nigdy nie będzie, chyba że jaki Hausmann domorosły lub importowany pozbawi go charakteru kasarni i karczmy. Ten ostatni charakter jest tak wybitnym, że znajomi i przyjaciele spotykają się tutaj tylko w restauracyach, w kawiarniach i w cukierniach, że nikt prawie nie ma kącika, W którymby żył nietylko dla siebie i np. pracował dla swojej przyjemności — we Lwowie pracuje się tylko dla chleba. O pielęgnowaniu sztuk, nauk, piśmiennictwa i t. p. niema mowy w takich okolicznościach, z wszystkiego robi się tutaj prędzej lub później rzemiosło i handel i nic nie oddziaływa głębiej i skuteczniej na kraj, nic nie znamionuje prawdziwej stolicy. Podczas gdy każde większe miasto jest niejako mózgiem swojej okolicy, Lwów dla swojej bywa, co najwięcej, krzykliwą gębą. Któż bowiem zdoła myśleć swobodnie na złym popasie lub na niewygodnym noclegu, kto w lichej i śmierdzącej oberży umieści swoje lary i penaty, jeżeli w ogóle posiada jakie bogi domowe? Sejmiki bywały i w Sądowej Wiszni, ale rozjeżdżały się rychło; we Lwowie gwarzą cne dłużej, czasem nieustannie, ale oprócz nich, nie ma nic więcej...
Tak mi się to wszystko przedstawia atoli d0piero dzisiaj, Widziane od strony zachodniej; przybywającemu wprost z Ławrowa, nawet Lwów imponował mi w sposób, który mógł być niebezpiecznym. Dziś najświetniejsze punkta. zborne eleganckiego świata nie mogą mię olśnić tak, jak wówczas „wały“, a gdybym chciał szczegółowo ubliżyć każdemu gmachowi i placowi, każdej ulicy i kamienicy, każdej klasie mieszkańców i każdej instytucyi tutejszej, potrzebowałbym tylko skonstatować, jak one wyglądają dzisiaj, a jak mi się przedstawiały dawniej. Dość na tem jednak, że przedstawiały mi się wcale pięknie, a jeszcze piękniej Józiowi, który nieraz objawiał niepospolitą chętkę zbadania życia miejskiego w ten sposób mniej więcej, w jaki Gucio Klonowski badał pozytywne strony sielankowego ustronia na wakacyach w Hajworowie. Udawało mi się przecież powstrzymać go jako tako i zarazić go trochę tą młodzieńczą mizantropią, która mię strzegła i trapiła wśród gwaru ludzi rojących się wkoło i bawiących się niby, w swój sposób, niezawodnie dla nich ponętny. Cóż mi z tego gwaru i jego świetności, skoro nie było w nim ani jednej dłoni, coby ścisnęła moją tak ciepło i czule, jakto pewna dłoń uczyniła — ani jednego oka, któreby mnie tak magnetycznie przyciągnąć zdołało, jak owe oczy, o których nigdy nie mogłem rozstrzygnąć, jakiego są koloru? Czytałem mnóstwo wierszy i jeszcze większe ich mnóstwo fabrykowałem, to samo, za moim przykładem, robił Józio, to samo robili nieliczni koledzy, z którymi zawarliśmy zażyłość i przyjaźń ściślejszą. O ile sobie przypominam, wszystkie te nasze wycieczki na Pegazie odbywały się nietylko wbrew wszelkim prawidłom ekwitacyi obłocznej, ale nawet wbrew prawidłom logiki — ale były natomiast tak mgliste i zagłuszające swoim szumem, że nawzajem byliśmy pełnymi podziwu dla naszej niezrozumiałości. Raz, pamiętam, uwierzywszy w piękność mojego utworu, o którym koledzy wyrażali się z największem uwielbieniem, przepisałem go w sekrecie, zaopatrzyłem obcą cyfrą i zak0pertowawszy, zaniosłem do księgarni, gdzie miało swoją ajencyę jakieś czasopismo literackiej niby treści. Oddawszy list praktykantowi, mocno zaczerwieniony wyniosłem się spiesznie, jak gdybym się bał schwytania na gorącym uczynku. Za kilka dni wyszedł numer — nie zdołam opisać, z jakiem biciem serca wziąłem go do ręki, jak długo nie mogłem zdecydować się zajrzeć na stronicę, na której zwykle umieszczano poezye. Nareszcie chwyciłem się sposobu, używanego przez szulerów: począłem „gustować“, to znaczy, odsuwać powoli górną kartkę i podglądać powoli, czy przypadkiem czernidło drukarskie nie uwieczniło mojej, dalipan mozolnej pracy. Rozczarowanie było srogie — był wiersz, ale nie mój, jakiś owszem jeszcze bardziej koszlawy. Przez cały tydzień pisałem potem prozą, i namawiałem moich przyjaciół, aby czynili to samo; ale jakoś proza szła nam jeszcze bardziej oporem niż najtrudniejsza kombinacya rytmu i rymu, a jeden z nas, niejaki Kazimirski, który czasem w kilku godzinach produkował całą Alibrę wiązanej mowy, teraz skleiwszy zaledwie sześć wierszy jakiejś rozprawy „o oświacie ludu“ zaciął` się i ani rusz dalej. Natomiast, w następnym numerze czasopisma literackiego, pojawiła się z pełnym podpisem autora jego „oda do myśli“, która zaczynała się od słów:
Puściłem wodze mojej wyobraźni,
Nie kiełznam myśli, ani słów potoku,
Płyną swobodnie, choć (sic!) dziko i raźnie,
Nie powstrzymuję żadnego wyskoku!
Ma się rozumieć, że myśl W ten sposób roztabuniona na pozbawionym również wszelkiego wędzidła potoku słów, w drugiej czy trzeciej zwrotce przeleciała „eteru rzadkiego regiony“ i znalazła się przed „Jehowy błękitnym tronem“, gdzie bez wszelkiej słusznej racyi wyprawiała tak okropne podrygi i koziołki, że i maleńcy aniołkowie i patryarchowie z siwemi brodami u stóp błękitnego tronu Jehowy musieli śmiać się do rozpuku. Kazimirski nie jest zresztą i teraz jeszcze członkiem akademii krakowskiej, ale mam nadzieję, że będzie nim wkrótce, bo okiełznawszy z czasem „potok słów“ napisał „swobodnie, choć dziko i raźnie“, Żywoty Świętych Pańskich wierszem w sześciu tomach.
Były to zresztą, jak widzi szanowny czytelnik, wcale niewinne zabawki, które przeszkadzały nam Wprawdzie nieco w zgłębianiu rachunku różniczkowego i niejednego wprowadzały w kolizyę z tym nieprzyjacielem nieokiełznanej myśli, Żmurką, ale natomiast, strzegły nas od innych wybryków i do melancholii, nierzadkiej w pewnym okresie młodzieńczego wieku, dodawały pewien smęt autorski, smęt zapoznanego geniuszu, kazały nam na dalekich przechadzkach szukać cichego ustronia, albo zgromadzać się wieczorami przy herbacie, rymować, deklamować, podziwiać przytem także niejedno dobre i piękne, a z niesmakiem unikać Wielu rzeczy trywialnych i brzydkich.
Z małemi odmianami, w ten sposób upłynęły trzy pierwsze lata naszych studyów technicznych. Powoli, puszczaliśmy się trochę w świat, bywaliśmy często w teatrze i uczęszczaliśmy na bale i na reduty, ale zawsze w tej samej roli zapoznanych i niezrozumianych geniuszów, niezadowolonych z świata, nieraz na seryo rozdymanych wyższemi, zawsze zaś szlachetnemi aspiracyami, ogromnie wiele piszących, a rzadko drukowanych. Z ręką na sercu nie mogę zaręczyć, czy w istocie coraz mocniej kochałem się W Elsi, czy tylko w wyobraźni mojej potężniało to uczucie, dość, że kochałem ją stale, a oprócz Józia i Herminy nikt o tem nie wiedział. Na wakacye, jak za lat dziecinnych, spieszyliśmy obydwaj z Józiem do Starej Woli, która stawała się coraz piękniejszą, coraz romantyczniejszą. Bywały podwieczorki w lesie, i partye czółnem na rzece, przy świetle pochodni i wieczorki z tańcami, W domu lub sąsiedztwie, i przejażdżki konno; powtarzały się półsłówka, znaczące i urocze spojrzenia, i chwile okrutnej boleści sercowej nakształt tych, które już opisałem, i po nich znowu traktaty pokoju, W których drobiazgi grały niezmierną rolę; ale nigdy nie ośmieliłem się powiedzieć jej, że ją kocham, ani spytać, czy szydzi ze mnie, lub sprzyja mi w istocie. Czasem wpadłem w rozpaczliwy nastrój kochanka, pozbawionego wszelkiej nadziei, bo zastanawiałem się nad tem, że lata płyną, i że ani rachunek różniczkowy, ani wykreślna geometrya nie dają mi sposobu rozwiązania problematu, który miałem przed sobą. Chwilami wracała mi otucha, i jakiś wrodzony instynkt kazał mi się cieszyć w głębi duszy, że Elsia ma już lat dziewiętnaście a mimo jej piękności i mimo wielkiej estymy, jakiej używała jej rodzina, dotychczas nie pojawił się był w Starej Woli ani jeden konkurent ojej rękę, któryby miał szanse powodzenia. Okolica liczyła bowiem tylko takich epuzerów, którzy we wszystkiem nie o wiele przewyższali pierwszego mojego rywala Pomulskiego, z dalekich zaś stron zwabia zazwyczaj kandydatów do małżeństwa tylko szeroki rozgłos fortuny, a tej coraz mniej posiadał p. Starowolski.
To, co mię cieszyło i radowało, było powodem troski i zmartwienia dla krewnych Elsi, a mianowicie, dla krewnych płci żeńskiej. Odbywały się niezawodnie długie narady w tym przedmiocie między rozmaitemi ciotkami, i odzywały się coraz głośniejsze narzekania na rotmistrza, że nie chce przesiedlić się do Lwowa, albo przynajmniej wysłać tam żony z córką. Rotmistrz potrzebował nieraz więcej energii i stanowczości, niż jej okazał pod Ostrołęka, aby się oprzeć tym naleganiom, ale przenosić się do miasta nie mógł, bez narażenia majątku na ostateczną ruinę. Gdy mu mówiono, że zagradza los córce, odpowiadał staremi frazesami szlacheckiemi, których sensem moralnym było, że nie ruszy się ze Starej Woli, choćby Elsia miała zostać starą panną. Elsia, jak mię zapewniał Józio, nie myślała ani trochę o wyjściu za mąż, ale do miasteczka, choćby do takiego, jak Lwów, przeniosłaby się była rada, i nieraz pomagała ciotkom przypuszczać szturm do rotmistrza. Nakoniec, gdy już zdaniem ciotek, czas coraz bardziej naglił, rozstrzygnęła kwestyę owa ciocia Elżbieta, o której mi raz wspominał Józio. Zapisała Elsi piękna wioskę, ale pod warunkiem, że pojedzie z nią do Lwowa i tam zamieszka. Rozpoczęliśmy właśnie byli czwarty rok nauk technicznych, kiedy Józio otrzymał od Elsi bardzo długi list, zawierający doniesienie, iż na zimę pani Leszczycka sprowadza się do miasta i zabiera ją z sobą. List ten miał post-scriptum, a w niem bardzo sympatyczną wzmiankę o mnie. Józio darował mi ten dokument i na razie, nie było na świecie szczęśliwszego odemnie człowieka. Tysiące planów robiliśmy wraz z Józiem z powodu tego niespodzianego zdarzenia.
Z niezmierną gorliwością począłem brać lekcye tańca, rozumiało się to bowiem samo przez się, że pani Leszczycka mając w domu siostrzenicę na wydaniu, urządzi cały szereg zabaw i wieczorków, a wobec tego przypuszczenia zawczasu potrzeba było pracować nogami, aby później nie dać się wyprzedzić nikomu. Oprócz tego, wiedziony zmysłem dyplomatycznym, godnym Machiawela, umiałem dać się wprowadzić w kilku domach, z któremi utrzymywała znajomość pani Leszczycka; tym sposobem zgóry już zapewniłem się, że będę miał jak najczęściej sposobność widzenia Elsi. Czas upływał szybko, dnie były coraz krótsze i zimniejsze, przymrozki zwiastowały bliskość zimy, ale w rażącej sprzeczności z temi zjawiskami przyrody, w sercu mojem budziły się przeczucia wiosenne i tak mi było błogo i miło, jak gdyby miały pęknąć lody, ztajać śniegi, i zazielenić się lasy i łany. Nakoniec, pewnego poranku, ujrzeliśmy pierwszy śnieg na ulicach i nim jeszcze udaliśmy się na kolegia, posłaniec z hotelu przyszedł Zawiadomić Józia, że przybyła jego ciotka i że wzywa go do siebie na godzinę dwunastą w południe. O mnie oczywiście nie było ani wzmianki; p. Leszczycka nie znała mnie i zaledwie może wiedziała o mojej egzystencyi. Powinienem był powiedzieć sobie to dawniej, i pogodzić się z losem, który chciał, że będąc tak blisko Elsi, nie będę jej przecież mógł widywać równie często, jak w Starej Woli. Józio spostrzegł moje zmartwienie i przyrzekł mi, że postara się o to, bym jak najprędzej mógł przedstawić się jego ciotce. Mimo to, podczas gdy on poszedł ją odwiedzić, ja w rozpaczliwym humorze krążyłem w okolicy hotelu i od czasu do czasu rzucałem szperający ukradkiem wzrok po oknach, czy w którem z nich nie ujrzę Elsi. Parę razy zdawało mi się, że ją widzę, ale przekonałem się później, że byłem w błędzie. Godziny mijały tymczasem, a Józio nie wracał; poszedłem do domu z niezmiernie smutną miną i wymówiwszy się bólem głowy od obiadu, wziąłem papier i pióro, by czarną moją melancholię wlać w hipochondryczne rymy. Nareszcie wpadł Józio, bardzo zadyszany, z wezwaniem, abym szedł z nim czemprędzej, bo ciotka chce widzieć mnie natychmiast. Omal nie zemdlałem z radości; tysiące miłych przewidzeń przesunęły mi się przez głowę i zaledwie zostawiły trochę miejsca na prozaiczne Wspomnienie, że potrzeba wdziać frak na tę wizytę. Ciocia Elżbieta musiała być bardzo dobrą istotą, bardzo łatwą W obejściu, skoro tak prędko pozwoliła mi ziścić najgorętsze moje życzenie. Kto Wie, może Elsia mówiła z nią o mnie, może to ona pragnęła mnie zobaczyć? Wśród tych i tym podobnych myśli przewracałem wszystko w moim kuferku do góry nogami i stroiłem się „na ostatni guzik“, podczas gdy Józio niecierpliwił się i protestował przeciw mojej starannej toalecie.
— Co to, ty wkładasz frak? A to po co?
— Przecież nie zrobię pierwszej wizyty w tużurku!
— Ale dajże pokój, wszak tu nie chodzi o wizytę; ciocia Elżbieta ma interes do ciebie! Choć prędzej, bo mi i tak już porządnie głowę zmyła.
— Interes... do mnie? — odparłem zdziwiony.
— Tak, do ciebie. Rzecz ma się tak, że ciocia poleciła mi, jak wiesz, abym dla niej najął pomieszkanie przy Majerowskiej ulicy. Odpisałem, że trzeba dać zadatek — ciocia nie przysłała pieniędzy i tymczasem najęto pomieszkanie komu innemu. Teraz niema innej rady, jak zostać w hotelu i szukać pomieszkania, a całą winę zwalono na mnie i przez trzy godziny musiałem biegać po mieście z faktorami i oglądać kilka pomieszkań z kolei, ale żadne się nie przydało. Patrz, jak się zabłociłem! W dodatku dostałem ogromną burę, ciocia i Elsia oświadczyły obydwie, że jestem do niczego, że się na mnie z niczem spuścić nie można, że nie mam głowy na karku, i tym podobne rzeczy.
Nareszcie Elsia wspomniała, że lepiejby było prosić ciebie, abyś znalazł pomieszkanie, a ciocia skwapliwie pochwyciła tę myśl i przysłała mię tutaj. Winszuję ci, jeżeli chcesz odbyć tę misyę we fraku i w lakierowanych trzewikach, na takie błoto!
W istocie, śnieg który spadł był na pół łokcia, tajał i przemieniał się w jakąś brudną, szkaradną masę, przytem woda lała się z dachów a przeprawa przez plac Maryacki była tak uciążliwą, jak podróż do Chiwy. Mimo to i mimo Wszelkich przedstawień Józia, wystroiłem się jak mogłem najpiękniej i udałem się z nim do hotelu, gdzie pani Leszczycka zajmowała dwa pokoje od strony podwórza, podczas gdy ja szukałem Elsi w południe w oknach od frontu.
— Kto tam? Nie można! — odpowiedział głos kobiecy z głębi pokoju w odpowiedzi na pukanie Józia.
— To ja, ciociu, i mój kolega Edmund.
— Zaraz, zaraz!
Staliśmy z pół kwadransa pod drzwiami, podczas gdy wewnątrz odbywało się jakieś skrzętne chodzenie i sprzątanie. Nareszcie Wpuściła nas pokojówka, i chciałem czemprędzej zdjąć paletot, gdy przystąpiła do nas pani Leszczycka. Była to osoba małego wzrostu, szczupła, z włosami uczesanemi tak, że zbyt widocznie zdradzały poprzednią swoją przynależność do innej czaszki. Poza nią widziałem w pokoju leżące w nieładzie pudła, tłómoki, pudełka i skrzynki, suknie, szale, futra, gorsety, trzewiki, szemizetki, kapelusze i mankiety. Elsi nie było.
— A mówiłam — rzekła ciocia głosem pełnym wyrzutu — mówiłam, że tak będzie! Nie powiedziałeś krawcowej, jak ma ubrać moją salopę, i Bóg wie, co z niej zrobiła. Tapicer, co miał obić meble, ani zaczął jeszcze roboty. A prosiłam cię, abyś poszedł do pani Mamułowiczowej i prosił ją o tego kucharza, którego mi miała nastręczyć. U Balka pewnie także nie byłeś o wymianę fortepianu, a faktor powiada, że dają tylko 80 złr. za tamten fortepian, kiedy kosztował mię trzysta i niema jeszcze dwunastu lat, jak go kupiłam. Czy nie mógłbyś pójść teraz zaraz do Balka, mój Józieczku kochany i wstąpić po drodze, do gorseciarki, aby tu przyszła?Jak mamę kocham, tak nie wiem, co ja teraz pocznę z tą salopą; zrobiliście ze mnie takiego dziwoląga, że nie mogę pokazać się na ulicy.
— Niech ciocia wdzieje futro, zimno jest bardzo.
— Co też ty pleciesz, czy Widziałeś kiedy, aby kto nosił futro w październiku! Idź-że proszę cię do Balka i nie zapomnij wstąpić po drodze, gdziem ci mówiła, a powiedz mu, że niżej dwiestu reńskich nie dam starego fortepianu, a do nowego dopłacę najwięcej pięćdziesiąt.
— Ależ ciociu kochana, co ja z nim pocznę, skoro nie chce dać więcej jak 80 za tamten, który zresztą doprawdy jest bardzo zrujnowany!
— Mój Boże, mój Boże, strach, jak ty jesteś do niczego! A, to jest pan Mularski! Bardzo mi przyjemnie! Proszę pana, czy nie byłby pan łaskaw pofatygować się do pani Mamułowiczowej i poprosić o tego kucharza, którego mi obiecała? Jestem w takim kłopocie, że nie uwierzysz pan, je ne sais ou donner de la tête, a ten Józio zupełnie nie ma głowy na karku. I proszę pana, możeby mi pan po drodze znalazł jakie dobre pomieszkanie, tylko nie wyżej, jak na pierwszem piętrze, bo schodów nie cierpię, i ze stajnia na parę koni. Oto tak, wie pan: przedpokój, na lewo drzwi do salonu, na prawo do garderoby, potem kredens, budoar dla Elsi jeden, a dla mnie drugi, pokój jadalny i sypialny, śpiżarnia jedna zimna a druga ciepła, kuchnia i pokój dla sług. Tylko proszę pana, aby nie było drogo, najwięcej trzysta reńskich, i aby nie było szynku, ani kawiarni w tej samej kamienicy, ani w sąsiedztwie! I niech pan będzie łaskaw, mój kochany panie Malarkiewicz...
— Moulard, do usług pani dobrodziejki.
— Mój kochany panie Malheur, niech pan będzie łaskaw zrobić to jak najprędzej, bo tu w hotelu obdzierają człowieka ze skóry, i chciałabym przeprowadzić się zaraz jutro. Ja bardzo przepraszam, że pana fatyguję, ale mówiła mi Elsia, że mogę liczyć na pana, a na Józia w niczem spuścić się, nie można. Ach, zapomniałam! — Tu ciocia zwróciła się ku komodzie i dźwignęła z niej ciężką i dużą skrzynię drewnianą. — Proszę pana, to jest zegar z obrazem, który się popsuł, możeby pan wstąpił po drodze do Grabińskiego, niech go naprawi. Tylko proszę pana, on gra Pieśń Rybaków z Niemej z Portici, a jabym wolała Marsz z Proroka, możeby Grabiński to odmienił? Ale jak pan tak pójdzie przez miasto z tą Skrzynią; każę Baśce, aby ją zaniosła za panem, a pan będzie łaskaw kazać po drodze, aby jej dali w sklepie funt świec milowych, funt herbaty, dwa funty cukru, pudełko sucharków angielskich i dwanaście łokci aksamitki na cal szerokiej. A prawda, jeszcze także i ćwierć funta krochmalu. Ale pan z pewnością zapomni; zaraz ja napiszę konotatkę i dam panu pieniądze. Baśko! Baśko! Proszę, niech pan siada!
Pani Leszczycka zasiadła do pisania i to wstrzymało na chwilę potok jej mowy. My usiedliśmy także, a ja oglądałem się niespokojnie po pokoju i nadsłuchiwałem, czy nie usłyszę pewnego, pożądanego kroku. Józio poczciwy zrozumiał mój niepokój i postanowił przyjść mi w pomoc.
— A gdzie jest Elsia, ciociu? — zapytał.
— Niema jej, wyszła; pani Marszewska była tutaj i zabrała ją z sobą; miały pójść razem do fryzyera, do marszandki, do rękawicznika i do księgarni. Byle tylko Elsia nie zapomniała wstąpić do Wilda i odmienić mi książki; przysłał mi jakieś wiersze, nieznośne, ja tego nie cierpię! Gdybyście ją spotkali, powiedzcie jej, niech weźmie jaką powieść Żorża Sand, tylko nie zapomnijcie. Panie Molière, oto jest konotatka i powtarzam raz jeszcze moją prośbę co do pomieszkania. Tak, jak mówiłam: przedpokój, po jednej stronie salon it. d. Ach, byłabym zapomniała! Niech pan będzie łaskaw uważać, aby mój pokój sypialny nie był zbyt blisko kuchni, nie cierpię tego. I to koniecznie do jutra, proszę pana!
— Kiedyż będę mógł mieć zaszczyt zawiadomić panią dobrodziejkę o skutku moich poszukiwań?
— Ach... zaraz... dziś mamy być wieczór na herbacie u pani Marszewskiej... jutro pójdziemy rano za sprawunkami, w południe będziemy w katedrze... to może pan będzie łaskaw o drugiej po południu? I niech też pan nie zapomni być u pani Mamułowiczowej, panie Molière!
— Moulard, ciociu — poprawił Józio.
— Przepraszam, ja się zawsze mylę w nazwiskach Więc do widzenia, panie Malheur!
Józio rozśmiał się z tej nienowej już zresztą pomyłki, bo ciocia Elżbieta wśród wyliczania swoich życzeń i kłopotów przekręciła już była moje nazwisko na wszelkie możliwe sposoby. Malheur było zresztą w tej chwili najodpowiedniejszą dla mnie nazwą: zamiast jednego interesu, ciocia powierzała mi ich kilkadziesiąt, a niektóre z nich były tego rodzaju, że udać się nie mogły i że wkrótce i ja, równie jak Józio, musiałem ukazać się „do niczego“. Najfatalniejszą zaś była w tem wszystkiem ta okoliczność, że Elsi wcale nie widziałem. Rozczarowanie to było nader srogie; wszak wiedziała, że Józio poszedł po mnie i wyszła z domu, jak gdyby umyślnie. We fraku tedy, wdzianym na tę uroczystą okazyę, i w smętnem bardzo usposobieniu poszedłem do Grabińskiego, który się rozśmiał, gdym mu zaproponował, aby Pieśń Rybaków przerobił na Marsz z Proroka; potem poszedłem po cukier, po herbatę, po świece i po sucharki, potem po krochmal i po aksamitkę, a potem do p.
Mamułowiczowej. Dama ta, której byłem już dawniej prezentowany, i która była w zażyłości z panią Leszczycką, przyjęła mnie bardzo grzecznie i pomimo zapewnień, że mi interesa nie zostawiają ani chwilki czasu, musiałem zostać na herbacie, przy której miałem bardzo zaambarasowaną minę, bo p. Mamułowicza nie było w domu i nie wiedziałem, jak mam bawić p. Mamułowiczowę, która uskarżała się mocno na nudy, jakich chronicznie doznaje, bądź ze względu na swoje osamotnienie, bądź też z powodu, iż tak mało jest dusz na świecie, któreby umiały zrozumieć duszę cokolwiek wznioślejszą i uczynić jej znośnym popas na tym nędznym padole płaczu, nim odleci między gwiazdy, będące właściwym jej przybytkiem. Przez trzy godziny, popijając herbatę i gryząc zakąski rozmaite, pomagałem pani Mamułowiczowej ubolewać nad tym smutnym stanem rzeczy, ale nie umiałem wskazać jej środka zaradczego; co się zaś tyczy kucharza, pokazało się, że pani Mamułowiczowa obiecała była polecić pani Leszczyckiej frotera i śmietanozarkę, a o kueharzu nie było wcale mowy. Musiałem atoli przyrzec, że dowiem się, czy pani Leszczycka potrzebuje tamtych dwóch indywiduów, iże jutro, a najdalej pojutrze wieczór dam znać o tem pani Mamułowiczowej. Gdy się uwolniłem, było już zapóźno szukać pomieszkania, bo oświetlenie ulic we Lwowie nie pozwala czytać kartek na bramach kamienic po zachodzie słońca; gorliwość jednak moja była tak wielką, że przy wszystkich przyzwoitszych ulicach zwiedzałem jedną kamienicę po drugiej i wypytywałem stróżów o mieszkanie do najęcia. Upatrzyłem też nakoniec kilka pomieszkań i około dziesiątej wróciłem do domu, zziębnięty i przemoczony, z tem postanowieniem, że nazajutrz rano obiegnę najprzód pomieszkania i wybiorę z pomiędzy nich najlepsze, a później ulokuję się w pobliżu katedry i zobaczę Elsię, choćbym miał godzinę stać na ulicy.
Józio tymczasem nie był ani u Balka, ani u gorseciarki, ani u tapicera, ani też nie rozmówił się zkrawcową, która popsuła salopę. Był na herbacie u pani Marszewskiej z ciocią Elżbietą i z Elsią, a był tam z powodu, że panna Wanda Marszewska w tym właśnie czasie była królową jego myśli, dwudziestą pierwszą ponoś z siedmnastej dynastyi tych Faraonów żeńskiego rodzaju. Ale — barbarzyńca! — znudził się i w tem towarzystwie, poszedł więc do kawiarni, przegrał sześć partyj w kręgielki, wygrał siódmą, napił się drugi raz herbaty i kiedy ja wróciłem do domu, mokry jak wyżeł, co aportował cyrankę, on rozkosznie wyciągał się pod kołdrą i ziewał w przedsmaku miłego snu, który go czekał. Nie wiem, które z tych ćwiczeń obudziło w nim wenę satyryczną, dość, że kiedy obwieściłem mu z tryumfem, że znalazłem aż cztery pomieszkania do wyboru, rozśmiał się i powinszował mi złośliwie godności „fatyganta“ cioci Elżbiety. Dowiedziałem się przy tej sposobności, że kiedy wiatr pluskał deszczem w szyby, w salonie pani Marszewskiej, i kiedy Elsia wraz z panną Wandą męczyły, Józia w kąciku przy fortepianie rozmową o jakimś przedmiocie, który go wcale nie interesował, Elsia wyraziła nagle ciekawość, czyli też „Edmund“ znajdzie pomieszkanie dla cioci do godziny drugiej jutrzejszego popołudnia. Na to odpowiedział Józio, że przecież trudno przypuszczać, abym biegał po mieście źle oświetlonem na takie powietrze, na jakie psa niktby z domu nie wypędził; Elsa zaś utrzymywała, że biegam z pewnością, i obydwie panny chichotały potem, szepcąc sobie coś do ucha, a Józio znudzony pożegnał się i wyszedł. Teraz zaś przekonawszy się, że Elsia miała słuszność, drwił ze mnie nielitościwie.
W istocie, rola moja tego dnia miała wiele stron komicznych. Przepędziłem tyle godzin na usługach cioci, a tej, dla której gotów byłem jak Jakób dla Racheli, pracować lat czternaście, Elsi, wcale nawet nie Widziałem! Mieliśmy zwyczaj w koleżeńskiem gronie żartować z „fatygantów“, z tych ludzi, od których piękniejsza połowa rodzaju ludzkiego wymaga tysiąca drobnych usług, a których jedyną nagrodą bywa przeświadczenie, że wypełnili swoją fatygcmcką powinność. Wszystkie mniej lub więcej dowcipne pociski, któremi ścigaliśmy takich oryginałów, w tej „chwili boleśnie utkwiły w mojem sercu. Snać nie posiadam dostatecznie przymiotu zaparcia się siebie samego, i w ogóle, ktokolwiek jesteś, co czytasz, jeżeli choć trochę kochasz twoje własne ja, nie bądź nigdy niczyim fatygantem, ani kobiet, ani mężczyzn. Służyć warto tylko idei, bo wówczas służy się sobie samemu. Ale służyć ludziom z dobrej, nieprzymuszonej woli, jestto Wpajać w nich przekonanie, że tak być powinno, że jesteś tylko od tego. Adoptuj cudzą sprawę, irytuj się tem, co irytuje twoich przyjaciół, wyprzedzaj ich w dbałości o ich interes, albo nawet w ochranianiu ich nerwów od wszystkiego, co ich drażnić może; a im dalej, im namiętniej i nieoględniej pójdziesz w tym kierunku, tem bardziej ci przyklasną i będą cię nosili na rękach. Ale spróbuj później mieć raz własne swoje nerwy, swoją jaką drobną drażliwość, a nietylko, że nikt nie pofatyguje ci się na pomoc, ale wszyscy wezmą ci za złe, że fatygujesz się we własnym swoim interesie, że obrażasz się lub unosisz, kiedy prócz ciebie jednego, nikt nie ma powodu do tego. Taki bywa los „fatygantów“ wobec mężczyzn, cóż dopiero wobec kobiet! Kobieta tem mniej czuje się zniewoloną do uznania tego wszystkiego, co się czyni dla niej, im chętniej, im gorliwiej, z im większą bezinteresownością wyświadcza się jej przysługi; jestto istota stworzona ponoś nie do panowania, ale do poddaństwa i do niewoli, która gdy poczuje władzę w swojem ręku, nie ma nigdy szlachetniejszych przymiotów tyrana: wspaniałomyślności i wdzięczności, ale ma tylko jego butę i samowolę, jego wybredność i bezwzględność. Czas w istocie pomyśleć o emancypacyi wielkiej części panów stworzenia zpod takiego jarzma!
Wszystko to są atoli nader filozoficzne spostrzeżenia, które się robi z czasem, a nigdy w porę. Gniewał mię Józio, gdy mię nazywał fatygantem, ale w duchu myślałem sobie, że niema nic roztropniejszego, jak starać się o względy cioci, spełniając najdrobniejsze jej życzenia. Wszak był to najlepszy sposób zbliżenia się do Elsi, ’widzenia jej jak najczęściej, teraz, kiedy nie byliśmy już pod jednym dachem ikiedy wymagania towarzyskie rozdzielały nas, zamiast zbliżać. To też nazajutrz, przespawszy mój zły humor, z podwojoną gorliwością i ujmą kolegiów, biegałem oglądać rozmaite apartamenta, które były do najęcia, i znalazłem nakoniec cud prawdziwy: mieszkanie złożone z ośmiu pokoi, za które żądano tylko 600 złr. rocznie. Wówczas było to jeszcze możliwem, dziś brzmi to jak bajka z „Tysiąca i Jednej Nocy“. Deszcz lał jak z cebra, i nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, by pani Leszczycka wykonała swój program wczoraj ułożony, t. j. bym mógł zobaczyć Elsię“, czekając pod kościołem. Uzbroiłem się tedy ’w cierpliwość, a o godzinie drugiej udałem się w towarzystwie Józia do hotelu. Pokojówka wpuściła nas i doniosła nam, że pani wyjechała w miasto, ale panna jest w domu, wdrugim pokoju. Józio wszedł pierwszy, ja za nim; ale spojrzawszy przez drzwi, zbladłem i cofnąłem się natychmiast. Miałem ochotę wybiedz z hotelu i biedz gdzieś aż na koniec świata, pókibym ostatniego tchu nie wyzionął. Nie miałem jednak siły ruszyć się z miejsca, ani zebrać moich myśli zdać sobie z nich sprawę. Ale też w istocie widok, który mi się przedstawił przez drzwi, był dla mnie okropny, morderczy. Widok ten składał się z Elsi, siedzącej na karle w całym blasku swoich wdzięków, i z drugiego karła, na którym siedział olbrzymi jegomość, uderzającej, męskiej piękności rysów, o kruczym włosie elegancko ufryzowanym, i z niemniej kruczym, przepysznym wąsem. Jegomość ten mcgł mieć trzydzieści parę lat, ubrany był wykwintnie, i rozmawiał z Elsią tak poufale, z taką miną pewną siebie, jak gdyby byli znajomymi oddawna. Całe piekło zazdrości zawrzało we mnie: był to widoczny rywal, i rywal bardzo niebezpieczny, z którym równać się nie mogłem, bo w porównaniu z nim byłem dzieciuchem, a nadto, nie widziałem nigdy tak pięknego mężczyzny, tak imponującego swoją powierzchownością. Czułem się zgubionym, unicestwionym, a obok tego, wydawało mi się to szalenie niewłaściwą rzeczą, że pani Leszczycka zostawia Elsię tête-à-tête z takim Adonisem: Wściekle byłem rozgniewany na ciocię Elżbietę. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że czarnowąsy ten potwór samem pojawieniem się swojem zniszczył wszystkie moje chałupki na lodzie, że porwie mi Elsię z przed oczu.
Nie wiem, jak długo byłbym stał tak pogrążony w rozpaczliwych myślach, gdyby Elsia nie wybiegła na moje powitanie. Czarodziejka! Uśmiechnęła się tak słodko, tak szczerze podała mi rękę, tak dobrodusznie zapytała mię, czym niecierpiący, a blady byłem W istocie — jak muślinowe firanki u okien! Pod takim Wpływem przyszedłem nieco do siebie, i sztywny jeszcze bardzo i zaambarasowany, zrobiłem znajomość z nowym moim nieprzyjacielem, który z wielką nonszalancyą powstałi podał mi rękę. Dowiedziałem się, że jest pan Dominik Borodecki, daleki kuzyn męża pani Leszczyckiej, w chwilach wolnych od pozowania jako Apollo salonowy, trudniący się praktyką adwokacką i zamierzający wkrótce otworzyć własną kancelaryę. Znał on Elsię z konwiktu, w którym poprzednio przebywała we Lwowie — nie rozumię, jak mogą takich jegomościów wpuszczać do konwiktów? Kuzynowstwo jego z panią Leszczycką było tak dalekie, że znał ją zaledwie, i że służyło ono tylko za pretekst przedstawienia się jej zaraz po jej przyjeździe do Lwowa. Czemuż nie odszedł, dowiedziawszy się, że jej niema w domu? Czemu miał minę tak uroczyście melancholiczną, siedząc na karle z kapeluszem w ręku, czemu spoglądał na resztę śmiertelnych z tym arystokratycznym wyrazem politowania, właściwym olbrzymowi, co nie chcąc rozdeptał robaka? Ach, jak ja nienawidziłem tego człowieka! Jak byłem wdzięcznym Elsi, że zdawała się nie zwracać na niego zbyt wielkiej uwagi, ale owszem bardzo żywo rozmawiała ze mną! Ale czemu ten przebrzydły kolos nie irytował się tem wcale? Czy był już tak pewnym swojego zwycięstwa, lub mnie tak nisko cenił? Ha, prochu i kuli! Elsia spytała mnie, jak mi się Lwów podoba. Odpowiedziałem jej, że nie lubię miasta. — Dlaczego? — Bo W mieście ma wszystko tylko błyszczące pozory, a mało prawdziwej wartości. Była to aluzya więcej wyraźna niż dowcipna; piękny kolos włożył na nos pince-nez i przypatrzył mi się przez chwilę, ale snać nie odkrył we mnie nic godnego swojej uwagi, bo zdjął szkła napowrót i wyjął zegarek jako przedwstępny krok do pożegnania. W tej chwili pojawiła się nakoniec ciocia Elżbieta. Przywitała pana Dominika z wielką dystynkcyą, dała Józiowi burę z powodu fortepianu, a następnie kazała zdać sobie sprawę z powierzonych mnie rozmaitych czynności. Tym razem była to rzecz nader dla mnie drażliwa, zamiast służbitości jaką objawiłem wczoraj, odpowiadałem od niechcenia, aby przypadkiem p. Dominik nie wyobraził sobie, że jestem chłopcem do posyłek. Spostrzegłem atoli, że zadawałem sobie trud zbyteczny, groźny mój rywal bowiem z olimpijską obojętnością odwrócił się od szczegółów gospodarstwa domowego, o których mówiliśmy z panią Leszczycką, i począł rozmowę z Elsią. Mówili Wprawdzie dość głośno, abym dosłyszał, że śmie ją nazywać „kuzynką’, ale oddalili się potem ku oknu, i zdawało mi się, że rozmawiają już tylko półgłosem, a to Wprawiło mię W takie roztargnienie, że nie zrozumiałem i połowy nowych interesów, któremi mię obarczała pani Leszczycka. Była to sytuacya nieznośna: w rozdrażnieniu gotów byłem zrobić jakąś scenę W rodzaju tym, jaką w Żarnowie wyprawiłem z Pomulskim — ale tym razem byłoby się oczywiście gorzej skończyło. Na szczęście, Józio zrobił sp0strzeżenie, że jeżeli ciocia w ogóle chce dzisiaj jeść obiad, to chyba każe go podać sobie natychmiast, bo w hotelu można jeść tylko do trzeciej, i zostaje niespełna kwadrans czasu. Odłożyliśmy Więc wszystkie interesa na popołudnie i pożegnaliśmy się wszyscy trzej z paniami, mnie zaś jeszcze i w tej ostatniej chwili dostała się misya, abym odszukał kelnera i porozumiał się z nim, czy nie mógłby dać pani Leszczyckiej dwóch pokojów od frontu, ale za tę samą cenę, co od podwórza.
Pora obiadowa minęła już była W domu, W którym mieszkaliśmy; nie zostawało nam przeto nic, jak tylko pójść do restauracyi, dokąd nam towarzyszył p. Borodecki. Mógłbym był zresztą obejść się bez obiadu, apetyt opuścił mię bowiem na myśl, że wszystko to, czego doznaję, jest dopiero początkiem całego pasma rozmaitych goryczy, i że takich Borodeckich będzie coraz więcej, a jeden straszniejszy i niebezpieczniejszy od drugiego. Poco ich zresztą więcej? Ten jeden wystarczył już, aby mię uczynić nieszczęśliwym. Im bardziej porównywałem go z sobą, i jego położenie z mojem, tem rozpaczliwsze musiałem uczynić wnioski. O, macocho naturo, czemu nie dajesz każdemu z nas apolińskiej postawy, trzydziestu dwu lat i kancelaryi adwokackiej! P. Borodecki posiadał to wszystko, a nadto, był kuzynem ś. p. męża p. Leszczyckiej i mógł być pewnym protekcyi z tej strony. Wyrok mój wydany był z góry — sam, na miejscu Elsi, nie byłbym się ani na chwilę wahał W wyborze, nie czułem się uprawnionym do zrobienia jej najmniejszego zarzutu, gdyby wybrała pana Dominika, a przekonanie to, zamiast koić moją boleść, jątrzyło ją owszem.
Miał ten p. Dominik Borodecki obok innych swoich zalet zewnętrznych, ów głos, jakiś głęboki, piersiowy, o którym twierdzi — nie pamiętam już który — powieściopisarz, że jest on wędką osobnego rodzaju na serca kobiece. O prawdzie tego twierdzenia przekonałem się nierazwżyciu, ilu bowiem znałem uwodzicieli z urzędu, z profesyi, wszyscy mówili W ten sposób. Dodawszy tę intonacyę głosu do olimpijskiego spokoju i do apolińskiej piękności p. Dominika, otrzymywało się całość, wobec której nierównie więksi i odemnie ludzie musieli się czuć małymi. Wśród najchaotyczniejszej rozmowy, wśród powszechnego gwaru, w którym każdy starał się ile możności wysunąć na pierwszy plan swoje maleńkie ja, p. Dominik potrzebował tylko położyć ci rękę na ramieniu, popatrzeć ci w oczy z owem jakiemś pokonującem wszystko przeświadczeniem o swojej indywidualnej Wartości, i odezwać się: — Panie! — a milczałeś natychmiast i musiałeś go słuchać, choć nie mówił nigdy nic szczególnej uwagi godnego. Przeciwnie, p. Dominik mówił zwykle cudzemi, dawno już utartemi i oklepanemi frazesami — nie było nigdy własnych, rodzimych połysków w jego wynurzeniach się na zewnątrz, a inteligencya jego zdawała się nie sięgać ani na cal ponad poziom stanowiska, jakie zajmował w świecie, ale to, co mówił, umiał powiedzieć z owem pewnem aplomb, tak wybornie scharakteryzowanem W piosence Levassora:
„Brigadier — répondit Pandore —
„Brigadier — vous avez raison!“
Zwracam uwagę, że Pandore nie mówi nic więcej, a jednak przez kilka minut uwaga całej publiczności zawieszoną jest u ust jego, jak gdyby miał obwieścić jakąś nową zupełnie, a nieznaną jeszcze prawdę. Spostrzegłem później, że ta ñzyczna wyłącznie preponderancya p. Dominika irytowała całe tuziny ludzi, którzy go znali, i że nie należał wcale do osobistości popularnych. Niezawodnie i mnie, jako zwykłego bardzo śmiertelnika, gniewała z początku tylko ta jedna strona, z której prezentował się p. Dominik. Ale posiedziawszy z nim kwadrans przy obiedzie w restauracyi i rozgadawszy się nieco, pomimo żółci i czarnej zawiści, jaką miałem w duszy, odkryłem w nim jeszcze coś, co mnie nierównie bardziej zabolało i rozgoryczyło nie przeciw niemu, lecz przeciw normalnemu porządkowi świata. Gdyby ten p. Borodecki był tylko zwykłem, pięknem bardzo, ale pustem „naczyniem próżności światowej“, gdyby był tylko żywym konterfektem Apolina, przybranym w modny tużurek i świadomym Swojej wyższości, byłbym go przynajmniej mógł nienawidzieć, byłbym mógł moralnie spoglądać na niego zgóry, jako na istotę niższego odemnie rzędu. Lecz niestety, zbadawszy go nieco bliżej, przekonałem się, że jest to pierś, nakształt piersi Memnona, oddzwaniająca wprawdzie pożyczane, cudze, ale wyłącznie tylko harmonijne dźwięki, że niema w niej fałszu grubego, prostego kłamstwa, rażącego ucho i duszę; przeciwnie, pozował może trochę zawiele, wiedział zawiele o tem, że imponuje na zewnątrz, ale w gruncie był to człowiek z czystem, pięknem sercem, z pewnem wrodzonem uwielbieniem dla. wszystkiego, co wyższe i szlachetne. Spostrzeżenie to było dla mnie nader bolesnym ciosem; czułem, że znajduję się wobec przeciwnika, któremu ulegnę, nie mogąc mu nawet z poetą niemieckim rzucić w twarz obelgi:
Den thierisch roben Mächten unterliegen!“
Czułem, że nienawidzieć go, ani pogardzać nim nie zdołam, gdyby mię nawet rozdeptał po drodze, jak olbrzym nie chcąc rozdeptuje mrówkę; owszem, polubić go muszę a nawet pokochać. To też naprędce zrobiłem rachunek z mojem sumieniem, przywołałem na pomoc, cokolwiek mniej poziomego i samolubnego tkwiło mi w duszy, i powiedziałem sobie, że jeżeli Elsia z tym człowiekiem zwiąże swoją przyszłość, to zrobi trafny wybór i nie dozna zawodu. Serce moje uroniło przytem w sekrecie kilka łez przykrego bardzo żalu, ale zdawało mi się, że powziąłem jakieś bardzo bohaterskie postanowienie, i że ostatecznie, sam kocham się w panu Dominiku. W istocie, rozmawiając z nim, obydwaj z Józiém lgnęliśmy do niego, i mimowoli przejmowaliśmy się naprzemian to owem olimpijskiem uczuciem lekceważenia, z jakiem on traktował rojącą się wkoło publiczność hotelową, to znowu cywilizowanem przeświadczeniem o potrzebie pewnych względów towarzyskich dla tej „kanalii“, to nakoniec, koleżeńską i przyjacielską poufałością. Tak nam się jakoś zrobiło dobrze i swojsko, że kiedy przerzedził się rój gości w restauracyi, i kiedy p. Dominik zapronował nam, byśmy na cześć tego pierwszego poznania się, jego dalekiego kuzynowstwa z panią Leszczycką a tem samem dalszego jeszcze trochę powinowactwa z Józiem, mojej nakoniec przynależności do tego kółka, jako kolegi Józia i przyjaciela domu, wypili butelkę szampana, żaden z nas nie miał nic przeciw temu. Szampan jeszcze bardziej rozwiązał usta; przy drugim kieliszku pan Dominik wniósł zdrowie „tego, co każdy z obecnych chowa w głębi duszy“. Trąciliśmy się żywo kieliszkami — Józio oczywiście, ze względu na pannę Wandę Marszewską, ja, ze względu na świeże moje, tak bohaterskie i piękne postanowienie, i na szczęście Elsi, a p. Dominik... dalipan, nie wiem już teraz, z jakiego względu, meże z uwagi na piękny kolor, jaki miał Ay crêmant impérial i na drobne perełki, w których uciekać chciał z czary. Józio, którego akademickie finanse ze względu na przegrywane bardzo często partye „kręgielek“ były mniej więcej w tym stanie, w jakim są finanse austryackie, hiszpańskie i tureckie, Józio tedy skorzystał z chwili, w której p. Dominik radził się kelnera, czy ma zapalić lanzas, czy regalia — i spytał mię pokryjomu, czy mam nieco monety przy sobie. Na potakującą moją odpowiedź, kazał przynieść drugą butelkę szampana — p. Dominik nie mógł się już wyprosić — „kanalia“ t. j. szanowna publiczność, wypróżniła restauracyę do reszty, i zostaliśmy sami.
Wobec tak niezwykłego zdarzenia, ja i Józio zaryzykowaliśmy jeszcze po jednem regalia grande, i było nam wszystkim bardzo dobrze. Józio nucił jakiegoś walca Apdit’ego, około którego melodyi kręciły się i wiły jego najświętsze, serdeczne uczucia, ja milczałem jak posąg i czułem się W duszy posagowo wielkim i pełnym marmurowego stoicyzmu, a p. Dominik wyłuszczał nam obudwom, że pewna znakomita artystka, o której właśnie mówiliśmy, i która właśnie zachwycała Lwów owym ulubionym walcem Józia, że ta artystka tedy, oprócz niezaprzeczonej swojej biegłości w trylach i pasażach, niema w sobie nic, coby człowieka z gustem zachwycać mogło. Znajdował przeciwnie p. Dominik, że artystka ta zbyt jest rozrośniętą i definiował swój ideał kobiecy w ten sposób, iż w wielbi tylko „duszę i suknię“ — co miało znaczyć, iż na zewnątrz niewiasta imponuje mu tylko elegancyą i szykiem, a na wewnątrz wymaga on od niej wyższego polotu umysłu i serca, nie zaś słowiczej gardzieli. Każdy usprawiedliwi ten kierunek naszej rozmowy, skoro rozważy, że byliśmy przy drugiej butelce szampana, i że Polacy, gdyby zaczęli pogadankę od kwestyi gabinetowej, co wybuchła w Rio Janeiro, albo od najnowszych spostrzeżeń astronomicznych, zrobionych co do zmian na powierzchni Jowisza, w takich okolicznościach zawsze ostatecznie mówią o kobietach. Nie też nienaturalnego w tem, że cały ten naród zawsze był, jest i będzie pantoflem.
P. Dominik mówił cokolwiek za rozwlekle i nie mówił nic takiego, czegobyśmy wszyscy przed nim nie wiedzieli i nie myśleli, ale dość, że trafiał nam do przekonania, a po długim i ociężałym nieco wywodzie, wśród zapewnień o estymie swojej dla nas obydwóch, jako dla młodych ludzi tak przyzwoitych i tak — nie wiem czemu — różniących się od kanalii, a szczególnie dla Józia, jako dla brata najczarowniejszej — przepraszam, rzekł, byłem zbyt śmiały — jako dla brata najbardziej szacunku godnej... jednem słowem, dla brata istoty, której imienia... jakkolwiek wysoko ceni i nas, i ma pewną świadomość własnej swojej wartości, jako człowiek honoru — której imienia tedy nawet wymawiać niegodniśmy, więc też, mając taką estymę dla brata jej i w ogóle dla każdego człowieka honoru, wnosi zdrowie panny Elwiry. Okazała się potrzeba dopełnienia czar, aby z „niepełnego“ nie pić takiego zdrowia, a potem ja i pan Dominik wypiliśmy toast duszkiem, i miałem łzy w oczach, po części wskutek musującego napoju, a głównie w skutek ogromnej abnegacyi, do której czułem się zdolnym. Szepnąłem tedy kelnerowi, aby podał jeszcze jedną butelkę, i serce rosło mi W piersiach jak polski demek, w którym tem więcej miejsca, im więcej gości. Ludzkość całą, więcej niż ludzkość, system słoneczny i wszystkie konstelacye, wraz z mleczną drogą i mgławidłami, byłbym przytulił do łona, nie na jednym, na dziesięciu krzyżach dałbym się był rozpiąć dla sprawienia przyjemności jakiemu stworzeniu boskiemu. Serce miałem pęknięte i zakrwawione, ale otwarte na roścież...
W tej chwili, oprócz mojego serca, otworzyły się drzwi i dał się słyszeć brzęk pałasza i ostrogów. Wszedł jakiś młody oficer w mundurze huzarskim, a hałas, jaki sprawił, dotknął nas nieprzyjemnie. Umilkliśmy wszyscy i spojrzeli w stronę, z której brzęk pochodził.
— Servus! — ozwał się huzar, i podał rękę p. Dominikowi, który, jak sądzę, był także w usposobieniu tulenia milionów u swojego łona. Huzar wpatrzył się w nas obydwóch, a my w niego; miał minę znużoną, może od rannego wstawania i mustrowania szwadronu, i oczy miał czerwone, ale rysy jego twarzy przypominały mi kogoś znajomego. I on zdawał się mię poznawać.
— Pan porucznik Klonowski — przemówił p. Dominik, przedstawiając nam nowoprzybyłego.
— Edmund! — zawołał hubar, i począł mię całować, jak dawnego przyjaciela. — Ktoby się też był spodziewał! A to... jak Boga kocham, Józef! — Tu nastąpiła druga serya pocałunków.
— Jakże się macie — prawił dalej Gucio Klonowski, znany czytelnikowi także pod pseudonimem gerundium — zabawiacie się, jak widzę, nie źle! Brr! ist das aber ein Sauwetter!
— W istocie — zauważył p. Dominik powietrze jest niezmiernie wilgotne. Poruczniku, kieliszek wina!
— Sehr gern, sehr gern — odrzekł p. Ritter von Bończa Klonowski, k. k. Lieutenant — Wiesz Dominiku, ein echter deutscher Mann kann keinen Franzen leiden, ale seinen Wein, to pije i na łożu śmiertelnem, osobliwie, gdy się zejdzie z dawnymi kolegami! Wszak to my od dzieciństwa jesteśmy znajomymi i przyjaciołmi!
Porucznik rozgościł się między nami, podano mu kieliszek i podczas, gdy Józio nucił dalej Il baccio, ja zastanawiałem się nad tem, że mogę kochać nawet syna mojego opiekuna, bo w ogóle, miłość moja zdolną była objąć świat cały. P. Dominik zaś, zamanifestował się jako zwolennik sportu i z kopyta uciął sobie z porucznikiem rozmowę o jakimś siwoszu, a potem o jakimś skarogniadym, rozmowę, któraby była mogła rozpromienić serca całego korpusu oficerów od kawaleryi.
Dwie rzeczy musiałem spostrzedz koniecznie, przypatrując się i przysłuchując Guciowi: najpierw, że wracał prosto z jakiegoś śniadania, które przeciągnęło się do zachodu słońca, a powtóre, że inteligencya jego od czasu, gdy opuścił Ławrów, nie rozwinęła się ani trochę. Był to już taki charakter konserwatywny; nie nauczył się nic, bo nic mu nie właziło do głowy, i nic nie zapomniał, bo nie miał o czem pamiętać. Rozgadawszy się nieco z nami, opowiedział nam, że z początku ojciec chciał go wykształcić na agronoma i W tym celu posyłał go do rozmaitych zakładów krajowych i zagranicznych, później, gdy już zapewne pan Klonowski przekonał się, że szkoda pieniędzy i zachodu na wychowanie, nieobiecujące rezultatu, wziął synalka do domu i potrzymał go tam czas jakiś. Lecz musiały zajść jakieś okoliczności, które skłoniły „hrabiego na Hajworowie“ do przedsięwzięcia ostatniego kroku, jakiego się dawniej chwytali ojcowie, niemogący dać sobie rady z synami: oddał tedy Gucia do wojska, nie szczędził pieniędzy na to, aby go jak najlepiej wyekwipować, pozawiązywał koneksye z pułkownikami i jenerałami, iwkrótce też dawny mój kolega z kadeta został lejtnantem. Dziś niestety utrudniono już w Austryi ludziom ten sposób robienia karyery: kto chce zostać oficerem, musi robić rozmaite egzamina i pocić się nad książkami jak student. Gucio trafił jeszcze na lepsze czasy: chodził więc po ulicach i pobrzękiwał pałaszem, miał służącego przybranego w kostium csikos’a, rozmaite wózki węgierskie, konie, bicze i szpicruty, jednem słowem wszystko, czego mu potrzeba było do szczęścia. Miał zresztą i przyjaciół: nimeśmy się rozeszli z restauracyi, wpadła ich tam cała banda, z wielkim gwarem i trzaskiem. Ku niewielkiej mojej radości poznałem w tem gronie dwóch znajomych: owego księcia Kantymirskiego, który miał żenić się z panna Klonowska (ale się nie ożenił, bo wziął sukcesyę), i pana Kazimierza Pomulskiego. Książę raczył sobie przypomnieć, że mię Widział przed laty w Hajworowie, a Pomulski tak pijany, że się ledwie trzymał na nogach, witał i mnie i Józia z takim czołem, jak gdyby nigdy nie zaszło między nami nic podobnego, jak ów niedoszły pojedynek w Starej Woli. Nie wiedziałem, jak się zachować wobec takiej dozy bezczelności, gdy jednak Gucio przedstawił nas ceremonialnie jednemu po drugim ze swoich znajomych, wśród gwaru i ukłonów zmuszony byłem nie zważać dalej ha Pomulskiego. Spostrzegłem natomiast, że pan Dominik wobec tej inwazyi przyjaciół Gucia przybrał napowrót ową olimpijską minę, którą miał u p. Leszczyckiej, zawołał kasyera, zapłacił i oświadczywszy, że ma „termin w sadzie“, pożegnał się z nami i wyszedł. Nie słyszałem nigdy, aby na tak późną godzinę naznaczano termina sądowe; domyślałem się więc, że p. Dominikowi całe to towarzystwo było nie do smaku, i w istocie później spostrzegłem, że ile razy groźny mój rywal chciał wynieść się zkąd, gdzie go zatrzymywano, tyle razy zapewniał, że ma „termin w sądzie“. Jeżeli zaś wyjątkowo potrzeba takiego pretekstu zachodziła tak późno, że już wszystkie kamienice, a tem samem i gmachy sądowe były zamknięte, to niezawodnie p. Dominik miał klienta, który odjeżdżał w nocy, i z którym koniecznie musiał się widzieć przed jego odjazdem. Zauważałem mianowicie, że jeden z klientów p. Borodeckiego, niejaki p. Artabanowicz, miał stały zwyczaj wyjeżdżania ze Lwowa w nocy, co kilka dni, i to zawsze wtenczas, kiedy p. Dominik musiał koniecznie szepnąć mu na drogę do ucha jakąś zapewne prawniczą radę. Uważam atoli, że szczegóły te psują chronologiczny porządek mojego opowiadania, i wracam do przyjaciół Gucia.
Było to zebranie ogromnie hałaśliwe i ożywione przedmiotem, którego nie mogłem odgadnąć; tyle tylko wyrozumiałem z wrzawy, że idą „na górę“ do jakiegoś „Stasia“, że przyszli po Gucia, i że chcieli, abyśmy i my obydwaj szli z nimi. Upieraliśmy się oczywiście, bo najpierw nie pojmowaliśmy, poco mamy iść do „Stasia“, a powtóre, szeptałem do ucha Józiowi, że wkrótce będzie czas pójść do p. Leszczyckiej, która kazała nam o siódmej przyjść na herbatę. Wtem pojawił się „Staś“ i pokazało się, że był to obywatel z sąsiedztwa Starej Woli, którego znaliśmy doskonale. Ten zmusił nas prawie, byśmy wraz z całem towarzystwem poszli do jego pokoju w tym samym hotelu. Wszedłszy tam, zrozumiałem dopiero, co za szlachetny cel ożywiał całe to grono. Na środku pokoju stał zielony stół, na którym były świece i karty, w głębi na kanapie siedziały jakieś dwie damy, z któremi wszyscy panowie bez powitania i wielkich ceremonij rozpoczęli rozmowę, podczas gdy służący obnosił tacę z likierem. Pociągnąłem Józia za surdut i szepnąłem mu: Chodźmy ztąd! — ale jakiś łysy jegomość ze spiczastym nosem i niemniej spiczastemi kołnierzykami, widocznie jovialis z urzędu, cedził właśnie w tej chwili arystokratycznie niedołężnym głosem koncepta, z których Józio śmiał się serdecznie wraz z całem towarzystwem, napomnienie więc moje zostało bez skutku. Spostrzegłem ku wielkiemu mojemu zmartwieniu, że Józiowi szampan mocno był poszedł do głowy, i troszczyłem się tem, jak my się obydwaj przedstawimy u p. Leszczyckiej. Wtem ozwało się dokoła hasło: — No, nie traćmy czasu! — przysunięto krzesła do stołu i książę Kantymirski, z oczyma dziwnie roziskrzonemi i odbijającemi od trupiej jego fizyognomii, zawołał:
— Pomulski daje bank! Wziął mi wczoraj przeszło tysiąc złr.!
— A mnie siedm setek! — krzyknął Gucio.
— Chodźmy ztąd! — powtarzałem do ucha Józiowi, ciągnąc go za połę. Atmosfera stawała się dla mnie nieznośną — fizyognomie obecnych coraz wstrętniejszemi. Józio, który nigdy w życiu nie grał w karty i nie miał nawet pieniędzy do przegrania, gotów był nareszcie mię usłuchać, ale gospodarz nalegał, byśmy zostali jeszcze chwilę i kiedy nie gramy, wypili przynajmniej po kieliszku likieru. Ja oparłem się temu stanowczo, ale Józio dał się namówić i z kwadrans jeszcze przypatrywaliśmy się, jak kupy banknotów przesuwały się po stole, podczas gdy cała rozmowa zredukowaną była do kilku stereotypowe powtarzanych wyrazów, należących do żargonu szulerskiego: włoskich, niemieckich i francuskich W dziwnem pomięszaniu.
— „Jedna cicho, jedna rum! — „Basta!“ „Ile masz?“ „Krewa!“ „Szlagier!“ a od czasu do czasu, jakiś nowy koncept, wycedzony z pod spiczastego nosa owego łysego jegomości z kołnierzykami. Wszystko to razem było tak idyotyczne, tak nudne, że odetchnąłem jak dusza wypuszczona z czyśćca, gdy się nam nakoniec udało wymknąć. Potrzebowaliśmy tylko przejść pewną przestrzeń galeryi, aby się dostać do pomieszkania pani Leszczyckiej, bo było ono W tym samym hotelu. Józiowi szampan i likier dały jakiś tak komiczny wyraz twarzy, że skorośmy się tylko pojawili, pani Leszczycka przypatrzywszy mu się, zapytała, gdzieśmy byli? a Elsia uśmiechała się złośliwie. Józio oczywiście wyrecytował Wszystko, aż do najdrobniejszych szczegółów, Elsia śmiała się z niego do rozpuku, bo W istocie język plątał mu się dość śmiesznie w ustach; pani Leszczycka była srodze zgorszoną a ja ze Wstydu nie mogłem podnieść oczu od ziemi. Ciocia Elżbieta miała jednak dobre serce, i zagroziwszy, że nabierze zgóry p. Dominika za to, że spoił Józia, poczęła litować się nad swoim siostrzeńcem i nagliła go, aby pił jak najwięcej herbaty, bo inaczej rozboli go głowa.
— Ale, à propos herbaty, panie Moulard, cóżto za okropność przysłane mi ze sklepu! Taż to prawdziwe ziółka: c’est une horreur! Proszę pana, czy nie mógłby pan tego odmienić? Może teraz jeszcze sklep niezamknięty? Pan taki grzeczny, a my kobiety tak sobie same w niczem poradzić nie możemy. Niech pan będzie łaskaw!
— Ależ ciociu — odezwała się Elsia tonem prawdziwego wyrzutu — jak można wymagać czegoś podobnego od pana Edmunda? Powietrze jest takie szkaradne...
— Kiedy-bo widzisz moja duszo, tej herbaty pić niepodobna! — odparła ciocia.
— Niech pani pozwoli, panno Elwiro, ja pójdę chętnie, i powietrze nie jest wcale tak złe...
— A ja nie chcę, i nie pozwolę — oświadczyła Elsia, i zabrała ze stolika leżący tam pakiet z herbatą — niech pan Edmund siada i niech pije z nami herbatę, jaką kupił. Nie pojmuję — dodała obracając się do mnie, podczas gdy ciocia nie mogąc mnie maltretować, wyszła do drugiego pokoju odbić się na Baśce — nie pojmuję, jak pan możesz tak się dać męczyć cioci? Cioci co chwila czegoś się zachciewa. Musiałeś pan strudzić się niemało, szukając pomieszkania?
— To pomieszkanie... dla pani — odrzekłem cicho, czerwieniąc się po uszy.
Staliśmy w cieniu, pod oknem, blisko jedno drugiego. Mogła słyszeć, jak gwałtownie serce mi biło. Popatrzyła mi w oczy i jak niegdyś w Starej Woli, uścisnęła mi rękę. Nie wiem, jakim przypadkiem, warkocz jej znalazł się w tej chwili tak blisko moich ust, wszystko koło mię poczęło wirować, byłem ledwo Wpół przytomny, kiedy pocałowałem ten warkocz i kiedy mi się wydało, że skroń, którą okrywały te złote Włoty, nie usunęła się pod moim pocałunkiem, ale nieznacznie do ust moich się zbliżyła, podczas gdy dłoń jej czułem w mojej dłoni.
Dotychczas nie wiem, czy to było halucynacyą, czy prawdą, wiem tylko, że struchlałem, jak gdybym popełnił okropną zbrodnię. A ona? Ona rozśmiała się:
— Patrz pan, Józio drzymie! Józiu, Józiu! — zawołała, trzęsąc go lekko za ramię — wstawaj, pan Dominik wnosi zdrowie wszystkich dusz w sukniach!
— Pan Dominik — mruknął Józio ziewając i przecierającoczy — czego ty chcesz od pana Dominika? Pan Dominik jest dżentlman!
— O, niezawodnie! Nawet bardzo pięknie ufryzowany dżentlman! — Tu psotnica usiłowała naśladować pewien ruch podbródka, właściwy panu Dominikowi, i wygłosić równie uroczyście jak on: „Najniższy sługa pani dobrodziejki l“ Elsia zauważała doskonale kontrast, jaki zachodził między znaczeniem tych słów a tonem, jakim były powiedziane: na seryo bowiem, gdy pan Dominik mienił się „najniższym sługą“, trudno było wyobrazić sobie człowieka mniej niż on obiecującego rzeczywistych najniższych usług.
Więc nie strzaskała mię piorunem swojego oburzenia; nie rozgniewała się nawet, kiedy świętokradzkiemi usty dotknąłem jej warkocza, a żartowała z pięknego pana Dominika! Więc niewczesnemi były wszystkie moje decyzye, pełne bohaterskiej rezygnacyi, powzięte przy obiedzie!