Głowy do pozłoty/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Głowy do pozłoty
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Więzienie, w którem mię na tę noc osadzono, i całe położenie, w jakiem się zajdowałem, przypominały mi żywo chwilę, kiedy Klonowski oddał mię był do „niższego” konwiktu w Ławrowie. Zdawało mi się, że klucznik, który mi wyznaczył do spania drewniany tapczan wraz z siennikiem i słomianą poduszką nader wątpliwej czystości, musi koniecznie nazywać się Mykietiuk; miałem nawet wielką ochotę zapytać się go, czy się tak nie nazywa, wyglądał bowiem zupełnie, jak gdyby był starszym bratem byłego calefactora ławrowskiego. Towarzystwo moje w celi było okropne; było tam dwóch włóczęgów w bajeczny sposób brudnych i obdartych, których miano w drodze przymusu odstawić na miejsce urodzenia, trzeci zaś był to jakiś żyd, którego spekulacye dojrzały już snać były do tego punktu, gdzie interwencya sądu karnego staje się nieuniknioną. Oprócz zabijającej woni i niechlujstwa, o jakiem nie może i w przybliżeniu mieć pojęcia ten, co nie widział nigdy aresztu policyjnego, dokuczała mi jeszcze ciemność. Rząd nie oświetla tych przybytków publicznego bezpieczeństwa; strażnicy tolerują wprawdzie światło, ale więźniowie muszą je sobie sami kupić. Tymczasem ja resztę mojej drobnej monety oddałem üakrowi, i nie miałem za co kupić świecy. Tak to, w więzieniu równie jak na świecie, najgorszym rodzajem niewoli jest zawsze brak środków materyalnych. Towarzysz mój żyd był jedynym pomiędzy nami właścicielem drobnej monety; to też wkrótce przyniesiono mu mikrosko‹ piczną świeczkę łojową. którą on przytwierdził do zawiasów okna, i dobywszy książki hebrajskiej, począł mruczeć zniej różne modlitwy. Czuł on się niezawodnie tak czystym w swojem sumieniu, że mniemał, iż może rozmawiać bezpośrednio z bogiem Abrahama iMojżesza. Przypominam sobie, że myśl ta przyszła mi wraz z napadem szalonego jakiegoś humoru: robiłem porównania między rozmaitemi wyznaniami religijnemi i katolicyzm wydał mi się religią najodpowiedniejszą dla więzień, bo przypuszcza on pośrednictwo świętych i aniołów między najwyższą istotą a zbrodniarzami. Z nudów usiłowałem nakoniec czytać przy słabym blasku pobożnej łojówki mojego towarzysza niewoli. Ten nie pozwolił mi jednak zbliżyć się do swojego światła; wyjąłem na los szczęścia pierwszą lepszą książkę z mojej paki i natężyłem oczu, by czytać daleko od świecy. Była to książka, przeznaczona na zwalczanie indyferentyzmu religijnego, napisana w duchu kościoła anglikańskiego, a darowana mi przez p. Holyday w Bednarówce. Otwierałcm ją w kilku miejscach; nie sposób było przeczytać dwóch stronnic do końca. Na wzór wszystkich teologów, anglikańscy także, aby przekonać niedowiarka, nie walczą jego argumentami, ale zstępują z pola racyonalizmu, i z ksiąg Objawienia usiłują udowodnić, że było objawienie. Mr. Holyday byłby się rozgniewał mocno, gdyby był widział, jak po kilku bezowocnych próbach odłożyłem na bok jego książkę, z zamiarem nieotwierania iej więcej, a natomiast począłem przeglądać przeszłoroczny numer dziennika Times, w który zawinął był swoje budujące dzieło. I tu niewiele znalazłem zajmującego, zwłaszcza że numer był podarty i z wszystkich ciekawszych artykułów zostały tylko fragmenta. Wtem, wśród anonsów, jeden zwrócił moją uwagę na siebie. Przypatrzyłem mu się lepiej, i ku wielkiemu zdziwieniu współlokatorów więzienia, zeskoczyłem z mojego tapczanu, zaklinając żyda, aby mi pozwolił przeczytać tylko kilka wierszy, nadzwyczaj ważnych. Żyd zapytał mię szorstko, dlaczego sobie nie sprawię świecy, skoro chcę czytać. — Bo nie mam pieniędzy, była naturalna moja odpowiedź. — Nu, pan ma rzeczy; niech pan mi sprzeda, ja dobrze zapłacę! — Skończyło się na tem, że znakomity ten spekulant, którego talent niewdzięczne społeczeństwo zamknęło w ciasnym obrębie czterech ścian więzienia, kupił u mnie nowiutką, cienką koszulę za sumę 42 ctów i za. resztę swojej łojówki. Wszedłszy w posiadanie tej ostatniej, umieściłem ją tak, by mi jak najlepiej służyła, i wyczytałem:

„Anna M’Cruisher, zamężna Moulard, z Ballyleigh-Castle, w hrabstwie Kerry, w Irlandyi, lub jej dzieci, jeżeli są, wezwani są zgłosić się do p. Crisparkle, Esq., Staple Inn, w Londynie.“

Jakiemuż to przypadkowemu zbiegowi okoliczności zawdzięczałem tę pierwszą w mojem życiu wiadomość z rodzinnej ziemi mojej matki. O ojcu moim wiedziałem, że nie miał żadnej rodziny; o krewnych moich w Irlandyi miałem tylko kilka niedokładnych wspomnień, opartych na opowiadaniu mojej matki. Mieć rodzinę, było to czemś tak nowem dla mnie, tak mało licującem z dotychczasowem mojem położeniem, że myśl ta zaledwie mogła pomieścić się w mojej głowie. Rozważywszy zaś treść anonsu, nie mogłem wątpić, że pochodził on od tych krewnych, którzy niezadowoleni byli z mojej matki z powodu jej zamążpójścia, i od tego czasu zerwali z nią wszelkie stosunki. Wszak autor anonsu nie wiedział, czy Anna M’Cruisher żyje lub nie i czy miała dzieci; wiedział natomiast, że była zamężuą Moulard, ale męża jej do zgłoszenia się wcale nie wzywał. Postanowiłem sobie, skoro będę wolny, zgłosić się do p. Crisparkle, i dowiedzieć się, o co chodzi. Na teraz wszelkie inne kroki, prócz tego projektu, były czystem niepodobieństwem.
Przepędziłem noc bezsenną, która mi się wydała przedsmakiem piekła. Ostatnie zdarzenia, które mię dotknęły, odebrałyby mi były sen nawet w wygodnem łóżku; w tem miejscu zaś, gdzie zostawałem, i najszczęśliwszy człowiek zasuąćby nie potrafił. Nazajutrz zaprowadzono mię do sądu, gdzie dowiedziałem się, że jakkolwiek zniesiono areszt za długi, pozostał jeszcze paragraf, dozwalający uwięzić tymczasowo dłużnika, podejrzanego o zamiar ucieczki. Otóż jakiś p. Pinkas, właściciel akceptowanego przezemnie wekslu, uzyskawszy prawomocną egzekucyę swojej pretensyi, udowodnił sądowi, że wziąłem paszport do wyjazdu za granicę, i na tej podstawie uzyskał to, iż mię przyaresztowano. Pytałem sędziego, jak długo mogę siedzieć w ten sposób, i co mam uczynić dla mojego uwolnienia. Odpowiedzią było obojętne ruszenie ramionami, wraz z radą, że najlepiej jest spłacić weksel, albo deponować pieniądze w sądzie, a zresztą, wziąć adwokata. Rozjątrzony tą zimną krwią Temidy, opowiedziałem jej przedstawicielowi jak najdokładniej, w jaki sp0sób stałem się dłużnikiem p. Piukasa, i ile już zapłaciłem wczoraj i przedwczoraj na rachunek wekslu, za który Gucio Klonowski wziął pieniądze. Na tej podstawie spytałem, czy to być może, aby prawo więzilo ludzi niewinnych, i nie dawało im sposobu uwolnienia się bez adWokata, którego nie każdy przecież opłacić jest w stanie. Pan sędzia uśmiechnął się i odparł mi, że każdy uwięziony twierdzi, iż jest niewinnym, że robienie długów, których się spłacić nie może, bywa w pewnych razach uważanem jak zbrodnia lub wykroczenie, i że nakoniec sądowi nic do tego, czy kto podpisał weksel za siebie, czy na to, aby zaręczyć za drugiego. Po tem niepocieszającem oświadczeniu, kazał mię napowrót odprowadzić do więzienia; tym razem atoli, dano mi jakąś przyzwoitszą celę, gdzie znalazłem się w towarzystwie jakiegoś kupca, który właśnie po raz szósty zbankrutował był, rozpocząwszy każdym razem swój handel bez własnego kapitału, wyprzedawszy towary, izawiódłszy swoich wierzycieli. Obecnie układał zapewnie plan siódmej kampanii, w tym samym rodzaju, i zamyślony był tak mocno, że nie rozmawiał ze mną wcale, co mi było bardzo na rękę.
Walczyłem samzsobą: zjednej strony niepokój o Herminę, wrodzone każdemu czlowiekowi pragnienie wolności, a nareszcie interes, który mi nakazywał nie zaniedbywać spraw p. Pimmelesa; z drugiej zaś strony przemawiał jakiś dziwny upór, który obudził się we mnie w skutek tego, iż rozjątrzyło mię postępowanie sądu, ’jakkolwiek domyślałem się, że postępowanie to było ściśle legalne. Postanowiłem nie zrobić ani kroku, póki mię sami nie uwolnią. Wykonanie tego postanowienia utrudnione było wprawdzie z jednej strony tysiącznemi niedogodnościami, których doznawałem w więzieniu, a które po największej części pochodziły z braku pieniędzy; przyzwyczajony byłem oddawna do pewnego komfortu, a tu potrzeba było kontentować się wiktem więziennym, spać na pościeli więziennej iobchodzić się bez świeżej bielizny. Lecz aby odzyskać wolność, lub przynajmniej zrobić co dla jej odzyskania, potrzeba było udać się do jedynego adwokata, którego znałem, a tym był p. Borodecki. Otóż tyle jest śmieszności w naturze ludzkiej, że wszystkie inne względy milkły u mnie na myśl, że znajdę się upokorzonym, źle ubranym, brudnym, wobec pewnego siebie i eleganckiego p. Dominika, i że korzystając z jego rady, nie będę w stanie zapłacić mu za nią. Gdyby p. Dominik był moim przyjacielem, byłbym zapewne nie miał tych skrupułów, ale byliśmy zaledwie dobrymi znajomymi, a dzięki jego sztywności, nie mogliśmy nigdy przełamać pewnych lodów w naszem obcowaniu.
Tak upływał jeden dzień po drugim, już przeszło tydzień byłem nietylko w więzieniu, ale też i pozbawiony najmniejszej wiadomości z świata, który był poza kratami. Nareszcie, pewnego poranku, towarzysz mój, poszóstny bankrut, wypuszczony został na wolność; nie wiem, czy złożył kaucyę, czyli też sąd nie odkrył, jak mówią prawnicy, „przedmiotowej“ lub „podmiotowej istoty czynu“ w jego przewinienia. Faktem udowodnionym było tylko, że jego wierzyciele stracili wszystko, co mu powierzyli, ze on nie miał majątku, na którym mogliby poszukiwać swojej straty. Okoliczność ta wprawiła mię w gorszą, jeszcze melancholię, ale zamiast powiększyć pragnienie wolności, spotęgowała tylko mój upór. Po prostu Wpadłem w jakiś stan nerwowochorobliwy — zdaje mi się, że gdybym był miał sposobność, byłbym niezawodnie spełnił jakiś czyn niesłychanie tragiczny, który dodałby niemało interesu opowiadaniu niniejszemu. Ale cóż mogłem zrobić nadzwyczajnego, jak tylko siedzieć zawzięcie i zadziwiać klucznika moją, małomownością? Było w tem coś dziecinnego: mściłem się sam na sobie za wszystko, czego doznałem od drugich. Około południa wszedł klucznik z oznajmieniem, że mam iść do dozorcy więzienia, gdzie jest ktoś, co chce mówić ze mną. Zachmurzony i nieludzko usposobiony, poszedłem z nim. Wpuścił mię do pokoju, gdzie pierwszą osobą, którą spostrzegłem, był p. Borodecki. Chciałem się cofuąć; klucznik myśląc może, że chcę uciekać, nie puścił mię; rad nierad musiałem przywitać się z p. Dominikiem, który postąpił szybko na moje spotkanie, podając mi rękę.
— Panie Edmundzie — zawołał — czy to się godzi, nie dać przyjaciołom najmniejszej wiadomości o tem, co się stało! Chodźże pan ztąd już raz: przyjechał ktoś, co chce widzieć się z panem!
— Ja nie mam niestety przyjaciół, a pójśc nie mogę, bo mnie nie puszczą. — Ależ jesteś pan wolny; właśnie p. dozorca otrzymał rozkaz uwolnić pana natychmiast.
— Rozumiem. Przyjechał ktoś, pewnie Hermina. Złożyła pieniądze, by mię uwolniono. Było to tylko nowym dowodem jej dobrego serca, ale ja tego nie chcę. Ja ztąd nie pójdę..
P. Dominik przypatrzył mi się ciekawie i uśmiechnął się, co powiększyło jeszcze mój chorobliwy zły humor.
— Pan jesteś cierpiącym, panie Edmundzie — rzekł do mnie — ale iść ze mną pan musisz. Prawo jest równie nieubłaganem, gdy uwalnia, jak wówczas, gdy więzi.
— Ależ ja nie chcę, by za mnie składano pieniądze, ja się ztąd nie ustąpię!
P. Dominik i dozorca popatrzyli na siebie nawzajem, a ten ostatni rzekł jowialnie:
— Proszę pana, tu niema hotelu: skoro mi sąd rozkazał uwolnić pana, to niewolno mi ani chwili dłużej zatrzymywać pana w tem miejscu.
— A gdybym mimo to chciał zostać?
— To jabym pana musiał kazać wyprowadzić z więzienia.
Na taki argument nie było odpowiedzi, musiałem ustąpić. Wyszedłem z p. Dominikiem i wsiedliśmy do dorożki, która czekała na ulicy.
Na świeżem, wolnem powietrzu ochłonąłem cokolwiek i począłem żałować tego, com powiedział w dziwacznym moim humorze, a p. Dominik złajał mię po przyjacielsku za moje cierpkie słowa, zapewniając mnie o swojej życzliwości i wyrażając się z jak największem uwielbieniem o Herminie, która na wiadomość o mojem uwięzieniu pospiœzyła natychmiast do Lwowa w towarzystwie pani Goldmanowej. Wiedziała przypadkiemz moich listów, że istnieje adwokat Borodecki, którego znam, i udała się wprost do niego.
— Trzeba panu zaś wiedzieć — mówił pan Dominik — że ta mała jędza, panna Starowolska, pospieszyła donieść pannie Herminie obrzydliwą plotkę, którą zrobiono z powodu pańskiego uwięzienia, i o której autorstwo posądzam Gucia Klonowskiego. Nie mając innej wiadomości, prócz tej, panna Hermina zaalarmowana była w okropny sposób.
— Jaka plotka, i o czem pan mówisz, panie Dominiku?
— Niech to pana zbyt nie martwi, co panu opowiem; świat jest taką kanalią, że w istocie niewarto sobie robić nic z tego, co on powtarza, i w co wierzy. Mało kto z nieprawników wie, że istnieją jeszcze niektóre zabytki ustawy o areszcie za długi; większość mniema, że dziś już można być uwięzionym tylko wtenczas, gdy się jest obwinionym o jaką zbrodnię. Ztąd, wszyscy wierzą bąkowi zręcznie puszczonemu, jakobyś pan sfałszował podpis Klonowskiego na wekslu.
— Ja?
— Bądźże pan spokojnym, przecież znam całą, sprawę równie dobrze jak pan, i przedemną nie potrzebujesz pan tłómaczyć się, ale potrzeba. będzie zrobić coś, by nie szerzono tej potwarzy. Pomyślimy o tem później. A propos, panie Edmundzie — dodał p. Borodecki, jakby dla odwrócenia mojej uwagi od tego niemilego przedmiotu — co to za przecudnie piękna osoba, ta panna Wielogrodzka! Kiedy miałem przyjemność towarzyszyć jej i pani Goldmanowej do hotelu, gdzie te panie zajechały, wszyscy stawali na ulicy i oglądali się, aby się jej lepiej przypatrzyć. Co za wzrost, co za kibić, a jakie oko! Nie wiem co podziwiać w niej więcej, czy piękność, czy rozum i serce, malująca się w każdem słowie. Państwo wychowaliście się razem, wszak prawda?
— Jesteśmy rodzeństwem, wprawdzie tylko przybranem, ale brat i siostra nie mogliby lepiej kochać się na wzajem.
— Brat i siostra! — powtórzył p. Dominik w zamyśleniu. — Czy nie weźmiesz mi pan za złe jednego zapytania?
— Proszę bardzo.
— Chciałem wiedzieć, na jakiej stopie pan stoisz z panną Elwirą. Mówiłeś mi pan ostatnim razem, żeś pan z nią zerwał. Czy nie zaszła recydywa?
— O, wszystko oddawna skończone między nami. Stoję na stopie człowieka, który spadł z gwiazd, wśród których bujał, i dziwi się, że nie skręcił karku.
— Tem lepiej. Mam nadzieję, że przynajmniej jedna istota, która zasługuje na to, będzie szczęśliwą. Nie mówię tego bynajmniej, jakobym chciał panu pochlebiać, ale dlatego, że jest się szczęśliwym, gdy się osiągnie to, czego się pragnie.
— Nie rozumiem pana, panie Dominiku.
— Panie Edmundzie — odparł, biorąc mię za rękę — panna Hermina kocha pana więcej, niż rodzona siostra. Nie mam prawa wdawać się w cudze, a tak delikatne sprawy, ale mimowoli musiałem zrobić to spostrzeżenie.
— Co pan mówisz! Hermina, jak dobra, kochana siostra, pomagała mi, ile jej sił było, romansować z Elsią, kochała się w niej prawie tak mocno, jak ja. Wiesz pan, że jestem w kłopocie, jak jej to wyznać, że przestałem kochać się w Elsi; boję się, że weźmie mi to za złe.
— Ja panu więcej powiem: panna Hermina przywiozła z sobą dwadzieścia kilka tysięcy złr., bo Elsia napisała jej to Wszystko, co i panu opowiadała o sumie Klonowskiego, o względach dla p. Leszczyckiej, jako jedynej przeszkodzie do waszego szczęścia, i tam dalej. Z wszystkiemi temi pieniądzmi w torbeczce, obiedwie te panie z Żarnowa wpadły dziś rano do mojego biura, i opowiedziały mi, co się stało. Posłałem do sądu, i dowiedziałem się o przyczynie pańskiego uwięzienia, o którem zgoła nie wiedziałem, bo kilka dni nie byłem we Lwowie. Więc dowiedziałem się z ust panny Herminy o plotce Elsi, potem doręczyła mi najpierw sumę, którą potrzeba było deponować na weksel Klonowskiego, a następnie chciała panna Wielogrodzka kupować sumę na Starej Woli i cofać licytacyę. Byłem zmuszony sumieniem mojem, jako rzecznik, zapytać się, zkąd ta ochota do nabywania sum hipotecznych, tak niezwykła u panien, i wówczas panna Hermina, uważając mię słusznie za przyjaciela pańskiego, opowiedziała mi, że pragnie tym sposobem usunąć przeszkody, dzielące pana od Elsi. Odparłem, że o ile mi wiadomo, romans ten jest zerwany, a raczej, że pan zerwałeś z panną Starowolską.
Miałem w życiu sposobność obserwowania niejednej kobiety i nie mogłem pomylić się co do wrażenia, jakie zrobiła ta niespodziewana wiadomość na umyśle panny Herminy. Panie, to była walka, wielka walka wewnętrzna, która malowała się w jej pięknej twarzy, a znaczenie tej walki zrozumiałem odrazu, znając po części wasze stosunki. Wychowaliście się razem, panna Hermina kochała pana jak siostra, kiedy pan zakochałeś się w Elsi, życzyła panu jako siostra jak najlepszego powodzenia, pomagała panu; ale wśród tego wszystkiego mimo jej wiedzy powstało w niej inne uczucie, którego zapierała się sama przed sobą, a wszedłszy już raz w ten kierunek siostrzany, łudziła się dobrowolnie, jak to kobiety umieją. Na wiadomość, żeś pan uwolnił swoje serce od więzów, które je krępowały, wybuchło to drugie uczucie, tak mocno tłumione; ale kazała mu zamilknąć, wyparła się go, a może schowała je tylko na dnie serca...
— Panie Dominiku, podobnoś czytałeś pan w wyrazie jej twarzy, jak Champollion w owych hieroglifach, które skomponował jego kopista, zniszczywszy przypadkiem oryginał!
— Mów pan, co pan chcesz, ja jestem przekonany, że się nie pomyliłem, a z czasem przekonasz się pan o tem. Całe postępowanie panny Herminy, tak, jak je widziałem, nosi na sobie cechę egzaltacyi szlachetnej, wzniosłej, ale niemającej nic wspólnego ze spokojną, chłodną, że tak powiem, miłością siostry. Nie to, co zrobiła dla pana, bo to zrobiłaby i siostra, ale to, jak zrobiła, jak mówiła, jak się zachowywała, uprawnia mię do następującej konkluzyi prawniczej: „Na podstawie zbiegu okoliczności i zachowania się w czasie śledztwa, oskarżam pannę Herminę, że jest zakochaną w panu Edmundzie”.
Nie wiedziałem, co sądzić o wniosku p. Borodeckiego, i zadumałem się głęboko nad jego słowami. Przypomniała mi się owa scena w altanie w Żarnowie, gdy nas komornikowa zostawiła samych, i gdy mi przyszło na myśl, że mię „światem gonią mary“, podczas gdy powinienbym bliżej trzymać się zagrody. A gdyby tak było, jak mówił p. Dominik? Gdybym, nie wiedząc o tem, deptał, ranił i wyzyskiwał najlepsze, najofiarniejsze serce pod słońcem, zaprzęgał je w służbę moich kaprysów; gdybym dla uczuć, które tak łatwo uleciały przy pierwszem zetknięciu się z rzeczywistością, wzgardził i zapoznał uczucia. tak wielkie i prawdziwe? Czarno mi się robiło w duszy na to przypuszczenie; odpychałem je ile możności, ale wracało znowu...
— Ale, ale, panie Edmundzie — zagadnął mię znowu p. Dominik — czy pan nie miałeś z sobą żadnych rzeczy w więzieniu? Nie widzę żadnego kuferka, ani nic podobnego, oprócz tej paczki z książkami.
Zarumieniłem się i z wielkiem tylko przezwyciężeniem mojej ambicyi opowiedziałem p. Borodeckiemu przygody ñnansowe, które towarzyszyły mojemu uwięzieniu. Śmiał się i gniewał się naprzemian, a w końcu zmusił mię do przyjęcia pożyczki, dzięki której mogłem zapłacić mój rachunek w hotelu i przebrać się, aby nie nastraszyć Herminy moją powierzchownością, w wysokim stopniu zmizerowaną, przez pobyt w więzieniou i brak wszelkich akcesoryów toaletowych. Uskuteczniłem to, jak najprędzej mogłem i pośpieszyłem do Herminy. U drzwi jej uczułem dziwne bicie serca, a kiedy wszedłem, jedno i to samo zjawisko dało się dostrzedz u nas obojga. Byliśmy zmięszani, i nie wiedzieliśmy, jak się przywitać. Przed czterma, przed dwoma może laty, byłaby mi się rzuciła na szyję; przed godziną jeszcze, gdyby była tego nie uczyniła, ja byłbym przystąpił do niej i byłbym ją pocałował w twarz, bez ceremonii, bez zakłopotania. Teraz, podaliśmy sobie ręce, i nie wiedzieliśmy, co począć z sobą, choć radość szczera błyszczała w naszych oczach.
Nie, p. Dominik nie był wcale tak złym fizyognomistą, inie czytał hieroglifów tak dowolnie i fantastycznie, jak Champollion!
Jakie było powitanie, takie też i całe to pierwsze widzenie się nasze; nie było wprawdzie chłodu między nami, ale i mnie i Herminie odejmowała swobodę myśl, że jest przedmiot, o którym powinnibyśmy może byli pomówić, a który natomiast starannie omijamy. Czuła to nawet pani Goldmanowa, która towarzyszyła Herminie w jej podróży do Lwowa i przypisywała zapewne zakłopotanie nasze swojej obecności, bo wyszła pod pierwszym lepszym pozorem do drugiego pokoju i zostawiła nas sam na sam. Hermina obsypywała mię gorzkiemi wyrzutami z powodu, że nie doniosłem jej ani słowa o mojem uwięzieniu i o innych rzeczach, które mię obchodziły; nie mogła ona pozbyć się przywidzenia, że wszystko da się jeszcze naprawić między mną a Elsią, i nie posiadała się ze zdumienia, gdy jej Opowiedziałem wszystkie szczegóły postępowania Elsi w tej sprawie. Opowiadanie moje brzmiało w istocie dziwnie w zestawieniu z dwoma ostatniemi listami, które Elsia pisała do Herminy. Jeden z nich czytałem jeszcze przed mojem uwięzieniem, drugi stał się przyczyną, przyjazdu Herminy do Lwowa. Zawierał on krótkie doniesienie; że „pan Edmund narobił okropnych rzeczy, sfałszował, jak mówią, weksel młodego Klonowskiego i jest uwięziony.“ Do miłej tej nowiny dołączoną była konkluzya, że, teraz już wszystko, oczywiście, skończone jest między nami. Jak gdyby wszystko nie było skończone oddawna! Ale nie pierwszy to raz odkryłam, że Elsia mijała się z prawdą, albo że z dwóch wersyj, które dochodziły jej uszu o jakimś wypadku, rozmyślnie dawała wiarę mniej prawdopodobnej, lecz na razie dogodniejszej. Wyłuszczyłem to wszystko Herminie, objaśniłem jej, jak dalece łuski spadły mi z oczu, i zapytałem się jej, czy mogłaby przypuszczać, bym po tem wszystkiem kochał się jeszcze w Elsi? Chciała mi coś odpowiedzieć, i wstrzymała się — począłem nalegać na odpowiedź.
— Boję się powiedzieć ci, co myślę, bo powiesz może, że mam głowę nabitą francuskiemi romansami, a jednak... jednak, zdaje mi się, że czuję, lub czułabym to, co myślę w tej chwili.
— Powiedzże mi już raz, co myślisz, wszak wiesz, ile mi zależy na twojem zdaniu w tej mierze.
— Ja myślę... że jeżeli kocha się kogoś bardzo a bardzo mocno, jeżeli go się kocha tak, jak ja to pojmuję, to chociażby ten ktoś zrobił coś strasznie złego...
— Nie przestałabyś go kochać!
Herminę opanowało wzruszenie tak silne, że nadaremnie odwróciła się odemnie i odeszła, aby je ukryć. Zrozumiałem ją — to, co powiedziała, nie było francuską historyą o kochankach złoczyńców, było to historyą jej własnego serca. Kiedy jej Elsia doniosła, że zostałem zbrodniarzem, nie uwierzyła jej może, ale nim nabyła pewności co do powodów mojego uwięzienia z ust p. Borodeckiego, rozważała zapewne, coby się stało, gdyby doniesienie Elsi było prawdziwem, i serce jej powiedziało, że kochałaby mnie zawsze... Wyznanie to z jej strony było mimowolne, i leżało nie w słowach jej, ale w tem wzruszeniu, którego doznała. Nie mogłem już wątpić o trafności spostrzeżeń p. Dominika co do natury uczuć Herminy, i nowe to odkrycie przywaliło mię swojem brzemieniem. Ja, który przez tyle lat łudziłem się nadzieją, że mię będzie kochać wybredna i na wielką damę wychowana Elsia — ja, który na gruncie duszy miałem przekonanie, że jestem godnym tej miłości, tak upragnionej, i że Elsia w swoim świecie, mając tylu młodych ludzi do wyboru, godniejszemu odemnie nie może dać serca — ja, który uważałem za rzecz zupełnie naturalną, że Hermina miała dla mnie przywiązanie siostry, czułem się tak mało godnym miłości jako jej kochanek, jako jej mąż, że w tej chwili dopiero poznałem, o wiele wyżej Hermina stała zawsze w mojem wyobrażeniu od Elsi. Nieraz, i dawniej, przyznawalem to, jakkolwiek z niechęcią, widziałem dokładnie, jak dalece, pod każdym względem, Elsia ustępuje Herminia; ale wówczas kochałem się w Elsi, a myśl o tem, że kochać mię może Hermina, nie powstała nigdy w mojej głowie. Porównanie, które robiłem między niemi, było czemś podobnem do tego, jak kiedy kto porównuje rzecz nierozłączną od siebie z rzeczą obcą, n. p. swoją fizyognomię z twarzą człowieka bardzo pięknego. Tamta twarz piękniejsza, to prawda, ale ta — moja, a Więc milsza: — oto, co na dziesięciu śmiertelnych, dziewięciu powie niezawodnie w takim przypadku. Ale zdarza się, ze człowiekowi i własna twarz zbrzydnie i stanie się nieznośną, że odkryje w niej tyle szkarady, iż zwierciadło będzie dla niego narzędziem tortury; powiedzcie mu w takiej chwili, że jakim cudem może pomieniać się na twarze, dajcie mu tamtą drugą, o której przyznawał, że piękniejsza, a uczucia jego będą tylko jedną tysiączną częścią tego, czego ja doznałem w chwili, gdy Hermina odwracając się odemnie, wyszła do drugiego pokoju, dając mi do zrozumienia, że kocha mię więcej, niż ja kiedykolwiek kochałem Elsię. Nadużyję może mojego porównania, chromającego, jak każde inne, ale powiem, że tak jak człowiek, któremu brzydką i nieznośną twarz zmieniono na piękną, — nie byłby pewnym odrazu, czy zdoła przyzwyczaić się do nowej swojej ñzyoguomii, i polubić ją tak, jak niegdyś lubił tę, z którą się urodził; tak też i ja nie mogłem na razie zdać sobie sprawy z tego nowego mojego stosunku do Herminy.
Czy kocham ją, jak ona mnie? Oto pytanie, które sobie zadałem. Czy jest w uczuciach moich dla niej coś podobnego do stanu duszy, w jakim byłem, podczas gdy szalałem za Elsią? Nie — stanowczo nie. Obecność Elsi miewała dla mnie zawsze coś, co mię dręczyło prawie tyle, ile mię upajało. Spojrzenie jej, zwłaszcza to spojrzenie, które umiała zrobić szczególnie znaczącem i głębokiem, to spojrzenie, którem od czasu do czasu przykuwała mię coraz mocniej do siebie i robiła swoim niewolnikiem, ono chwytało mię za serce i ujmowało, ale był w niem zawsze odblask czegoś nieujętego, niezrozumiałego, niedoścignionego. Czy widziałem we śnie, czy na jawie, miała dla mnie zawsze coś z błędnego ognika w sobie, coś, do czego jak dziecko wyciągałem dłonie, i co w tej samej chwili nikło, aby zabłysnąć znowu o sto kroków dalej. Nie podobnego nie doświadczałem nigdy z Herminą. Ciągnęło mię coś do niej, odkąd ją znałem, ale ciągnęło, nie porywało. Obraz jej tak powoli, tak słodko, tak łagodnie osiadał nieraz na moich powiekach, gdy daleko od niej, pamięcią zwracałem się ku niemu; powoli też, słodko i łagodnie, opanowała ona moją duszę i władała nad nią jeszcze od naszych lat dziecinnych. Był w tem dla mnie urok pełen swobody, wolny od wszelkiej dręczącej przymieszki. Herminę mógłbym był zastać w żywej, serdecznej nawet rozmowie z panem Borodeckim, mógłbym był widzieć ją w walcu zawieszoną na jego ramieniu, jak niegdyś Elsię, a nie doznałbym najmniejszego niepokoju, nie dlatego, by mi było obojętnem, czy pan Borodecki nie wyruguje mię z jej serca, ale dlatego, że czułem mimowoli, iż nikt mię ztamtąd nie wyruguje. Zapytywałem sam siebie, jakieby to na mnie sprawiło wrażenie, gdybym miał powód do mniemania, że Hermina kocha tego — tak strasznego niegdyś dla mnie, pana Borodeckiego. Usiłowałem wmówić w siebie, że tak jest w istocie, i uczułem ból dotkliwy w tej chwili — musiałem odpychać tę dowolną hipotezę, bo była mi nieprzyjemną. A więc — chyba kochałem się w Herminie, ale jak pogodzić z tem mój szał za Elsią. który rozwinął się i doszedł do takiego stopnia obok tej spokojnej, głębokiej, nieromantycznej miłości? Jak nabyć pewności, że coś podobnego nie powtórzy się, a zwłaszcza, jak dać tę pewność Herminie? Jak jej powiedzieć: przed tygodniem szalałem za tamtą, teraz czuję, że kocham ciebie i że będę cię kochał całe życie? Wzdrygałem się przed takiem wyznaniem, pojmowałem, że go Hermina nie przyjmie, że nie zdoła uwierzyć w to, co jej powiem, i że przejrzy mię na Wskróś i zrozumie, jak mało jestem pewny siebie w tej sprawie. Należało koniecznie zostawić rzecz czasowi i zastanowić się dobrze nad sobą samym, zanimbym się odważył związać na wieki to szlachetne, kochające serce z tem, z którego Gucio Klonowski starł niedawno obraz Elsi...
Doszedłem do tej konkluzyi, gdy weszła pani Goldmanowa i rozpoczęła ze mną rozmowę. Mówiliśmy o smutnych wypadkach, które przeraziły rodzinne moje miejsce, o śmierci zacnych moich Opiekunów i dobroczyńców, o niczem wesołem, jednem słowem. Pani Goldmanowa była kobietą bardzo dobrego serca, chrześcianką z obyczajów, chociaż żydówką z wyznania. Najlepszym tego dowodem były jej pasierbice — dr. Goldman miał bowiem dwie córki z pierwszego małżeństwa. Można zejść świat wzdłuż i wszerz, a nie znaleść drugiej, tak dobrej macochy, tak usilnie starającej się o to, by dzieciom męża zastąpić rodzoną matkę. Przytem słynęła p. Goldmanowa z tego jeszcze przymiotu, że nigdy nic nie obwijała w bawełnę, i cięła każdemu prawdę w oczy. Doświadczyłem tego na sobie. W toku rozmowy wyrwała mi się uwaga, co teraz zrobić z sobą może Hermina.
— To pan mnie pytasz o to — rzekła surowo pani Goldmanowa — sądziłabym, że to jest pańską rzeczą pomyśleć o tem! Czasby już raz mieć rozum, panie Edmundzie, ustatkować się i uczynić zadość obowiązkom.
— Mam nadzieję, że mi się to uda — odpowiedziałem z uśmiechem — lecz niechaj pani konsyliarzowa uwzględni, że idę prosto z kozy...
— Tak, tak, a przed kozą, co było? Dowiedziałam się od Hermińci o tych romansach pana Edmunda! To dobre, kochane dziecko chciało panu nawet kupić tę jakąś hrabiankę za żonę, i dopiero ten przystojny mecenas... jak się nazywa? wytłómaczył jej, że już się obejdzie. No, masz pan szczęście, bo byłabym panu oczy wydarła!
— Nie miałbym ich był i bez tego — odrzekłem — gdyby była potrzeba wydrapania ich...
— Oj, młodość, zielono w głowie, czas, aby dojrzało, panie Edmundzie! Jakżeż — dodała zwracając się do Herminy, która wróciła w tej chwili — czy pan Edmund obiecał, że już będzie grzecznym?
— Nie potrzebował nic obiecywać, on był i jest zawsze dobrym, poczciwym Mundkiem. Dajmy mu pokój, on i tak tyle wycierpiał!
Zbliżyła się do mnie, i Oparła głowę na mojem ramieniu, a w głosie jej` wyrażającym współczucie, było coś tak głęboko i mimowoli mówiącego o własnem jej cierpieniu, że uczułem się mocno rozrzewnionym, a dumnym i szczęśliwym, iż zdawała się szukać oparcia i opieki u mnie. Staliśmy tak dość długo, a pani Goldmanowa wpadła w dobry humor, widząc nas złączonych w tej postawie.
— No, ale co pan Edmund teraz pocznie z sobą? — zapytała. — Hermińci nieboszczyk komornik wyrobił w sądzie wieloletność, na kilka miesięcy przed śmiercią. W testamencie jest legat dla pana, nie pamiętam już, w jakich warunkach i jaki. Wszak pisał panu o tem ks. Olszycki?
— Nie wiem o niczem.
— Jakto, przecież moja służąca oddała jego list na pocztę razem z listem Hermińci, w którym była wiadomość o tem smutnem zdarzeniu!
Teraz d0piero przypomniałem sobie, że listonosz doręczył mi wówczas dwa listy, i że w pomięszaniu i pospiechu, drugiego wcale nie odpieczętowałem. Został zapewne w hotelu, gdy mię wzięto do więzienia.
— Ks. Olszycki mówił, że pisze o bardzo ważnych rzeczach... — dodała p. Goldmanowa — o rzeczach, które mu zapewne powierzył śp. komornik przed śmiercią. To źle, że pan nie otrzymałeś tego listu.
Wytłómaczyłem, w jaki sp0sób list uszedł mojej uwagi, i skorzystałem z tej sposobności, aby przerwać rozmowę, grożącą bardzo stanowczym zwrotem, dzięki otwartości pani konsyliarzowej. Potrzebowałem czasu na skupienie umysłu, na zastanowienie się i powzięcie postanowienia, nimbym się mógł czuć zdolnym do dokończenia tej rozmowy. Oprócz tego, musiałem czemprędzej widzieć się z p. Pimmelesem i zapewnić się co do mojej przyszłości. Hermina zatrzymywała mię i zapewniała, że wie wszystko, co jest w liście ks. Olszyckiego; chciała pomówić ze mną o tem. Prosiłem ją, byśmy odłożyli to na kilka godzin później, i wyszedłem.
P. Pimmeles wyjechał, pisarz jego zaś powiedział mi, że po mojem uwięzieniu, nadano komu innemu moją posadę. Byłem więc na razie bez chleba. Co więcej, pierwszy znajomy, którego spotkałem i pozdrowiłem na ulicy, udał, że mię nie widzi. Kilkadziesiąt kroków dalej minąłem kilka osób, znanych mi z widzenia, i słyszałem, jak ktoś z nich wymienił moje nazwisko, a drugi dodał: „A, to ten, co sfałszował weksle! Dziwna rzecz, że już go wypuścili!“ Przyszedłszy do hotelu, mnsiałem wstąpić do restauracyi, aby odszukać garsona, który miał do czynienia z mojemi rzeczami. Jak gdyby los sprzysiągł się na mnie, i tu doleciała do moich uszu rozmowa, prowadzona w drugim pokoju przez towarzystwo, w którem poznałem głosy: Pomulskiego i ks. Kantymirskiego. Tamten rozpamiętywał niebezpieczeństwo wdawania się z „hołotą“, i jako przykład cytował Klonowskiego, którego podpis miałem sfałszować na wekslu. Książę potakiwał mu, dodawał jednak, że „trafił swój na swego“, bo Klonowski oszukiwał przy kartach i brał za to policzki. Pomulski z uśmiechem zapytał obecnych, czy wiedzą, że Moulard kochał się w pannie Starowolskiej, i że dlatego pewnie podpisywał Klonowskiego na wekslach, aby zrujnować rywala. Kantymirski nadmienił, że Starowolski chciał dać córkę temu Moulardowi. Jakiś hrabia pisujący komedye upatrzył w tem wszystkiem wyborny przedmiot do utworu dramatycznego i zapowiedział, że napisze wkrótce pięcioaktówkę, przedstawiającą, jak to obce żywioły wciskają się między naszą poczciwą szlachtę, wodzą ją na pasku i okradają. Płoniłem się słuchając tej całej gadaniny; chciałem wpaść pomiędzy mówiących i pociągnąć ich do odpowiedzialności, ale na szczęście wstrzymała mię myśl, że pogorszę jeszcze tylko moje położenie, bo każdy, od którego zażądam satysfakcyi, odmówi mi jej i znajdzie potem powszechne uznanie; ja zaś chcąc udowodnić, że nie popełniłem nic niehonorowego, musiałbym powtarzać to tysiąc razy na dzień. Nie potrzebuję rozwodzić się szeroko nad sposobem, w jaki prowadzą się u nas podobne sprawy honorowe; każdy wie z doświadczenia, że nikt nie wychodzi z nich czysto, ani ten, co odmówił satysfakcyi, ani ten, co mu odmówiono. Kończy się na tem, że kto ma majątek i pozycyę, na tym wszystko przyschnie, a kto nie ma tych warunków, togo cały świat potępi. Uciekłem na górę, do mego pokoju, miotany bezsilną wściekłością. W tej chwili nienawidziłem kraju, w którym się urodziłem, nienawidziłem narodu, którego mową mówiłem, nienawidziłem ludzkości całej. Pojmowałem tego tyrana, co pragnął, aby ludzkość miała tylko jedną głowę, którąby można uciąć jednym zamachem.
Garson schował był list ks. Olszyckiego, znalazłszy go na stole, i oddał mi go na żądanie. List ten pisany był w tym samym duchu, w jakim ks. Olszycki w Żarnowie rozmawiał już raz ze mną o Herminia. Tchnął on przekonaniem, że ożenię się z nią wkrótce, i donosił mi o treści testamentu śp. komornika, którego egzekutorami byli dr. Goldman i ks. Olszycki. Testament opierał się także na przypuszczeniu, że Hermina będzie moją żoną. W takim razie, Hermina była uniwersalną spadkobierczynią, a miałam z nią wspólnie używać dochodów z majątku, wynoszących od 4 do 5 tysięcy złr. rocznie. Gdyby zaś małżeństwo nie przyszło do skutku, Hermina miała wypłacić mi 5000 złr. Oprócz tego dołączał ks. Olszycki kartkę zapieczętowaną, pisaną ręką śp. Wielogrodzkiego, która polecała mi jako rzecz sumienia, bym nigdy nie starał się dowiedzieć o właściwem pochodzeniu i rodzicach Herminy.
Gdy wróciłem do niej, p. Goldmanowa wyszła natychiast, Hermina zaś posadziwszy mię koło siebie, zapytała, czy znalazłem list ka. Olszyckiego i czy znam treść testamentu komornika.
— Znam — odrzekłem, ze smutkiem śmiertelnym w głosie i twarzy.
— Gdyby ojciec mój żył jeszcze — mówiła ocierając łzy z oczu — byłby niezawodnie przystał na zmianę, którą chcę zrobić w jego ostatniej woli. Rodzice nasi ułożyli sobie byli, że mamy koniecznie pobrać się oboje, nie wyobrażali oni sobie inaczej naszej przyszłości, i w testamencie wypadek przeciwny nazwany jest wyraźnie: niespodziewanym. Dlatego też niezawodnie zostałam uniwersalną spadkobierczynią. Wierzysz mi zapewne, Mundziu, że nie wiem teraz, co począć z takiem mnóstwem pieniędzy, mnie i czwartej części tego nie potrzeba. Zróbmy więc tak, jak gdyby ziściło się przypuszczenie rodziców, i podzielmy się tym spadkiem, masz do niego równe prawo ze mną. Przywiozłam z sobą połowę, jest tu czterdzieści tysięcy w różnych papierach; weź to, Mundziu! O, nie sprzeciwiaj mi się w tem, mój drogi, nie rób tego twojej siostrze; myślałabym, że mię już nic a nic nie kochasz!
Zaklęcia jej i błagania były daremne; po dłuższej rozprawie oświadczyłem stanowczo i kategorycznie, że nie przyjmę jej ofiary pod żadnym warunkiem. Zakryła twarz rękami i zaczęła płakać. Uspakajałem ją jak mogłem; nareszcie obiecałem jej, że ile razy będę w potrzebie pieniężnej, udam się do niej. Musiałem jej dać słowo, że tak uczynię.
— Odbierzże teraz przynajmniej twój legat, ten musisz przyjąć, bo jest to ostatnia wola mojego ojca...Tu poczęła wyjmować papiery z torbeczki, którą trzymała w ręku, i układać je na stole.
— Legat? — zapytałem nieśmiało. — Mnie się nie należy jeszcze ten legat... dany on jest warunkowo.
Spojrzała na mnie, jak gdyby mię nie rozumiała, lub rozumieć nie chciała.
— Hermińciu — odezwałem się — jestem dziś tak złamany, tak dotknięty i wewnętrznym bolem, i tem, czego doznałem od ludzi, że jeżeli to, co ci powiem, będzie brzmiało krótko i sucho, to nie tłómacz sobie tego brakiem uczucia, ale brakiem słów z mojej strony. Widzisz, że cierpię nawet cokolwiek fizycznie, zaledwie zdołam mówić, cierpkość, którą mam w sercu, krtań mi ściska. Chcę ci powiedzieć, że legat komornika przeznaczony mi jest na wypadek, gdybyśmy się nie pobrali. Mam nadzieję, że wypadek ten nie zajdzie...
Postanowiłem sobie był, nie zdradzać się przed nią, że się domyślam jej uczuć w tej mierze. Postanowiłem był powiedzieć jej, że ją błagam, by spróbowała, czy nie zdoła mię kochać nie jak siostra, ale jak narzeczona. Jej serce udaremniło tę zgóry obliczoną moją obłudę.
— Więc ty mię kochasz, więc mię nie zostawisz samej! — zawołała, pochylając się ku mnie. — Ale nie, to być nie może — dodała natychmiast, zwieszając smutnie głowę — choćbyś mi to powiedział, byłabym pewną, że się łudzisz, że mówi z ciebie współczucie, litość...
— Jestem w trudnem położeniu wobec ciebie, Hermińciu, nie nadużywaj twojej przewagi. Wiem ja dobrze, że masz prawo powiedzieć mi, iż od siedmiu lat, kochając ciebie jako siostrę, kochałem się w innej, szalałem za nią. Masz prawo powiedzieć mi, że nie umiem sobie zdawać sprawy z moich uczuć, że nie kochałem ani Elsi, ani ciebie nie kocham. Do wszystkiego tego masz prawo, a jednak, choć nie umiem ci wytłómaczyć, dlaczego, czuję, że nie mógłbym znieść myśli rozstania się z tobą na zawsze, ani też, byś poszła za mąż za kogo innego. Ale ty musisz mieć pewność, że tak jest w istocie, a pewność tę może ci dać tylko czas. Jeżeli mię nie odepchniesz, wrócę za rok, za dwa, kiedy zechcesz, kiedy pozwolisz... Dziś, gdyby nie więcej nie zachodziło, nie śmiałbym robić cię moją żoną. Jestem bez chleba, bez pozycyi, gorzej jeszcze, jestem paryasem tutaj, człowiekiem — napiętnowanym hańbą.
Tu opowiedziałem Herminie moje doświadczenia dzisiejsze, ale gorycz ich zrobiła na niej mniej wrażenia, niż sądziłem.
— Cóż nam to szkodzi, co tacy ludzie mówią! — rzekła. — Niech cały świat powstaje przeciw temu, którego kocham, ja go kocham dla siebie, a nie dla świata.
— Lecz obowiązki moje, a twoje, tą zupełnie inne. Ja ci mam dać nazwisko, egzystencya twoja rozpłynąć się ma w mojej, będą cię znali tylko jako żonę człowieka, o którym mówią, że fałszował weksle...
— Cóż zamierzasz zrobić?
— Rodzina moja w Anglii wzywa mię, abym się zgłosił. Pojadę tam, będę usiłował zdobyć sobie tam jakie stanowisko, a zdobywszy je, wrócę po ciebie, i wyjedziemy ztąd, nieprawdaż, porzucimy te obrzydłe stosunki!
— O nie, nie zrobisz tego, nie zrobisz!
— Jak to, Hermińciu?
— Pojedziesz, ale wrócisz, i zostaniemy tutaj! Kraj jest wielki, obmowa nie dosięgnie cię wszędzie, a czas postawi we właściwem świetle twoich nieprzyjaciół, czas zedrze z nich maskę. Prawda, że ty tego na seryo nie myślałeś, by opuścić kraj na zawsze!
— Ten kraj? Kraj lichych arystokratów, głupich szlachciców i przewrotnych demagogów! Cóż mię z nim wiąże!
— A... ta piosneczka! — I popatrzywszy mi w oczy, znowu oparła głowę na mojem ramieniu, jak to uczyniła rano; ale oparła ją, nucąc melodyę, którą niegdyś dziećmi w Żarnowie śpiewaliśmy z zapałem w ogródku przed domem, ku niesłychanemu zgorszeniu c. k. kreishauptmana.

— Ta piosneczka, i ty!... — odrzekłem, całując ją w czoło; i tak błogo, tak dobrze mi się zrobiło, tak się gdzieś rozwiały wszystkie zgryzoty i zmartwienia tego dnia, jak gdyby lata upłynęły między chwilą, w której literacki hrabia widział we mnie przedmiot do tendencyjnej komedyi, a tym pocałunkiem...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.