Głowy do pozłoty/Tom II/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głowy do pozłoty |
Pochodzenie | Dzieła Jana Lama |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cała powieść |
Indeks stron |
Wyrok, który zapadł na korzyść Klonowskiego, w skutkach swoich nie był wcale dotkliwym dla mnie, skazano mię bowiem tylko na nieznaczną grzywnę. Nie mogę też powiedzieć, bym się czuł dotkniętym moralnie. Klonowski głosił wprawdzie po gazetach swój tryumf nad „kalumnią“ i wyzyskiwał jak mógł tę okoliczność, iż nie sąd urzędniczy, ale sąd złożony z „przysięgłych współobywateli“ skazując mię, tem samem jego uznał niewinnym, czystym i uczciwym. Niejednego pognębiałaby była w skutek tego tem bardziej ta nowa niesprawiedliwość — inaczej bowiem boli krzywda, wyrządzona przez p. Schweiglhubera, a inaczej taka, jakiej świeżo doznałem... Lecz chociaż uczucie takie byłoby naturalnem i chociaż każdy człowiek uczciwy i rozumny, którego znałem, oburzał się na pp. przysięgłych, tak, że w końcu każdy z nich twierdził, iż on był tym jednym i jedynym, co odpowiedział: nie! na pytanie postawione przez trybunał — to jakoś nie miałem w sercu ani trochę więcej żalu, niż przedtem. Byłem nierównie pobłażliwszym dla moich sędziów, niż opinia publiczna, p0budzona do żywej uwagi szczegółami, które wyszły na jaw co do charakteru „znakomitego męża“, p. Klonowskiego — szczegółami, których wydany na mnie wyrok winy zatrzeć nie zdołał. Z małymi wyjątkami, ci, którzy wydali na mnie ten wyrok, byli ludźmi uczciwymi i honorowymi, nie oni mię potępili — potępił mię blichtr patryotyczny, którym całe życie umiał osłaniać się Klonowski. Mało kto mógł go znać zbliska, mało kto umiał ocenić, że patryotyczne zasługi Klonowskiego błyszczały tylko tam, gdzie ani osoba jego, ani kieszeń nie mogły doznać szwanku, i gdzie inni, jemu podobni, wysuwali go na swoje czoło, jako najzdolniejszego, bo najbezczelniejszego z pomiędzy siebie. Mało kto uważał, że gdzie można było oberwać guzy, pójść do kozy, albo stracić wielką sumę pieniędzy, tam Klonowski chował się w myszą dziurę, i nawoływał innych do rozsądku, aby pokryć swój egoizm i swoje tchórzowstwo — gdzie zaś było bezpiecznie i gdzie można było zyskać cokolwiek, tam Klonowski pierwszy szedł na wyłom i dawał swoją firmę, lub podszywał się pod pierwszą lepszą. Istnieje w każdym kraju, w tym kierunku albo w innym, uknuty w milczeniu związek solidarności między blagierami publicznymi, szarlatanami, tchórzami i oszustami, którzy zasłaniając i wielbiąc się głośno nawzajem, umieją otumanić wielką masę i zamydlić jej oczy. Dzięki takiemu związkowi, Klonowski wobec władz austryackich był gut gesinnt nawet w czasach największego teroryzmu wojskowo-policyjnego, a mimo to używał sławy gorącego patryoty. Co więcej, stał on się był nawet jednym z przywódzców opozycyi, zwłaszcza od czasu, gdy jedna wpływowa partya wiedeńska rozpoczęła walkę przeciw drugiej, będącej u steru, i w skutek tego opozycya mile widzianą była w wysokich bardzo sferach. Czyliż mogłem dziwić się lub oburzać, że jedenastu prostaczków, olśnionych tym blaskiem patryotyzmu i opozycyi, dało się obałamucić dr. Krętalskiemu i jego sofistycznym wywodom, którym przyszło w pomoc niezręczna z mojej strony prowadzenie sprawy? Każdy z nich miał zapewne w głębi duszy przeświadczenie, że nie zrobiłem Klonowskiemu zarzutów niesłusznych, ale każdemu zdawało się, że uniewinniając mię, jak na to zasługiwałem, zabije człowieka, bądź co bądź, zasłnżonego i sprawie publicznej potrzebnego. Motywa te spowodowały większość moich sędziów do transakcyi ze swojem sumieniem, mniejszość nie miała może wcale sumienia, a znalazł się tylko jeden, którego nczciwosć i poczucie honoru oparły się sofizmatom, i którego rozum wystarczył do poznania tej wielkiej prawdy, że dobro publiczne stracić może tylko tam, gdzie tryumfują fałsz i obłuda. Nie był to~nawet doktor fakultetu, ani publicysta lub literat, ani nawet księgarz lub introligator — był to — wstyd mi wyznać, bom przecież także kończył studya akademiczne — był to prosty kamieniarz!
Snać w kraju głów do pozłoty, najwięcej rozsądnych refleksyj przychodzi do głowy tym, co stawiają... nagrobki, najwięcej sumienia budzi się w ich sercu...
Nie rozpaczajmy atoli, jakoś to będzie. Ockną się i ci, co nie oddają się tak pogrobowym funkcyom. Było to bardzo dawno, gdy sądzono moją sprawę. Od tego czasu wiele wody upłynęło, wiele szychu złotego i srebrnego poczęło świecić miedzią i na wielu miedzianych czołach pojawiły się potężne, moralne guzy. Po latach, d0pisuję dziś na marginesie manuskryptu tej powieści, że dziś nie wahałbym się poddać mojego procesu nowemu orzeczeniu przysięgłych.
Ale już tego orzeczenia nie potrzeba.
Zniosłem tedy, jak powiadam, dość heroicznie moją porażkę, co do mojej osoby — przykro mi było atoli pomyśleć, jak mocno zmartwi się nią poczciwy komornik. Nie mogłem zdecydować się na napisanie listu do niego, napisałem tedy do Herminy i pospieszyłem zobaczyć tę, której jeden uśmiech był mi droższym od wszystkich wygranych w sądzie i poza sądem. Zbywało mi jeszcze dość czasu przed wyjazdem na moją posadę u p. Pimmelesa; pani Leszczycka wraz z Elsią rozgospodarowały się już były na nowo we Lwowie; potrzebowałem tylko wdziać stosowny tużurek, wybrać stosowną godzinę, i kazać się zameldować — aby z tego padołu nędzy, walących się mostów kolejowych i niesłusznych wyroków, przenieść się naraz w raj niebiańskich rozkoszy. Uczyniłem to i trafiłem w dobrą porę. Cioci Elżbiety nie było w domu, Elsia przyjęła mię z ostatnim listem Herminy w rękach; otrzymała go była przed chwilą. Twarz jej cokolwiek smętna, rozpromieniła się na mój widok. Powiedziała mi, że doszło do jej wiadomości, ile miałem przygód i nieprzyjemności różnych od czasu, gdyśmy się nie widzieli. Ubolewała nad niemi niezmiernie i zapowiadała, że kiedyś będę musiał opowiedzieć jej to wszystko z szczegółami. Następnie wpadła na temat o Herminie. Zachwycała się jej listami, jej złotem sercem i wykształconym umysłem, które się w listach tych objawiały — nie posiadała się z radości, że może korespondować z moją siostrą. Byłem upojony myślą, że to ja byłem przedmiotem tej pożądanej i miłej korespondencyi; zdawało mi się, że przyszła pora przemówić samemu otwarcie w swojej sprawie. Miałem już na ustach stanowcze słowo — nie wiem, co mię wstrzymało. Elsia z wielkiem zajęciem wypytywała się o Herminę, czy dobrze wygląda i czy w istocie jest tak piękną, jakby sądzić można z fotografii? Zapewniałem, że jest nierównie piękniejszą, bo fotografia nie jest w stanie odtworzyć głównego wdzięku kobiet — świeżości, ani też uchwycić zwykłego, swobodnego wyrazu twarzy.
— O wiesz pan, że zaczynam być zazdrosną: pan tak unosisz się nad Herminą! Prawda, jakie to szkaradne uczucie — mieć przyjaciółkę, kochać ją, a nie lubić, by ją chwalono?
— Nie wierzę w tę zazdrość.
— Dlaczego?
— Bo nie przyznałabyś się pani do niej, gdybyś ją czuła.
— Zkąd pan to wiesz?
— Zkąd wiem? Ztąd, że kto czuje, iż ma prawo być kochanym, ten miewa zwykle dość dumy, by ukryć wszelkie obawy, sprzeczne z tem poczuciem własnej wartości i godności.
— Cóżbyś pan zrobił, gdybyś pan był zazdrośny? — zapytała mię żywo?
— Nie wiem, cobym zrobił, ale wiem, że nie miałbym dość pokory, nawet wobec siebie samego, przyznać się do zazdrości i nosić się z nią w sercu, drażnić się jej żądłem.
— Zobaczymy! — zawołała, i w tej samej chwili rumieniec oblał ją całą. Była przecudną w tej sytuacyi kłopotliwej i rzadkiej w swoim rodzaju: nieczęsto bowiem zdarzy się komu, pomyśleć tak głośno coś, czegoby się za nic w świecie powiedzieć nie chciało. W kilka lat później i ja byłbym zrozumiał inaczej to słówko i towarzyszący mu rumieniec — są bowiem wypadki, gdzie cały spryt polega na tem, by tłómaczyć sobie słowa tak, jak to przepisują Linde i Mrongowiusz. Zobaczymy, to znaczy, będziemy widzieli, a więc, będziemy mieli sposobność widzieć, a więc, sposobność ta będzie nam daną, a więc, komuś podoba się dać nam tę sposobność, a więc, ktoś na nas chee eksperymentować, może jako in anima vili. Zamiast tego rozumowania, opartego na leksykalnem znaczeniu słowa: zobaczymy, zrobiłem w duchu jakieś inne, którego ogniw nie byłem świadomy, ale które prowadziło do wniosku, nie, że ktoś chce eksperymentować, ale że ktoś chce zażartować, podrażnić nas, czyli, jak mówią na Rusi Czerwonej, „podroczyć się“ z nami. W takim ześ razie, rumieniec nie był wyrazem żalu, że się wymknęło z ust wyznanie zamiaru eksperymentowania, ale towarzyszył on tylko zawartemu w słowie „zobaczymy“, uznaniu możebności niekoniecznej. To fałszywe rozumowanie ośmieliło mię jednak niepospolicie: złożyłem ręce jak do modlitwy i zawołałem błagającym głosem:
— Nie, nie zobaczymy nigdy, nieprawdaż, panno Elwiro?
Ach, jak cudownie wpatrzyła się w list Herminy, a potem mnie w oczy — jak figlarnie podskoczyła z kozetki, i przybierając minę pedagoga, poczęła mię nauczać:
— Nie tak, nie tak! Ksiądz nie pyta — się na samym początku: „czy ślubujesz wierność?“ pyta on się wprzód: „czy masz wolną i nieprzymuszoną wolę!“
Dobrze jej było żartować — wszak była panią sytuacyi, ale mnie się bardziej na płacz zbierało, niż na figle. Miałem nawet w istocie łzy w oczach, a salon pani Leszczyckiej w szalonym tańcu wirował pod mojemi stopami.
I niedowcipnie, trywialnie, prozaicznie, po studencku,. ale z głębokim akcentem uczucia zapytałem ją nakoniec, po sześciu, ba, po dziesięciu latach, czy ma tę „wolną i nieprzymuszoną wolę“ — czy mię kocha?
Salon przestał wirować, drżał już tylko cały, jak, statek osiadający na mieliznie. Listki kwiatów, firanki, meble i struny fortepianu drżały, wraz ze mną oczekując wyroku.
Elsia zpoważniała nagle, figlarny uśmiech znikł z jej twarzy, ustąpił miejsca zamyśleniu. Po chwili dopiero odpowiedziała mi głosem, w którym dostrzegłem niemałe wzruszenie:
— Ależ... ja nie mogę rozporządzać sobą... mam rodziców.
— Nie zapomniałem o tem, lecz mógł-żem udawać się do nich, nie nabywszy peWności z ust pani, iż mię nie odepchniesz? Błagam panią właśnie o pozwolenie zrobienia tego kroku, błagam, — byś mi powiedziała, czy miały jaką podstawę nadzieje, które mimowoli w ciągu lat powziąłem! Co do państwa Starowolskich, wiem to pośrednio, od Józia, że nie zapatrują się nieprzychylnie na moje najgorętsze pragnienia, jakkolwiek tak śmiałe. Ach, wszak Hermina pisała pani...
— Pisała mi i wiem wszystko — przerwała Elsia. — Pomówmy o tem otwarcie. Wiesz pan to dobrze, jak bardzo panu sprzyjam...
— Sprzyjam! — westchnąłem.
— Nie targujmy się o słowa. Wiesz pan tedy, że pana... że nakoniec, gdybym mogła słuchać tylko mojego uczucia, podałabym panu rękę natychmiast. Inne względy nie grają u mnie żadnej roli, i pominęłabym je bezwarunkowo, gdyby tylko o mnie chodziło. Ojciec mój i matka szacują pana nadzwyczaj, i nie krępowaliby mojej woli; powiem więcej, cieszyliby się wyborem, który zrobiłam, bo widzieliby w tem moje szczęście. Mimo to sądzę, że jako dobra córka, powinnam się jeszcze namyślić. Jest jeszcze ktoś trzeci w tej sprawie: ciocia Leszczycka. Pan wiesz, panie Edmundzie, jaki jest stan majątku moich rodziców. Stara Wola wystawiona jest na licytacyę; mówią, że może być sprzedana za bezcen, rodzice moi na starość mogą się znaleść bez przytułku, w nędzy. Pani Leszczycka jest bogatą, bezdzietną, i ma dobre serce, zresztą, jest ona rodzoną siostrą mojej matki. Pojmiesz pan, że chociaż dla siebie mogłabym nie dbać i nie dbałabym o jej względy, i chociaż ojciec mój oburzyłby się na samą myśl o tem, co tu mówię do pana, to jednak nie powinnam zrobić nic takiego, coby mogło nie podobać się ciotce Elżbiecie. Muszę tedy, do czasu przynajmniej, szanować najdrobniejsze nawet jej gusta i uprzedzenia, a nie wiem jeszcze, jakby się zapatrywała...
— Ale ja wiem, że jestem zgubiony — rzekłem ponuro, biorąc kapelusz do ręki.
— O, nie odejdziesz pan ztąd tak, i nie wysłuchawszy mię do końca! — zawołała, odebrała mi kapelusz i postawiła go na fortepianie. — Panie Edmundzie, wyznaj pan szczerze: pan słyszałeś od Józia, że ciocia Elżbieta ma zapisać mi swój majątek, i sądzisz pan teraz, że będę jej pochlebiać i nadskakiwać, i stosować się we wszystkiem do jej woli, póki nie otrzymam spadku? Wyznaj pan, że tak pan mię zrozumiałeś!
— Jakkolwiek mogłem to zrozumieć, zrozumiałem jeszcze lepiej powody, które panią skłaniają do tego postępowania. Powody te są święte, godne uwielbienia i nie daruję sobie tego nigdy, że potrzebowałem, byś mi je pani sama dopiero wyłuszczać musiała. Tłómaczyć je może tylko moja miłość, która mi odbiera rozwagę i zastanowienie. Przebacz pani szalonemu, nieszczęsliwemu, i... wypędź mię pani ztąd, wypędź! — Wyciągnąłem znowu rękę po mój kapelusz, i znów mi przeszkodziła.
— Wypędzić? Panie Edmundzie, czem to ja zasłużyłam sobie, być pan tak sądził o mnie? Więc pan przypuszczasz w istocie, że mam zamiar ulegać całe życie kaprysom ciotki, wyjść za mąż za laleczkę, którą mi ona może wybierze, i zrzec się wszystkiego, wszystkiego, dla majątku! Krzywdzisz mię pan okropnie, jabym tego nie zrobiła... nawet dla moich rodziców!
Płacz przerwał jej mowę. Elsia płakała po raz pierwszy, odkąd ją znałem. Płakała z mojej przyczyny. Przed chwilą, miałem ból i rozpacz w sercu — teraz, jakieś tkliwe, tęskne, nie ze wszystkiem przykre uczucie poczęło walczyć we mnie z bolem i rozpaczą. Przed chwilą powziąłem był postanowienie nie widzieć jej więcej, unikać spotkania z nią, zapomnieć lub umrzeć — teraz, teraz, uchwyciłem jej rękę i okryłem ją pocałunkami.
— Ja panią uwielbiam teraz jeszcze więcej niż przedtem, ja pani przyznaję słuszność; jeżeli prosiłem, byś mi pani pozwoliła pójść, byś mię pani wypędziła, to dlatego, ze dla mnie tu niema nadziei, że odepchnąłbym ją, gdyby mi się uśmiechała. Panno Elwiro, ja nabyłem prawa kochać rodziców pani tak, jak ich kocha rodzona córka; gdybym miał to słowo, o które panią prosiłem, zwróciłbym je po tem, coś mi pani powiedziała, bo czuję, że pani Leszczycka nie zgodziłaby się nigdy na nasz związek. Idź pani drogą, którą ci wskazuje nie interes, ale powinność, powinność święta. Ja spełnię moją, gdy... cię więcej nie będę oglądał!
Uścisnęła mi rękę i popatrzyła na mnie, ze łzami jeszcze w oczach.
— Pan masz szlachetne serce, panie Edmundzie, szlachetne i pełne niecierpliwych uniesień. Nie pozwoliłeś mi pan dokończyć tego com mówiła. Nie chcę majątku pani Leszczyckiej i starać się o niego nie myślę i nie będę. Chodzi mi tylko o to, aby ciocia nabyła pretensye, ciężące na Starej Woli, a mianowicie ten dług, który wypowiedziano i z powodu którego rozpisano licytacyę. P. Borodeoki poddał cioci tę myśl, i skłania się ona już do niej. Teraz pan zrozumiałeś, dlaczego mówiłam, że muszę jej dogadzać, „do czasu przynajmniej“. Jest wtem trochę machiawelizmu z mojej strony, lecz sądzę, że w tym wypadku z pewnością cel uświęca środki, tem bardziej, że ciocia nie poniesie tu wielkiej ofiary, bo nabywszy sumę ciężącą na Starej Woli, zostanie jej właścicielką. Czy pan uważasz, że znam się już na prawie, jak jaki adwokat?
— Chciej-że pani być i moim adwokatem, wobec siebie samej, bo w tej rozterce między rozpaczą a błyskiem niepewnej nadziei, tracę zmysły. Rozkaż mi pani, co mam uczynić, daj mi pani dobrą radę!
— Dzwoni ktoś, ciocia wróciła — zauważyła Elsia. — Dać panu dobrą radę?
— Będzie ona dla mnie rozkazem.
— Rozkaz, już dałam.
— Kiedy?
— „Forget me not!“ — wymówiła, a wraz z jej słowami ciocia Elżbieta wpadła do pokoju.
— Ah, mais c’est affreux, c’est un vrai scandale! — wołała pani Leszczycka. — Struchlałem na te słowa, zdawało mi się bowiem, że chodziło jej o moje tête-à-tête z Elsią. Przekonałem się jednak natychmiast, że to cioci wcale nie było w głowie. — C’est une dégringolade complète! — narzekała. dalej. — Na co też to zejdzie ta nasza szlachta! Ah, bonjour, panie Malherbe! Figurez-vous, moja Elsiu, ta waryatka Błyszczewska?
— Ciocia Karolcia?
— Zakazuję ci nazywać ją ciocią, nie mam takiej siostry! — Tu ciocia zadzwoniła tak silnie, że zbiegła się cała służba. — Pani hrabinie Błyszczewskiej, gdy przyjdzie, powiedzieć, że mię niema w domu, żem wyjechała na wieś, rozumiecie?
— Rozumiemy, jaśnie pani — zawołali wszyscy chórem i wyszli po jednemu, tylko lokaj stał i czekał dalszych rozkazów.
— Czegóż tu stoisz jeszcze i gapisz się, trutniu? Ruszaj do przedpokoju! Ah, c’est une horreur, ja to odchoruję!
— Cóż się stało tak okropnego? — spytała Elsia.
— Co się stało! Wiesz, że książę Kantymirski starał się o Celunię, i że mu odmówili, tak jak i Pomulskiemu Teraz wiesz, za kogo idzie to.... ta... dziewczyna!
— Jak to, Celunia idzie zamąż!
— A idzie, idzie, pięknie idzie, ślicznie idzie! za jakiegoś Ebera, czy Bebera, czy jak tam. Un va nu-pieds, który parę lat temu był guwernerem u pani Roksolańskiej, a teraz jest... Bóg wie czem, jakimś profesorem uniwersytetu, czy jak to nazywają. Piękny los, nieprawdaż, dla panny hrabianki Błyszczewskiej; wolałabym wziąć te trzydzieści tysięcy posagu, które ma Celunia, i wyrzucić je za okno.
— Pomulski byłby to zrobił niewątpliwie — zauważyła Elsia. — Il n’a plus le sou, a gra w karty dniem i nocą.
— Ale przynajmniej jest to człowiek z dobrej familii, skoligacony z domami comme il faut.
— Taka komiczna figura!
— Już to, moja kochana, nie może być nic komiczniejszego, jak być — panią profesorową! C’est du dernier ridicule! Ale co to jest, tyś zapłakana? Co się stało?
— Ni c, opowiadałam panu Edmundowi, jakie kłopoty ma tato z tą licytacyą... i to mię tak zirytowało...
— Oui, oui, chère enfant, nous arangerons celà! Ty moje kochane dziecko, ty mi nie zrobisz nigdy takiego wstydu, jak Celunia, nieprawdaż? Ach, panie... jakże się pan nazywa, zapomniałam... niech też Błażej pójdzie za panem do teatru, i niech mi pan wybierze na dzisiaj lożę na pierwszem piętrze, tylko nie nad krzesłami, proszę pana. Vous savez maszerciu, le jeune Klonowski y va, będą także państwo Derscy z synem, który właśnie wrócił z Tirlemont, gdzie kończył edukacyę. Un beau jeune homme, trochę blady i szczupły, mais ça se fera. Derscy wracają ze Spaa, gdzie imponowali niepospolicie. Tylko zaraz, proszę pana, panie Malheur, bo słyszałam, że dziś rozbiorą wszystkie loże. Tu są pieniądze.
Mało zapewne znajdę czytelników, którzyby sami nie pojęli, co się mogło dziać w mojej duszy w tej chwili; wstrzymuję się tedy od wszelkich wylewów lirycznych izapisuję po prostu, że wziąłem pieniądze i Błażeja i poszedłem kupić lożę, bo jeżeli Elsia zadawała sobie tyle pracy dla względów pani Leszczyckiej, to dlaczegóżbym ja choć w części naśladować jej nie miał. Boska dziewczyna! Z jaką przytomnością umysłu ona wytłómaczyła ciotce przyczynę swoich łez, jak zręcznie skorzystała ze sposobności, aby przypomnieć pani Leszczyckiej interes swojego ojca. Na schodach spotkałem listonosza, który miał w ręku list ze Starej Woli do Elsi. Zapewne nie będzie w tym liście nic wesołego, pomyślałem sobie, i zadumałem się nad niesprawiedliwościami fortuny. Gdy wróciłem do hotelu, wręczono i mnie list od Józia.
Donosił mi o bardzo ważnych zdarzeniach. Dowiedziałem się, że sumę, hipotekowaną secundo loco na Starej Woli, i niezbyt wielką, bo wynoszącą zaledwie kilka tysięcy, nabył przed niedawnym czasem — p.Klonowski. Wypowiedział ją natychmiast, a gdy termin minął i rotmistrz nie mógł zapłacić pieniędzy, Klonowski wyrobił sobie przymusową licytacyę, a nawet dwa razy już ją rozpisano, ale nie stawił się nikt, ktoby dał cenę szacunkową. Teraz nastąpić miała trzecia licytacya, na której sprzedanoby Starą Wolę nawet niżej wartości. Otóż tego samego dnia, kiedy mi pisał Józio, zjawił się p. Klonowski w Starej Woli. „Ojciecpisał mi Józio — namyślał się dość długo, czy ma go wpuścić na„próg swojego domu, lecz obowiązki gościnności, które na wsi są inne, niż w mieście, przemogły. Domyśl się, czego chciał pan hrabia z Hajworowa? Oto ni mniej ni więcej, jak tylko prosił o rękę Elsi dla Gucia. Ojciec zbladł jak ściana, ugryzł się w wargę i krótko i sucho odpowiedział: nie. Klonowski nalegał długo, przedstawiał ojcu materyalne korzyści tego interesu, ofiarował Elsi na wiano swoją sumę; ojciec, w którym wszystko aż kipiało, powtarzał ciągle z zaciętemi zębami: nie. Nareszcie Klonowski kazał zaprzęgać konie, a w tej samej chwili mój stary kazał kulbaczyć szpaka. Pan graf hajworowski odjechał, a ojciec trop w trop za nim i odprowadził go aż za miedzę. Tam dopiero podjechał do powozu i powiedział Klonowskiemu: „Słuchaj pan, nie mogłem panu powiedzieć prawdy pod moim dachem, póki on jest moim, ale jeżeli mi pan kiedy na neutralnem miejscu powtórzysz propozycyę, abym krew uczciwą łączył z potomstwem oszustów i krzywoprzysięzców, to odpowiem panu kijem!“ Po tych słowach ojciec zatoczył konia i wrócił do domu, ale tak się zirytował całą tą sprawą, że jest cierpiącym od tego czasu, zwłaszcza, gdy drażni go ciocia Elżbieta swojemi listami, w których popiera sprawę Klonowskiego. Temi dniami mama wyjeżdża do Lwowa, aby zabrać Elsię, bo staremu nie daje spokoju sama myśl, że syn Klonowskiego widuje jego córkę i zaleca się do niej. Powtarzam ci, że tu i owdzie można jeszcze znaleźć w Polsce twardego szlachcica, kutego z dawnej stali.
„Interesa nasze zresztą idą dość źle, ale nie tak źle, jak sądził Klonowski. W tej chwili otrzymałem telegram od adwokata Borodeckiego ze Lwowa, który mi donosi, że udało mu się unieważnić obie poprzednie licytacye, tak, że teraz muszą być rozpisane znowu trzy nowe terminy. Tymczasem albo się zrobi interes z bankiem wiedeńskim, który spłaci towarzystwo kredytowe i Klonowskiego, albo też znajdzie się kupiec, który da za Starą Wolę tyle, ile warta, a W takim razie zostałoby ojcu zawsze czystych przeszło 40.000 złr.
Opowiedz Elsi te szczegóły, bo pisze do niej wprawdzie mama, i o głównej rzeczy doniesie jej niezawodnie, ale co do drobiazgów pieniężnych, to kobiety, ja wiesz, są najgorszymi sprawozdawcami“.
Uderzyło mię to, że w całym liście Józia nie było ani wzmianki o nadziei, że pani Leszczycka spłaci Klonowskiego. Domyśliłem się, że musiała zapeWne bez wiedzy Elsi zmienić swój zamiar, powziąwszy myśl wyswatania Elsi za Gucia. Przypomniałem sobie, że obiecywała jej z peWnym naciskiem bytność Gucia w teatrze. Miałażby Elsia wiedzieć — o jej projektach? Nie — wszak jednym tchem mówiła pani Leszczycka o drugim meteorze matrymonialnym, o jakimś Derskim, który wrócił z Tirlemont. Widocznie tedy, nawet projekta. samej pani Leszczyokiej nie były jeszcze ustalone i skrystalizowane w osobie Gucia, a jeżeli Józio nie Wspominał o pomocy przyobiecanej ze strony ciotki, to zapeWne dlatego, że nie liczył na nią wcale wobec niestałości kobiecej.
Medytowałem o tem i o owem, a nakoniec siadłem i napisałem Herminie długą relacyę o wszystkiem, co czytelnik przebył wraz ze mną. Wpadłem nawet w dobry humor i żartowałem w tym liście sam z siebie, że byłbym się może jeszcze i tym razem nie oświadczył, gdyby nie owa rozmowa o zazdrości, wśród której wyrwała mi się prośba do Elsi, by mię nie wystawiała na próbę; poczem już ona.
sama musiała mi przypomnieć, że pierwej prosi się 0 miłość, a później dopiero żąda się wierności. Oczywiście, Elsia wiedząc, jak jestem nieśmiały, bawiła się z początku w duszy moim kosztem, bo czuła co chcę powiedzieć i widziała, jaką mi to trudność sprawia. Teraz już i ja sam bawiłem się wraz z nią tą moją niezdarnością — wszak ostatnie jej słowa były powtórzeniem rozkazu niezapominania o niej — wszak pani Starowolska miała przybyć po nią, i przyjaźń z p. Leszczycką narażona była na wielki szwank, wbrew naszej woli. Nigdy jeszcze, w komedyi najmniej dręczącej nerwy widzów, kontentujące wszystkich rozwiązanie nie na — stąpiło tak szybko.po najsroższem zawikłaniu. Odniosłem mój list na pocztę i przypomniawszy sobie, że mogę dziś jeszcze przez trzy godziny rozkoszować w widoku Elsi, poszedłem do teatru ikupiłcm na pierWszym balkonie krzesło, ile możności naprzeciw loży pani Leszczyckiej.
Teatr był przepełniony — występywał bowiem jakiś śpiewak zagraniczny, o którym mówiono, że przed dwudziestu laty robił fourore po najpierwszych scenach świata; teraz niestety została mu już była. tylko „metoda“ bez głosu, i tą metodą zachwycała się publiczność, podczas gdy ja korzystałem z każdej chwili, w której bez zwrócenia powszechnej uwagi na siebie mogłem wpatrywać się w Elsię, jak w tęczę. Na szczęscie moje, doskonały wzrok pozwalał mi obchodzić się bez szkieł i wskutek tego mogłem nie spuszczać oka z przedmiotu mego uwielbienia. Elsia była zirytowana i milcząca; przypisywałem to wpływowi listu, który otrzymała od matki, i rozdrażnienie jej wydawało mi się bardzo naturalnem — Wszak Klonowscy chcieli nabyć ją, jak towar jaki, a choć nie było niebezpieczeństwa, aby się udsły ich zamysły, sama myśl o targu podobnym była oburzającą. Wtem akt się skończył, i wkrótce ktoś wszedł do loży p. Leszczyckiej. Uważałem, że Elsia przywitała. go od niechcenia ruchem głowy i nie zwracała. potem wcale uwagi na niego; p. Leszczycka rozmawiała z nim w sposób protekcyonalny. Dopiero gdy się żegnał odchodząc, spostrzegłem, że był to p. Borodecki. Jakieś ’niepiękne uczucie radości owładnęło mię na widok, jak sucho i zimno zbyto owego strasznego rywala, który nabawił mię niegdyś tyle niepokoju i nocy bezsennych. W istocie, śmiesznemi wydawać mi się teraz musiały moje dawniejsze obawy: ani zewnętrzne, ani wewnętrzne, i to bardzo cenne zalety p. Dominika nie zrobiły na Elsi najmniejszego wrażenia. A był to przecież — jak na nasz wiek i nasze wymagania — ideał mężczyzny. Bez zbytku skromności, musiałem mu przyznać i przyznawałem pod każdym względem wyższość nademuą, a jednak jego dzieliła taka przepaść chłodu od Elsi, a mnie... nic już prawie w tej chwili nie dzieliło od niej. To uczucie tryumfu i pewności siebie było tak upajającem, że zerwałem się z krzesła, aby pójść złożyć moje uszanowanie p. Leszczyckiej i studyować różnicę w przyjęciu, jakiego doznam ze strony Elsi w porównaniu z p. Dominikiem. Wtem powstał jakiś ruch W loży — Elsia obróciła się ku drzwiom i z uśmiechem podała rękę nowo przybyłemu gościowi, rozpoczynając z nim natychmiast bardzo ożywioną rozmowę. Wytężyłem oczy — po chwili wyłonił się z cieniów, ogarniających głąb loży, jakiś rumiany buziaczek z maleńkim, bardzo jasnym wąsikiem, ponad Wielką krawata szmaragdowego koloru i czarnym tużurkiem. Trwało to dość długo, nim zoryentowały się moje zmysły i nim uwierzyć im zdołałem, że ten cywilny buziaczek, tak niepokaźuy, był własnością osobistą iniezaprzeczoną — p. porucznika Klonowskiego! Stałem z otwartemi ustami i byłbym stał nie wiedzieć jak długo, gdyby zniecierpliwieni widzowie z drugiego rzędu krzeseł nie zwrócili mojej uwagi, że nie kupili biletu dla Oglądania moich pleców. Usiadłem mechanicznie — rozmowa w loży trwała dalej, wśród śmiechów i żywej giestykulacyi z jednej i drugiej strony. Gucio uśmiechał się tak niedorzecznie, jak za najpiękniejszych czasów szkolnych; Elsia stroiła do niego różne miny i zdawało się, że bawi się wybornie. Nagle, wskazała mu jakiś punkt w sali; aby go zobaczyć, pochylił się nad nią: czułem, że jego oddech był na jej włosach, na jej czole, jego szmaragdowa krawata dotykała jej lica długiemi swojemi końcami, a ona śmiała się tak serdecznie... chyba żartowała z niego? O, żartowała dotkliwie, zachmurzył się nawet. Przebóg! Podała mu rękę do pojednania i popatrzyła na niego z taką dobrocią! Tego nie rozumiałem już zupełnie: wszak to był ten sam młody człowiek, którego jej chciano narzucić, grożąc ojcu jej wywłaszczeniem z majątku! Ale pocóż miałem męczyć się domysłami, wszak rzecz musiała wyjaśnić się nazajutrz. Tymczasem atmosfera w teatrze stawała się dla mnie nieznośną; wybiegłem na korytarz, i począłem przechadzać się tam szybko, ścigany mimowoli rozmaitemi kombinacyami co do przyczyn zagadkowego postępowania Elsi.
— Sługa kochanego pana! — odezwał się nagle tuż koło mnie sympatyczny głos męski — dokąd to tak spiesznie?
— A... dobry wieczór panu — odparłem, poznając p. Dominika, i witając go serdecznie. Nie wiem, co mię ciągnęło zawsze do tego człowieka, ale ciągnęło mię coś nawet wówczas, gdy go nienawidziłem, a tem bardziej teraz.
— Pan w teatrze?
— Tak. Widziałem pana przed chwilą, w loży pani Leszczyckiej.
Pan Dominik miał ponoś ochotę skrzywić się na to wspomnienie, ale jako człowiek panujący“ nad swoją ñzyognomią wyprostował się tylko, poprawił kołnierzyki i schował w nie na. chwilę swoją hiszpańską bródkę.
— Nie zaglądniesz pan tam także na moment? — zapytał mię od niechcenia.
— Nie, mam dziś wstręt do tego niemieckiego śpiewu, idę do domu.
— Ale czy nie uważasz pan, jaka dziś wilgoć w powietrzu! Brr... Możebyśmy wstąpili do restauracyi na kieliszek Madery?
Na sen nie miałem jednakowo najmniejszej nadziei tej nocy, przyjąłem więc chętnie tę propozycyę. Restauracya była próżna, Madera niezła, rozgadaliśmy się tedy wkrótce swobodnie.
— Niech to będzie między nami, p. Edmundzie — rzekł p. Borodecki — ale przyznam się panu otwarcie, że moje kuzynki... to jest, że pani Leszczycka, bo nie mam prawa mówić o pannie Elwirze... otóż, pani Leszczycka gniewa mię niepospolicie, odkąd wróciła z zagranicy. Nie była ona nigdy moją słabą stroną, ale teraz to już się kobiecinie ze wszystkiem w głowie przewróciło. U wód, była oczywiście ciągle hrabiną, porobiła różne znajomości; teraz, o niczem niema mowy, jak tylko o książętach włoskich, markizach hiszpańskich, lordach angielskich i bankierach paryskich. Ani przystąpić biednemu człowiekowi! Omijałbym ją na milę, gdyby nieszczęście nie chciało, że prowadzę interesa tego poczciwego rotmistrza Starowolskiego. Interesa te były nawet przyczyną, że odszukałem ją w loży...
— Czy zaszedł może znowu jaki zwrot niekorzystny w tej sprawie z Klonowskim?
— A... zaszedł, i to bardzo brzydki...
— Więc licytacya!
— Ach, co innego! Wszak wiesz pan zapewne, że pani Elżbieta swata wszelkiemi sposobami pannę Elwirę za Gucia Klonowskiego?
— To jest, nie sądzę, by ją swatała „wszelkiemi sposobami“... ot tak, są projekta...
— A ja panu powiadam, że swata rękami i nogami.
Lecz do rzeczy. Otóż Klonowscy, których prestige mimo wszystkiego... opiera się na słabych podstawach, radziby koniecznie zkoligacić się ze staroszlachecką rodziną i zyskać lepsze plecy, niż te, które im może dać sam majątek. Póki wiadomem było tylko, że stary jest i był oszustem, a syn głupcem, było to jeszcze pół biedy, ale po ostatnim przypadku pana Gustawa...
— Gucio miał przypadek? Nie znać tego po nim.
— Wszak jeżeli go pan widziałeś, to musiałeś pan przecież spostrzedz, że już chodzi w cywilnem ubraniu.
— I cóż z tego?
— To z tego, że pan Gustaw grał z kolegami w maczka, i że go złapali na gorącym uczynku, jak wyciągał ze szkartu to, co mu było potrzebnem do szlagera. Oczywiście, wypoliczkowali go, wyrzucili za drzwi, i dostał haniebną dymisyę, bo nikt nie chciał służyć z nim w jednym i tym samym pułku. Stało się to przed trzema dniami, na prowincyi, w Przemysłowicach. Dowiedziawszy się o tem zajściu z ust wiarogodnych, bo od dowódcy pułku, w którym służył, uważałem to za mój obowiązek uprzedzić kuzynkę. Ale! mój panie, ta nasza arystokracya, a raczej to, co u nas udaje arystokracyę, to coś gorszego od próchna! Wszyscy wiedzą o brudnym i hańbiącym postępku, wszyscy szepcą o tem poza oczami, i wszyscy przyjmują w swój dom zhańbionego, bo odziedziczy kiedyś milion, a skoro szachruje przy kartach, to może i nie przegra majątku!
— Mniejsza o to — odparłem — rotmistrz sprzeciwił się stanowczo projektom pani Leszczyckiej i temi dniami przybywa tu pani Starowolska odebrać córkę i wziąć ją na wieś. Zresztą Elsia sama...
— Elsia?
— Chciałem powiedzieć: panna Elwira — poprawiłem się, nieco pomięszany.
— Panna Elwira! Panna Elwira jest przedewszystkiem upartą i zrobi z pewnością właśnie to, czemu się wszyscy sprzeciwiać będą. A potem... w braku hiszpańskiego markiza albo rzymskiego duka, galicyjski milioner ma pewne niewątpliwe, pozytywne zalety... Gucio jest teraz jedynakiem, bo jego siostra umarła.
— Panie Dominiku, krzywdzisz pan mocno pannę Sta rowolską. Chciej mi pan wierzyć, że jest to osoba... może trochę kapryśna... ot, rozpieszczone ipieszczotami zepsute dziecko... nle zbyt to szlachetnych ludzi córka, by nie umiała pogardzić podłością, albo też, by z dziecinnego uporu, pogodziła się z nią nawet. Co się zaś tyczy względu na majątek Klonowskiego, mniemam, że nie mówiłeś pan na seryo.
— Nie potrafię panu wytłómaczyć dokładnie wszystkich danych, na których opieram moje przypuszczenie, ale daję panu gardło na to, że niechaj dziś nie stanie rotmi strza, najdalej do roku panna Elwira będzie panią Klonowską!
Uśmiechnąłem się; gardło pana Dominika byłoby bowiem w niemałem niebezpieczeństwie, gdybym go wziął za słowo. Zresztą, byłby on zmienił zdanie, gdyby był słyszał rozmowę, jaką miałem z Elsią przed kilkoma zaledwie godzinami. Nie mogłem mu mieć za złe jego przypuszczeń, bo nie wiedział o niczem.
Ale wilgoć nie przestawała napełniać powietrza, bo było jesienne i dżdżyste. Madera, powtarzam, była wcale niezła ikącik mieliśmy zaciszny.... spieraliśmy się tedy dalej. Pan Dominik w obszernym, i jak zwykle, nieco ociężałym wywodzie chciał mi właśnie wyłuszczać powody, dla których sądził, że panna Starowolska może zostać panią Klonowska — kiedy nagle zebrało mi się na otwartość i wyspowiadałem mu się in camera charitatis, że jestem, wprawdzie nie po słowie, ale przynajmniej po słowach z Elsią, wykluczających jego przypuszczenie.
— To zmienia postać rzeczy — rzekł, poprawiając zawzięcie kołnierzyki i prostując się znowu. — To chciej mi pan wierzyć, panie Edmundzie, to cieszy mię serdecznie! Ale skoro sprawa tak stoi, przyznasz pan, że wskazanym jest w tym wypadku kieliszek szampana, nie ten podły trunek hiszpański. Garson!
Nie było repliki na takie wezwanie — podano szampana, a pan Dominik wniósł:
— Niech żyje to, co każdy z nas ma w sercu! I — precz z Klonowskimi!
Gawędziło nam się tedy dalej i piło się wybomie, a chociaż nie potrafiłbym powtórzyć reszty naszej rozmowy inie przypominam jej sobie dokładnie, to przypominam sobie, że była ona bardzo poważną i bardzo wyczerpującą, — tak wyczerpującą, że rano zostało nam zaledwie dość czasu, by pójść do łaźni i odświeżyć się, poczem p. Dominik pospieszył do swego biura a ja do p. Pimmelesa, z którym miałem do pomówienia.
P. Pimmeles chciał zaprowadzić w swojej fabryce ulepszenia, które przed niedawnym bardzo czasem wynaleziono zagranicą — w tym celu postanowił był wyprawić mię do Niemiec, abym tam zbadał naocznie nowe te wynalazki. Mniemałem, że będę miał trudności co do paszportu, jako zostający jeszcze ciągle pod opieką Klonowskiego, który wygrawszy na razie sprawę, mógł stawiać mi przeszkody. P. Pimmeles podjął się był zalatwić to wszystko, i miałem w istocie sposobność przekonać się, jak prawdziwem było powszechne w kraju twierdzenie, iż u c.k . władz austryackich wyznawcy religii mojżeszowej najłatwiej i najprędzej umieją prowadzić sprawy. P. Pimmeles poruszył rozmaitych swoich ajentów i w przeciągu bardzo krótkiego czasu rozprawił się z Klonowskim, z sądami i z policyą tak dobrze, że doręczył mi teraz dekret uznający mię pełnoletnim i paszport, jak gdyby to było igraszką. Umówiliśmy się, że wyjadę za tydzień i natychmiast po powrocie obejmę moją posadę. Zostawało mi tedy dość czasu, by być świadkiem przyjazdu p. Starowolskiej do Lwowa i uwolnienia Elsi z pod opiekuńczych skrzydeł p. Leszczyckiej. Nie zdołam opisać, z jaką niecierpliwością, wyglądałem tej chwili — pominąwszy już bowiem inne, ważniejsze względy, sam pseudo-arystokratyczny ton cioci Elżbiety dokuczył mi był niepospolicie i naraził moją miłość własną na niejedną próbę. Traktowała mię ona i tolerowała w swoim salonie, jak się traktuje i toleruje przyzwoitszego cokolwiek oficyalistę — a ten jej sposób zapatrywania się na mnie udzielił się powoli całemu jej „towarzystwu“, w którem byłem i czułem się intruzem. Dzięki tej różnicy między mojem stanowiskiem w tem kółku a mojemi śmiałemi aspiracyami, ostatnia moja rozmowa z Elsią chwilami wydawała mi się snem — świat, w którym ona żyła, zaledwie zwracał na mnie uwagę-panowie, bywający u p. Leszczyckiej w zamiarze zbliżenia się do mniemanej jej spadkobierczyni, nie raczyli domyślać się nawet współzawodnika w mojej osobie — damy, swatające w wolnych chwilach wszystkich znajomych kawalerów ze wszystkiemi znajomemi pannami, o mnie zapominały zawsze w swoich kombinacyach co do Elsi. Prawda, że starałem się zawsze unikać ile możności wszystkiego, coby mogło zwrócić na mnie bystre spojrzenia tych pań; czyniłem to głównie z obawy, by nie zaalarmowano p. Leszczyckiej i by mi nie zabroniła bywać w swoim domu — ale też zdawszy sobie dokładnie sprawę z całego tego położenia, nie mogłem prawie uwierzyć, że ja jestem właśnie tym szczęśliwym śmiertelnikiem, któremu niebiosa przeznaczyły uszczknąć najcudowniejszy kwiat z pomiędzy tego niesmacznego otoczenia, i nazwać go swoim. A jednak, czyliż Elsia nie powiedziała mi wyraźnie, że tylko wzgląd na p. Leszczycką przeszkadza jej pójść za popędem serca, i czyliż wzgląd ten nie miał ustać za dni parę — czyliż nie ustał już nawet po ostatnim liście, który otrzymała ze Starej Woli?
Powtarzałem sobie to wszystko co chwila, abym nie przestał wierzyć w rzeczywistość mojego szczęścia — rzeczywistość tem senniejszą po bezsennie spędzonej nocy. Unikałem ludzi tego dnia, bo irytowali mnie niezmiernie; dość powiedzieć, że p. Mamułowiczowa, którą spotkałem w mieście, przywitała mię zapytaniem, czy wiem, że Elsia wychodzi za mąż za młodego Klonowskiego? Zamknąłem się w pokoju aż do chwili, w której przyzwoitość pozwalała pojawić się u p. Leszczyckiej. Około pierwszej po południu skorzystałem z przysługującego mi jako quasi-domownikowi prawa i zostałem wpuszczony do salonu. Ciocia Elżbieta w smętnej bardzo postawie zalegała kanapę koło pieca i żaliła się na migrenę; Elsia wyglądała przez okno i rozmawiała z — Guciem, który stał tuż koło niej. Porzuciła go jednak, gdy wszedłem, i przyszła podać mi rękę, z wyrzutem, że byłem wczoraj w teatrze a nie przyszedłem do loży. Gucio przysunął się także do mnie i podał mi swoją rycerską dłoń do uścisku. Zamiast ująć ją, udałem, że nie rozumiem, czego chce, i przypatrywałem się ciekawie podanemu mi fantowi.
— Czegoż tak patrzysz? — zapytał Gucunio jowialnie.
— Patrzę — odparłem półgłosem, mierząc go oczyma — czy nie masz asa w rękawie. — Co rzekłszy, dla zatarcia tej sceny, zwróciłem się do p. Leszczyckiej i zająłem się zawzięcie jej migreną, wyliczając wszystkie znane mi i nieznane leki na tę słabość nieznośną. Ciocia nie słyszała, co powiedziałem Guciowi, i przyjęła moją troskliwość nader łaskawie. Gucio zmięszał się trochę, ale nie stracił humoru, i wział żywy udział w rozmowie, zapewniając, że na migrenę niemasz jak kieliszek Koniaku! i przejsżdżka kłusem na jego kasztanowatym Lengyelu, do czego atoli ciocia Elżbieta nie objawiała najmniejszej ochoty.
Elsia natomiast, która stała blisko nas podczas powitania naszego i słyszała dokładnie moje słowa, popatrzyła na mnie surowo i nie rozchmurzyła się już wcale. Gucio pożegnał się wkrótce, przyrzekłszy!pani Leszczyckiej, że przyjdzie do niej wieczór na herbatę. Gdy odszedł, ciocia rozpoczęła hymny pochwalne na cześć jego.
— Wiesz Elsiu, przypomina on mi twojego hrabiego v. Spangenberg, tego, co ci tak nieodstępnie towarzyszył na wycieczkach w saskiej Szwajcaryi. Il a peut-être moins d’asprit... mais c’est am trés bon garçon.
— Tem lepiej dla tych, z którymi obcuje — odparła Elsia. — Dowcip służy ludziom często tylko do czernienia drugich — dodała, patrzac na mnie znacząco.
— Do czernienia? — zapytałem zdziwiony, osłupiały.
Pojmowałem przed chwilą surowe spojrzenie Elsi, ale przez myśl mi nie przeszło, by mogła ujmować się za Guciem; sądziłem, że wyrzucała mi tylko małą scenę, której omal nie wywołałem w jej obecności.
— Tak, do czernienia — odpowiedziała. — Na to nie potrzeba nawet wiele dowcipu, dość jest powtórzyć pierwsza lepsza plotkę.
— Ach, co to, to prawda — podjęła ciocia. — Jak nieznośny ten pan Dominik był wczoraj z tem swojem opowiadaniem o tej jakiejś karczemnej scenie między oficerami a Klonowskim! Qui est-ce que celà regarde? Wiadomo przecież, że w wojsku służą różni ludzie, et souvent, ce sont des malotrus...
— Pan Borodecki wie, dlaczego co mówi — — powiedziała Elsia z dziwnym przekąsem.
— Zapewne! Powiem ci nawet ma chêre, że pan Borodecki radby bardzo, abym wypowiedziała dom Klonowskiemu. Uważam oddawna, że jesteś w jego guście... inaczej nie rozumiem, dlaczegoby mu miał zawadzać Klonowski.
Jeżeli to było prawdą, co mówiła ciocia, to pan Dominik miał bardzo dziwny sposób objawiania swego „gustu“. Od dwóch lat, był trzy czy cztery razy w domu swojej kuzynki, a na ulicy kłaniał się jej z daleka i gubił się natychmiast między przechodniami.
— Czy pani dobrodziejka wątpi o prawdziwości zajścia, które mial Klonowski w Przemysłowicach? — zapytałem.
— Ani wątpię, ani nie wątpię, i wcale mię to nie obchodzi. C’est un jeune homme très-bien reçu, i to w najlepszych domach. Mogą sobie mówić, co chcą... Wszak o panu “’itolskim, naprzykład, opowiadali także to i owo, a pokazało się w końcu, że wszystko było nieprawdą, bo i marszałkiem go wybrali i ożenił się bogato.
— To są zapewne niewątpliwe dowody — odrzekłem ironicznie, badając wzrokiem Elsię.
— Pan Edmund podejmuje się stanowczo roli bociana — odparła. Tymczasem podniosła się pani Leszczycka i oświadczyła, że musi pójść położyć się trochę, z powodu swojej migreny. Raczyła atoli poprzednio zezwolić, bym przyszedł na herbatę.
— Panno Elwiro — odezwałem się, gdy odeszla — sądzę, że panią wrodzona dobroć serca unosi za daleko w obronie Klonowskiego. Są pewne rzeczy, których bronić niepodobna.
— A są pewne, których znosić niepodobna, przedewszystkiem zaś, takie ciągłe opiekowanie się kimś, takie narzucanie mu swojego zdania! Pan sądzisz, że ja idę za daleko, a ja sądzę, że wy wszyscy idziecie za daleko...
— Kto Wszyscy?
— Kto? Pan, Józio, moi rodzice, p. Borodecki, jednem słowem, wszyscy. Czy ja nie mam już ani szczypty własnego rozumu, ani szczypty własnej woli? Jedna tylko ciocia, która nie usiłuje mię krępować, bo ani nie ma prawa do tego, ani go sobie nie przywłaszcza!
Wszystko to było powiedziane cierpko, ostro, szybko, jak w spazmatycznym napadzie. Zbłądziłem może, że nie starałem się załagodzić tej burzy, może chwilowej, ale byłem szczególnie podrażniony tą mową, w której widocznie były wpływy pani Leszczyckiej i całego jej otoczenia.
— Czy to, co pani mówisz o „nas wszystkich“, ma znaczyć, że stawiamy zapory między panią a Klonowskim? — Niema mowy o zaporach, ja nie znam zapór!
— Więc, o cóż chodzi? — zapytałem chłodno. Niebaczny, nie wiedziałem, że w pewnych chwilach nic tak nie może podrażnić rozdrażnioncj kobiety, jak rozumne i chłodne zapytanie. Ona chciała widzieć mię trawionego zazdrością, przygnębionego rozpaczą, szalonego bolem, chciała, bym drżał na myśl, że sprzyja Klonowskiemu — a ja tymczasem, rozprawiwszy się z nim przy niej, a bez niej, pytałem ją zimno, o co chodzi? Jak gdyby ona mogła powiedzieć mi, o co jej chodziło!
— Pan mię pytasz, o co chodzi, pan, który przed chwilą zrobiłeś taką scenę! Czy pan sądzisz, żem nie zrozumiała, co to miało znaczyć? Chciałeś pan zrobić Klonowskiego niemożliwym, wypędzić go, wygryźć!
— Chciałem poprostu, nie podać mu ręki: czy chciałabyś pani, abym postąpił przeciwnie? Nie przypuszczałem ani na chwilę, bym potrzebował dopiero, wygryzać“ Gucia z obecności pani; nie podjąłbym się nawet tej czynności, gdyby ona miała oznaczać, że w nim uznaję rywala.
— Pan jesteś, jak widzę, wybrednym co do rywalów!
— Jestem, panno Elwiro. Swojego czasu, byłbym się chętnie bił na noże z p. Borodeckim, iczułem się nieszczęśliwym, gdyś pani spojrzała na niego. O Gucia, nie potrafiłbym być zazdrośnym.
— Bardzo mię to cieszy, żeś pan tak łaskaw, nie mordować mi mojego narzeczonego.
— Narzeczonego?!!
— Tak, mój panie. Pan i Józio kopaliście pod nim dołki, ojciec mój nie pytając się mnie wcale, odmówił jego ojcu, a ja powiedziałam mu przed chwilą, że jeżeli chciał mojej ręki, to powinien był udać się do mnie. On też oświadczył mi się natychmiast w obecności cioci...
— I pani przyjęłaś go?
— Żądałam czasu do namysłu. Trzech dni.
— To żart! — zawołałem, śmiejąc się.
— Proszę spytać się cioci — rzekła, wskazując panią Leszczyckę, która w tej chwili weszła do pokoju.
— O co chodzi, maszerciu?
— Pan Edmund nie chce wierzyć, że Klonowski oświadczył się o moją rękę, i że żądałam trzech dni czasu do namysłu.
— Mais, ma chêre, cóż p. Edmundowi do tego? Swoją drogą, nie chcę ci narzucać mojej rady, ale byłabyś mojem zdaniem lepiej zrobiła, gdybyś była dała słowo od razu. Panie Poularde, może pan będzie łaskaw zostać u nas na obiedzie; chciałabym poradzić się z panem, który tak dobrze znasz Starowolskich, jak przełamać ich upór w sprawie tych dwojga zakochanych młodych ludzi.
— O, przełamie on się sam — wymówiłem z trudnością, bo kurczowe drganie ubezwładniało mi prawie szczęki. Przełamie się, bo rotmistrz nie przeżyje tej chwili. Żegnam panie!
— Jakto, pan odchodzi? — zapytała ciocia, patrząc z uśmiechem szatańskim na Elsię. Teraz dopiero zrozumiałem, że znała moją tajemnicę, i że pozorna jej naiwność przed chwilą była tylko wyrafinowanem naigrawaniem się ze mnie. Nie mogłem odrzec ani słowa, wytoczyłem się do przedpokoju, i tam usiłowałem zebrać moje myśli, by nie mieć miny waryata na ulicy. Zaledwie przymknąłem drzwi, usłyszałem głośny wybuch śmiechu p. Leszczyckiej w salonie, potem jakieś przedstawienie zrobione Elsi, a potem, drzwi się otwarły, i Elsia stanęła przedemną. Miałem jakąś mgłę przed oczyma; wśród tej mgły zdawało mi się, że podawała mi rękę. Nie jestem tego pewny.
— Panie Edmundzie — przemówiła. Głos jej był zmieniony, wzruszony.
Milczałem jak głaz.
— Panie Edmundzie, pan przyjdzie wieczór, nieprawdażP Pan mię źle nie zrozumiałeś!
Skupiłem wszystkie moje siły moralne i fizyczne do uśmiechu i ukłonu, i zdobyłem się na to, że wskazując na drzwi salonu, powiedziałem żartobliwym tonem:
— Ciocia się śmieje, gotowa dostać czkawki. Dajmy pokój temu!
I Wybiegłem na ulicę.
Niepodobna mi opisać zmąconych uczuć, które mną władały. Kogokolwiek dotknęło kiedy wielkie nieszczęście, ten wie, że umysł, przygnębiony katastrofą, na dłuższy czas traci swoją sprężystość. Jest się pozbawionym własnej woli, energii, zdolności przedsięwzięcia czegokolwiek; ludzie, słabsi od nas w zwykłych warunkach życia, muszą nas popychać w prawo i w lewo; nie jesteśmy w stanie stawić czoła najdrobniejszym wydarzeniom, toniemy tam, gdzie inni w bród przechodzą. To był stan mojej duszy. Gdybym mógł był oburzać się, szaleć z rozpaczy, miotać się namiętnie, byłbym niezaw0dnie postanowił tysiąc razy i poprzysiągł nie wracać więcej do Elsi, ale — byłbym z pewnością Wrócił. Zamiast wszystkich tych gwałtownych uniesień atoli, czułem tylko ból i smutek niezmierny — nie postanawiałem nic i nie byłem zdolny do żadnego postanowienia, ale czułem, że do niej nie wrócę. Czułem to, bo jakaś próżnia powstała we mnie, urok, pod którym zostawałem tak długo, znikł w jednej chwili; napróżno goniłem myślą za obrazem pełnym czaru, który tkwił w niej tak długo: obraz ten rozwiał się w mgle i przestał mię nęcić i dręczyć, a żal, strasznie mi żal było za temi udręczeniami, żal za miłością, którą jedna chwila wydarła z mego serca. Nie wiedziałem jeszcze, jak potrafię żyć bez tego uczucia, czem zastąpię to, co było dla mnie dotychczas gwiazdą przewodnią i busolą? Do czego nawiążę dalszą nić mojego istnienia?
Chciała, bym wrócił — żałowała może szczerze swojego postępku. Nie zaszło między nami prawie nic, coby przechodziło zwykłe rozmiary kłótni między zakochanymi. Gucio nie był wcale przeszkodą: nie mogłem brać na seryo jej „trzech dni do namysłu“, wiedziałem bowiem, że go nie kochała, i że jej dziecinny upór, podżegany przez ciotkę, ustąpiłby, nie tyle może w0bec stanowczej woli rodziców, ile wobec przykrości, jakaby im sprawił taki wybór ich córki. W ostatniem jej postępowaniu z Guciem, który przedtem nie występował jakoś nigdy dość wybitnie jako kandydat do jej ręki, główną rolę odgrywała chęć popisywania się czas jakiś w „świecie“ tak powszechnie pożądanym konkurentem, i zwrócenia na siebie uwagi uroczystem daniem mu kosza. Ztąd żal, iż ojciec bez pytania się jej dał odmowną odpowiedź Klonowskiemu, ztąd zabawne jej rekryminacye. Obok tego, dziś, po zimnej rozwadze domyślam się, że chciała mię Wprawić w zazdrość wszak dnia poprzedniego jeszcze, gdyśmy rozmawiali o tem nieprzyjemnem uczuciu i gdy twierdziłem, że nie w każdym wypadku byłbym zazdrośnym, powiedziała mi:, zobaczymy!“ Był w tem niepospolity brak serca, ale mógłbym jej był przebaczyć z łatwością, że próbując swojej władzy, jak dziecko próbuje broni, co mu wpadła w ręce, igrała ze mną — byleby była igrała sama dla siebie, albo zresztą dla podzielenia się wrażeniami i spostrzeżeniami z jaką zaufaną przyjaciółką. Mało jest kobiet, któreby nie miały upodobania w takich bolesnych igraszkach i którymby do nich brakło odwagi. Ale wtajemniczając panią Leszczycke w to, co zaledwie jej samej wyjawić śmiałem, Elsia nietylko chciała pastwić się nademną i przywieść mię do rozpaczy — — narażała mię ona jeszcze na najdotkliwsze upokorzenie, jakiego doznać mogłem, a narażała mię na to z całą świadomością swojego czynu. Wyobrażam sobie, że nawet bez śmiechu i dotkliwych dla mnie żartów nie mogła opowiedzieć pani Leszczyckiej, jak mocno jestem zakochany. Wiedziała, że za parę godzin wszystkie przyjaciółki jej ciotki dowiedzą się o tej mojej niesłychanej śmiałości, że stanę się celem najstraszliwszych szyderstw, których byłbym uniknął jedynie wówczas, gdyby przyznała, że miałem pewne prawa liczyć na jej wzajemność. Nie wahała się narazić mię na to, by mi pani Leszczycka z wysokości swojej dumy arystokratycznej dała do poznania, że jestem tylko „młodym człowiekiem do posyłek“, i że jeśli miałem śmiałość marzyć o jej siostrzenicy, to śmiałość ta była tak wielką, tak bezprzykładną, iż nawet gniewać się o nią nie można i można ją tylko — pogardliwie ignorować.
W innem otoczeniu, w Starej Woli naprzykład, byłyby w charakterze Elsi wzięły niewątpliwie górę te popędy, które jej dyktowały listy jej do Herminy. W domu ciotki nauczyła się mieć dla gromadzącego się tam światka taką twarz i takie serce, z jakiemi najlepiej w tym świecie — a od czasu do czasu sprawiało jej przyjemność przybieranie innej postawy wobec osób, któreby takową ocenić umiały, a do takich osób należała Hermina, należałem czasem i ja. W chwilach goryczy, którą czułem po zerwaniu z Elsią, przychodziło mi nieraz na myśl wyszukiwać pewną analogię między jej postępowaniem ze mną a znanym charakterem mojego opiekuna, p. Klonowskiego. Sądzę jednak, że szedłem za daleko w tem porównaniu; na. wszelki wypadek, dwulicowość u niej nie była rozmyślną, wystudyowaną, była ona raczej skutkiem kaprysu, następstwem sprzeczności wrodzonych lepszych instynktów a gustów i skłonności nabytych przez wychowanie i przejętych od otoczenia. Jestem przekonany, że mię kochała w pewnych chwilach, a winnych musiałem jej być tak nieznośnym, jak jaki przykry obowiązek, którego radzibyśmy się pozbyć, gdyby nam się udało zrobić transakcyę z własnem sumieniem.
Dość, że dla mnie wszystko już było skończonem i zerwanem niepowrotnie — włóczyłem się tak kilka dni po mieście, nieprzytomny, odurzony i przygnębiony, unikając zdaleka wszystkich znajomych domu p. Leszczyckiej, z obawy spotkania się z jakim złośliwym uśmiechem. Wybierałem się napisać list do Herminy i opowiedzieć jej, co się stało, a nie miałem na tylo energii, by się; zabrać, chociażby do tej drobnej pracy. Nareszcie przypomniałem sobie, że już bardzo dawno nie miałem listu z Żarnowa; począłem niepokoić się tem, bo wiedziałem z dzienników, że grasowała tam od kilku tygodni straszliwa epidemia. Jakieś czarne przeczucia ściskały mi serce, urozmaicając w przykry sposób głęboki mój smutek. Pewnego dnia, snując się zwykłym trybem po chodnikach, wstąpiłem przypadkiem do sklepu, dla kupienia jakiegoś drobiazgu. Zaledwie się tam znalazłem, zatrzymała się przed sklepem kareta, z której wysiadły Elsia i panna Wanda Marszewska, jej przyjaciółka. Niepodobna było uniknąć spotkania — ukłoniłem się tedy, ile możności grzecznie, zimno i niezgrabnie. Przypatrzyłem się Elsi — O dziwo! nie wydawała mi się już i w połowie tak piękną, jak dawniej. Być może, że defigurował ją baszłyk — zapewne dlatego chciała kupić inny. Panna Marszewska zawezwała mię na rzeczoznawcę, obstawała bowiem przytem, że Elsi najlepiej w czerwonym kolorze. Była to złośliwość z jej strony, bo Elsia była jasną dość blondynką i czerwony baszłyk jak najgorzej ją ubierał. Wyjaśniłem moje zdanie w tej mierze tak obojętnym tonem, że sam się dziwiłem mojemu spokojowi, i ukłoniwszy się, chciałem wyjść ze sklepu. Elsia spoglądała na mnie ciekawie, ale przez cały czas nie mówiła ani słowa. Dopiero gdy wychodziłem, zapytała mię znienacka:
— Kiedyż pan już raz będzie u nas? Mama przyjeżdża jutro!
— Nie omieszkałbym złożyć jej mojego uszanowania, ale wątpię, by mi czas pozwolił, bo wyjeżdżam do Niemiec i jestem zajęty przygotowaniami do podróży...
— A, tak! — rzekła obojętnie, i odwróciła się — ale przy tej sposobności spotkały się nasze spojrzenia idziwiłem się, jak silny wyraz nienawiści mógł zmieścić się w tych jasnych oczach, które niegdyś były całym światem dla mnie!...
Poszedłem do domu, trawiony itrapiony czarnemi myślami. Chciałem pisać — wtem, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich niewielki żyd w chałacie, z szpakowatą brodą. Zniecierpliwiony i myśląc, że to, jak zwykle w hotelach, faktor z propozycyami rozmaitych usług, ofuknąłem go, by mi dał spokój.
— No, co spokój? Jak tu dać spokój, ja przychodzę po moje pieniądze!
— Jakie pieniądze?
— Przecież ja mam pański weksel! O, tu jest! termin był już przed trzema miesiącami, Wielmożny pan nie zapłacił, i nie był we Lwowie, ja musiałem zaskarżyć do sądu i ogłosić edykt w gazecie!
Teraz dopiero zrozumiałem, o co chodzi. Był to ów weksel, który podpisałem wyjeżdżając ze Lwowa, dla zrobienia przysługi Guciowi.
— Ależ ja od ciebie nie brałem pieniędzy — czemu nie idziesz do pana Klonowskiego?
— Ja był u niego już z dwadzieścia razy, małom nóg nie połamał, tak chodzę i chodzę; ale co jemu zrobić, on nie płaci, i on jest małoletni.
— To idź do starego... wszak jest podobnoś we Lwowie.
— Wie hajst starego? Stary nie zapłaci; pan'eś podpisał weksel, to pan zapłaci, a jak nie, to ja będę robić dalsze kroki...
Nie było rady z żydem, wszelkie przedstawienia nic nie pomogły. Źądał tysiąc złr. i jeszcze oprócz tego około dwieście tytułem różnych procentów i kosztów. Miałem zaledwie paręset złr. gotówki — resztę moich pieniędzy, jak już opowiedziałem, ulokowałem w akcyach fabryki, która obiecywała tak wielkie zyski. Zaproponowałem Szajlokowi zapłatę w tych papierach — ale aż odskoczył, klnąc się na duszę, że moje akcye, za które zapłaciłem przecież po 200 złr., niewarte i pięciu złr. sztuka. Przypuszczałem, że chce mię oszukać, kazałem mu przeto przyjść za godzinę i poszedłem do kantoru dowiedzieć się, jak stoją moje akcye. Niestety, dowiedziałem się, że są bez żadnej prawie wartości. Wytłómaczono mi, że ks. Blaga i p. Klonowski, nabywając w imieniu towarzystwa akcyjnego ową fabrykę od pierwotnego jej właściciela, zapłacili mu cenę kupna akcyami, na które udzielili mu pożyczki gotówką w jakimś banku, który założyli. Później wypowiedzieli mu tę pożyczkę i wystawili naraz 100 sztuk akcyj na licytacyę, rozgłosiwszy poprzednio, że fabryka idzie jak najgorzej i że towarzystwo prawdopodobnie zbankrutuje. Dzięki tej operacyi, udało im się nabyć owe akcye po 10 zł. sztukę, a ktokolwiek prócz nich posiadał takie papiery, usiłował się ich pozbyć, ale nie było kupca. Tym sposobem, książę Blaga i p. Klonowski stali się de facto właścicielami fabryki, ja zaś jako posiadacz akcyj, reprezentujących niby 2000 złr., posiadałem w istocie tylko 50 złr., i to bardzo wątpliwych..
Kłopot mój był niezmierny — żyd nie chciał się ustąpić i nalegał o zapłatę. Pierwszy raz w życiu miałem do czynienia z podobną sprawą i nie wiedziałem, co począć. Po długich korowodach zdecydował się żyd nareszcie zaczekać nazajutrz do południa; ja zaś położyłem się spać z tak przykrem uczuciem jak wówczas, gdy mię po raz pierwszy w Hajworowie służący pędził do oficyny.
Przebudziłem się pod nieokreślonem a przykrem wrażeniem snów, które musiały trapić mię w nocy, i bez najmniejszego pojęcia o tem, jak załatwić sprawę z niespodziewanym moim wierzycielem. Nim zdołałem ubrać się, miałem go przed sobą; domagał się natarczywie pieniędzy. Po długich i arcynieprzyjemnych targach, żyd widząc, że w istocie nie posiadam potrzebnej kwoty, zaproponował mi, abym mu dał, co dać mogę. Wypłaciłem mu tedy 200 złr., on zaś zobowiązał się poczekać miesiąc na resztę i zgrzeczniał niepospolicie. Wytargował, dzięki tej zmianie frontu, jeszcze kilka reńskich na piwo, czy na miód, i poszedł.
Odetchnąłem nieco, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że wisi nademną jakieś nieszczęście. Przeczucie to było tak silnem i niepokojącem, że chwilami walczyło zwycięsko z ogólnym bolem mojego serca. Dręczony hallucynacyami, tem bardziej zastanawiającemi, że prześladowały mię one w biały dzień, rano, kiedy umysł człowieka bywa mniej skłonnym do obaw i przywidzeń, zdecydowałem się wreszcie napisać kilka słów do Herminy, aby domagać się od niej usilnie wiadomości z Żarnowa. Zerwania z Elsią nie czułem się jeszcze na siłach opowiedzieć lub wytłómaczyć mojej siostrze. Bolało mię ono jeszcze zbyt silnie, a nadto, Hermina zajęła takie stanowisko między mną a Elsią; wyobrażenia jej o świętości i nierozerwalności węzła, łączącego serce z sercem, były tak idealne, że nie miałem odwagi przyznać się przed nią, iż po długich latach szałów i marzeń, nagle, w jednej chwili, przestałem kochać się w pannie Starowolskiej. Prawdę powiedziawszy, sam wówczas jeszcze nie zdawałem sobie dokładnie sprawy z powodów tej nagłej zmiany we mnie; powoli dopiero, badając się z uwagą, nabyłem przekonania, że draśnięta do krwi moja miłość własna dokonała tego cudu. Postanowiłem przeto na razie odłożyć moją historyę na później. Zaledwie wziąłem pióro do ręki, zapukał ktoś do drzwi. Był to listonosz.
Machinalnie wziąłem z rąk jego dwie koperty, które mi podał, i spojrzałem na adres. Na jednej z nich było pismo Herminy — drobny szczegół, którego dostrzegłem w adresie, odjął mi odwagę złamania pieczątki. Hermina przestrzegała zawsze wzorowego porządku w swojej korespondencyi: tym razem atrament zalał był kopertę w kilku miejscach, jak gdyby pisała po zwilżonym papierze. Nie wiem, dlaczego wydało mi się to wymowniejszem od czarnych piecząteki innych oficyalnych oznak żałoby. Raz przecież trzeba było położyć koniec obawom i przeczuciom; zdecydowałem się rozedrzeć kopertę i wyjąłem z niej, niestety, potwierdzenie najczarniejszych przypuszczeń, które mię trapiły. Była to drukowana kartka, donosząca, że Wincenty i Konstancya Wielogrodzcy po kilkogodzinnych cierpieniach, jednego i tego samego dnia, padli ofiarą okropnej epidemii. Wypadek ten zdarzył się jeszcze przed tygodniem — miałem tedy tę smutną pociechę, że wiadomość o rezultacie mojego procesu z Klonowskim nie zatruła ostatnich chwil mojego dobroczyńcy...
Kiedy straciłem matkę, los łaskawy pozwolił mi stracić także przytomność i odzyskać ją wśród fizycznego osłabienia, które ukołysało boleść, rozdzierającą moje serce w rodzaj głębokiego smętu i przygnębienia. Ach, jakże pragnąłem w tej chwili, by ciężka niemoc odjęła mi znowu świadomość tego, co się stało koło mnie! Nie stało się jednak zadość temu mojemu samolubnemu życzeniu, ł poczęły mną miotać, wraz ze szczerym smutkiem i żalem za tymi, co mi zastępowali rodziców, ciężkie wyrzuty sumienia, które miewałem i dawniej, a które teraz spotęgowały się tak, że sam sobie wydawałem się potworem. Oni tak kochali Herminę — oni konając, ją tylko jednę mogli mieć w myśli, a szlachetne ich dusze cierpialy tak srodze, widząc to biedne, młode dziewczę tak osamotnione, tak bez opieki i punktu oparcia rzucone w świat, pełen głupoty i złości! A ja, tymczasem, biegałem po sprawunkach dla pani Leszczyckiej i starałem się wyczytać moją przyszłość w uśmiechu Elsi, lub w chmurce na jej czole, oszukując pokładane we mnie nadzieje, pamiętając o Herminie prawie o tyle tylko, o ile mój ñlonowski romans z Elsią znajdował w niej opiekunkę i pośredniczkę! Był to niewątpliwie egoizm, posunięty do ostatnich granic, egoizm, połączony z wielką niewdzięcznością, i źle wobec własnego sumienia usprawiedliwiony tem, że Hermina sama zaszczepiła go i wypielęgnowała w mojej duszy. Teraz, jedna tylko jasna myśl wśród tego chaosu przykrych uczuć nastręczała mi się rozkazująco: obowiązkiem moim było pospieszyć do Żarnowa, podzielić smutek Herminy, zająć się jej dalszą egzystencyą...
Prócz kartki pośmiertnej, znalazłem w kopercie krótki bilecik od niej. „Jestem u państwa Goldmanów pisała — bądź spokojny o mnie. Zlituj się, zaklinam cię, nie przyjeżdżaj teraz-ta straszna choroba grasuje tu jeszcze okropnie. Umyślnie wstrzymałam się tak długo z pisaniem, bo sądziłam, że to przeminie — ale niema końca pogrzebom i dzwonom. Pamiętaj, że prócz ciebie, nie mam już nikogo... raz jeszcze błagam cię, nie przyjeżdżaj teraz. Zginęłabym z trwogi; nie uwierzysz, jak po tej podwójnej katastrofie ściga mię myśl, że jakaś fatalność chce, bym przeżyła wszystko, co mi jest drogiem. Boję się przywiązać nawet do drobnostki, do kwiatka... zwiądłby pewno za to, żem go polubiła. I ty, mój bracie, nie jesteś szczęśliwy — widzę to z listu, który ci dołączam — miałżeby to być jeszcze jeden objaw fatalnoáci, która mnie ściga? Jeżeli mi co dobrego życzysz, dołóż wszelkich starań, aby się to pomyślnie dla ciebie załatwiło; nie unoś się chwilową goryczą, abyś później nie doznał żalu i nie zatruł sobie życia. Ty musisz cierpieć, Mundziu — ach, czemu nie jestem między wami, abym załagodziła, jeżeli jest co do załagodzenia. Napisz mi wszystko jak najobszerniej, i jeszcze raz zaklinam cię, nie jedź do Żarnowa, póki ci nie napiszę, że cholera ustała.“
Nie było nic do załagodzenia, tak dalece nic, że odrzuciłem pogardliwie na bok list Elsi, przysłany mi przez Herminę; nie miałem wcale ciekawości przeczytać, co zawierał. Za chwilę jednak pomyślałem, że dobrze będzie wiedzieć, co napisała Herminie i jak ubarwiła prawdę. Przejrzałem jej list, składał on się z kilku kartek narzekań, wypisanych zapewne z jakiejś książki: na świat, na los, a w szczególności, na trudność, dania się ludziom do poznania w takiem świetle, na jakie się zasługuje. Następowała znana już historya o cioci Elżbiecie i jej dwudziestu kilku tysiącach, potrzebnych do ocalenia Starej Woli, a nakoniec wzmianka, że „panu Edmundowi jakaś mucha siadła na nos“ i że jest dziecinnym w swoich wymaganiach, a zazdrośnym, jak Hiszpan, Włoch lub Turek!..
Sprawiło mi to pewną satysfakcyę, gdy spostrzegłem, że Elsia bardzo znacznie, i to w kardynalnym punkcie, mijała się z prawdą. List jej pisany był nazajutrz po scenie, która mi otworzyła oczy, a więc pisany w chwili, kiedy Elsia już od dwóch dni wiedziała o nieodwołalnem postanowieniu rotmistrza co do Gucia Klonowskiego i pani Leszczyckiej — a mimo to, opowiadała Herminie tę samą bajeczkę, którą mnie zbyła, gdym jej wyznał moją miłość i moje nadzieje. Nie wspominała też ani słowem o oświadczynach Gucia i o odpowiedzi, którą mu dała —
a cały jej list tchnął chęcią przedstawienia się Herminie w charakterze młodej osoby, pełnej uczucia i poświęcenia, a srodze zapoznanej. Odkryłem jeszcze coś więcej: Elsia nie wierzyła w bezinteresowność Herminy; przypuszczała, że ona kocha się we mnie, zamiast kochać mię jak siostra. Szczery udział Herminy w powodzeniu moich spraw sercowych brała za akt zamaskowanej zazdrości, przedsięwzięty w chęci może dowiedzenia się o właściwym stanie rzeczy i wichrzenia, gdyby się dało. To też w wielu zwrotach jej pisma dostrzegłem źle utajonego tryumfu nad mniemaną rywalką. Były to pociski, które chybiały celu, ale złośliwy zamiar był aż nadto widoczny. Kto wie, czy ta chęć zranienia Herminy, to mniemanie, że mnie jej wydarła, nie były głównym bodźcem do tych drobnych a wiele znaczących półsłówek i półuczynków, któremi przykuwała mię do siebie! Dziwna rzecz, jak teraz jasno widziałem to wszystko, jak zupełnie podzielałem zdanie Józia o jego siostrze, i jak zapamiętale biłem się w czoło, powtarzając sobie: O, ty głupcze!
Nie było chwili do stracenia — musiałem pędzićdo Żarnowa, pójść najprzód ułożyć się z p. Pimmelesem o odroczenie mojego wyjazdu do Niemiec na kilka dni, kupić miejsce w dyliżansie, który odchodził wieczorem, i zrobić wizytę pani Starowolskiej — bo chociaż powiedziałem Elsi, że nie będę u niej, przyzwoitość i obowiązek wdzięczności nakazywały mi nie rozciągać żalu do Elsi na tych, z których strony doznałem tyle dobrego. Zebrałem się szybko i miałem już kapelusz na głowie, gdy po raz trzeci zapukał ktoś do drzwi.
Znowu żyd! Tylko tamten był mały, chudy i szpakoc waty, ten zaś był słuszny, otyły, rudy i jednooki.
— Czego chcesz? Ruszaj ztąd!
— Nu, co ruszaj? Ja przychodzę po moje pieniądze!
Jota w jotę ta sama śpiewka, co wczoraj, a, co gorsza lub zabawniejsza, ten sam weksel. Pokazało się, że mały żyd był tylko faktorem, a duży, właścicielem wekslu. Pokazało się, że tamten schował dwieście złr. do własnej kieszeni, a ten przyszedł z większą jeszcze natarczywością upominać się o całą kwotę. Pokazało się, że kto płaci à conto należytości wekslowej, powinien zanotować na wekslu, co zapłacił. Ale niestety, wszystko to pokazało się zapóźno, a żyd nie chciał ustąpić. Znękany tyloma nieszczęściami i cierpieniami, przejęty niecierpliwością załatwienia wszystkiego, czego po~ trzeba bylo do mego wyjazdu, rozjątrzony nakoniec nieznośną gadaniną i impertynencką postawą żyda, równie jak oszustwem, którego padłem ofiarą, powiedziałem mu, że go wyrzucę, jeżeli mię nie uwolni sam od swojej obecności. Źyd stawiał się zuchwale, w pasyi porwałem z szafki mój rewolwer — nota bene, nienabity, i pokazałem mu zbliska tę niemiłą maszynkę. Żyd wyleciał na kurytarz, krzycząc wniebogłosy — sąsiedzi moi powybiegali ze swoich pokojów na ten hałas, zbiegła się służba hotelowa i wyprowadzono mojego prześladowcę na ulicę. Ale przed bramą czekał na mnie i szedł za mną krok w krok, krzycząc i zwracając powszechną uwagę na tę scenę. Łatwo sobie wyobrazić mój kłopot-ktokolwiek przechodził ulicą, widział i rozumiał to tak, że jestem targany przez wierzycieli, zwłaszcza, gdy jak nieszczęście, tak i żyd nie chodzi nigdy sam imój dręczyciel znalazł natychmiast kilku pejsatych towarzyszy. W tej ciężkiej chwili, na przechodzie przez ulicę, najechała na nas świetna kawalkata: elegancki jeździec, elegancka dama i elegancki groom, Wszystko na pięknych, rasowych koniach, ze stajni Gucia: był to bowiem on z Elsią. Chciałem przejść szybko, by ustąpić z drogi — pejsata moja świta poskoczyła za mną i główny jej członek uchwycił mię za rękaw.
— Widzi pani, meiner Sell’ to Moulard! — odezwał się Gucio, pokazując mię szpicrutem.
Spojrzałem na nią, mimowoli. Obróciła się na siodle i parsknęła mi w oczy śmiechem.
— Curios! — dodał Gucio, śmiejąc się równie głośno — i ruszyli dalej szparkim kłusem.
Żydzi nie dali mi czasu oddawać się wrażeniom tego spotkania potrzeba było myśleć o tem, jak się ich pozbyć. O policyi w takich razach we Lwowie niema mowy, obywatele rzeszy rakuskiej skazani są na selfhelp! Na szczęście nadjechał fiakier, kazałem mu stanąć. Bracia starozakonni obstąpili mię w ścisłym szeregu i mieli ochotę nie dać mi wsiąść; ale woźnica, mazur, snać rutynowany w takich wypadkach, rozpędził ich biczem, obejrzał się, czy siedzę, i ruszył cwałem, roztrącając bardziej natarczywych.
Uwinąłem się szybko z mojemi interesami, u p. Pimmelesa i na poczcie, a dowiedziawszy się, że pani Starowolska jeszcze nie przyjechała, i mając parę godzin czasu przed sobą, wstąpiłem do p. Borodeckiego, aby zasiągnąć jego rady, co do napaści żydowskiej.
— O, znam ten weksel-powiedział mi — przynoszono go do mojej kancelaryi, ale ponieważ miałem powody przypuszczać, iż jest on już własnością starego Klonowskiego, i ponieważ prowadzę procesa przeciw Klonowskiemu, więc nie chciałem się podjąć prowadzenia procesu. Przyznam się tylko, że nie uważałem, iż pan byłeś współakceptantem. Nie pojmuję, jak pan mogłeś postąpić tak lekkomyślnie. Dawać akcept Guciowi Klonowskiemu, któremu żaden żyd nie chce już pożyczyć grajcara, bo ma więcej długów, niż włosów na głowie, a stary nie chce ich płacić! Dziwiłem się, że wykupił ten weksel, ale teraz rozumiem, dlaczego to zrobił!
— Ha, stało się — odrzekłem — radź teraz mecenasie, co począć.
— Trudna to bardzo rada: podpisałeś pan wprawdzie, będąc małoletnim, ale zarzuty nie były wniesione w przepisanym terminie i teraz egzekucya już jest prawomocną. Staraj się pan tylko, aby nie mieli na czem poszukiwać pretensyi, później, będzie można deponować należytość i wytoczyć proces... To szczęście pańskie, że areszt za długi jest zniesiony...
Niewiele wyniosłszy pociechy z tej rozmowy, wróciłem do hotelu, aby spakować moje rzeczy. Dyliżans odchodził za pół godziny, kazałem sprowadzić fiakra, znosić na dół moje tłumoki i podać sobie rachunek.
W tej chwili, jakiś niezwykły rumor na ulicy zwrócił moją uwagę na siebie. Przed bramą hotelu było wielkie zbiegowisko ludzi, wśród którego dostrzegłem dość sporą liczbę żołnierzy policyjnych, przypatrujących się pilnie hotelowi, jak gdyby stary ten gmach objawił nagle tendencye niezgodne z całością i bezpieczeństwem monarchii i społeczeństwa.
Nowe pukanie do drzwi odwołało mię od okna. Nieznośny dzień, ciągle ktoś pukał, a każdy ze złą nowiną. Otworzyłem: wszedł jegomość w urzędowej furażerce, a za nim pojawiło się jeszcze kilku żołnierzy policyjnych, wraz z moim jednookim, tłustym żydem.
— Czy pan jesteś pan Edmund Moulard, inżynier?
— Tak, panie.
— Z polecenia tutejszego sądu zmuszony jestem pana aresztować. Proszę iść ze mną.
— Aresztować, mnie? Za co?
— To nie jest moją rzeczą; dowiesz się pan o tem w sądzie.
— Ależ panie, to chyba pomyłka, to nie może być.
Urzędnik ruszył ramionami. W tej chwili mój rudy żyd zbliżył się do mnie.
— To ja kazałem pana aresztować, jako fluchtverdächtig (podejrzanego o zamiar ucieczki). Niech pan zapłaci, a ja pana każę puścić.
— Ależ ja nie mam tyle pieniędzy!
— Niech pan da, co pan ma. Nu, czego tu się namyślać?
— Dobrze, ale napiszę na wekslu, co płacę.
— Herste! Co pisać na. wekslu? Ja coś muszę mieć za moją fatygę, i za grzeczność, którą robię panu! Jak pan zaplaci wszystko, to ia panu oddam weksel.
Dobyłem skwapliwie pugilaresu i wytrząsłem na stół wszystko, co w nim było. Znalazło się trzysta kilkadziesiąt reńskich, które żyd porwał natychmiast.
— Ostrzegam pana — rzekł urzędnik — że ten... „kupiec“ nie ma prawa wpłynąć na pańskie uwolnienie natychmiastowe. Mam rozkaz sądowy, w którym nie ma wzmianki o niczem, tylko gołosłowne polecenie aresztowania pana. Rozkaz ten muszę wypełnić.
— Ależ... w takim razie, mozeby pan kazal żydowi, oddać mi pieniądze!
— Tak daleko nie sięga moja władza — rzekł urzędnik, ruszając znowu ramionami. Proszę pana z sobą.
— Natychmiast; pozwolisz pan jednak, bym wziął z sobą moje rzeczy...
— I owszem...
— Oto rachunek, panie! — odezwał się w tej chwili garson hotelowy. — Czterdzieści i dwa reńskie, siedmdziesiąt pięć centów!