Garbus (Féval)/Część czwarta/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Garbus |
Podtytuł | Romans historyczny |
Data wyd. | 1914 |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Bossu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W czasach, które opisujemy, ogród Palais Royalu był o wiele większy niż obecnie. Z jednej strony dotykał ulicy Richelieu, z drugiej — ulicy Bons-Enfants. Kamienne galerye, które widzimy dzisiaj, zbudowane zostały dopiero za panowania Ludwika XVI-go przez księcia orleańskiego, Ludwika-Filipa.
Piękna aleja z kasztanów indyjskich była wówczas w całej swej okazałości.
Dwie inne aleje z wiązów, kulisto przystrzyżonych, przecinały ogród na jego całej szerokości.
W środku stał wspaniały wodotrysk. Bliżej pałacu widać było na prawo placyk Merkurego, na lewo — placyk Dyany, otoczony, girlandą gęstych i rozłożystych krzewów.
Wschodnie skrzydło pałacu, znacznie obszerniejsze, niż to, na którem stanął później teatr Komedyi Francuskiej, zakończone było szerokim występem muru, z którego we frontomwej części wychodziło pięć okien na ogród, tuż na placyk Dyany.
Były to okna gabinetu regenta.
Oprócz apartamentów regenta w pałacu znajdywały się jeszcze pokoje Elżbiety — Karoliny Bawarskiej, księżny Palatynu, księżny Orleanu matki i księżny Orleanu, żony regenta.
Wszyscy ówcześni autorowie zgadzają się jednogłośnie, że ogród Palais-Royal’u był po prostu rozkoszny, a w noc, którą opisujemy, prawdziwym rajem, czarem, czy pałacem wieszczek.
Już to sam regent miał nadzwyczajny smak w urządzaniu podobnych zabaw. Coprawda, to poczciwy pan Law dostarczał na to pieniędzy. Ale cóż to szkodzi? Chodzi tylko przecie o dobry rezultat.
Poczciwy pan Law rozumiał dobrze znaczenie reklamy. Noc ta miała wzmocnić świetność i potęgę jego imienia; oddać hołd jego systemowi. A że pieniądze nie go nie kosztowały, wydawał je hojnie na jak najświetniejsze u rządzenie tego balu.
Cała uroczystość miała się odbyć przedewszystkiem w ogrodzie, pomimo posuniętej już jesieni.
Otóż cały ogród rzęsiście uiluminowany, przybrany w girlandy kwiatów niezwykłych, liści i owoców, przedstawiał obóz kolonistów, w Luizyanie nad brzegiem Mississipi, tej rzeki złota.
Wszystkie cieplarnie paryskie dostarczyły, jakie tylko posiadały, rośliny i owoce podzwrotnikowe. Na drzewach i kolumnach pozawieszano prawdziwe, jak mówiono latarnie indyjskie, które może wyglądały za wykwintnie, ale przyjaciele pana Law przekonywali, że instynkta dzikich, w ostatnich czasach ogromnie się uszlachetniły.
Główny wodotrysk przedstawiał alegoryczną postać bożka Mississipi, którego rysy twarzy przypominały bardzo poczciwego pana Law. Bożek ten trzymał urnę, z której wysypywało się złoto.
Około posągu bożka Mississipi; panna Nivella, Deboa, Salvator i inni mieli odtańczyć balet indyjski złożony z pięciuset osób.
Już wszystkie salony pałacu były pełne gości i p. Brissac z panią Touleuse wedle programu otworzyli bal. W ogrodzie tłumy; we wszystkich szałasach i namiotach zapanował lansknechta (hazardowa gra w karty.)
Mimo licznej straży gwardzistów francuskich (poprzebieranych za Indyan), przy wszystkich bramach ogrodu i domach przylegających doń, wtargnąć zdołało tu mnóstwo intruzów.
Radosne szmery, głosy i śmiechy napełniały powietrze: oddano się zabawie z całą rozkoszą. Dotychczas jednak nie ukazali się jeszcze królowie uroczystości: ani regent, ani księżna, ani ten poczciwy pan Law.
W olbrzymim wigwamie, pokrytym aksamitem wiśniowego koloru, haftowanym złotem, ustawiono kilkanaście stolików, przy których zasiadło liczne towarzystwo.
Przy środkowym stole, marmurowym, nakrytym piękną serwetą, grano zapamiętale w, lansknechta. Rzucano złoto garściami: krzyczano, śmiano się wesoło. W pobliżu, przy mniejszym stoliku, gawędziło z sobą kilku starych szlachciców.
Między tymi, którzy grali tutaj w lansknechta, widać było:pięknego markiza Chaverny, Navaila, Girona, Taranna, Alberta, Noca i innych. A był też i pan Pejrol i stale wygrywał. Już takie miał przyzwyczajenie, znany był z tego. Na ręce jego pilnie zwracano uwagę. Zresztą w owych czasach oszukaństwo w grze nie było uważane za grzech.
Co chwila słychać było cyfry: “Sto luidów Pięćdziesiąt! Dwieście!” To znów przekleństwa przegrywających.
Oczywiście wszyscy grający byli bez masek. Gdy tymczasem po ogrodzie krążyły tłumnie przeróżne domina i maski, rozmawiających nie przeróżne domina i maski, rozmawiając i bawiąc się wesoło. Lokaje w fantastycznych liberyach i w maskach, aby nie zdradzić incognita swych panów, znajdywali się w przeciwnej stronie ogrodu.
— Jakże tam, Chaverny? — zapytało jakieś niebieskie domino, wsadzając małą główkę w otwór namiotu. — Wygrywasz?
Właśnie Chaverny wyrzucił był na stół resztę zawartości sakiewki.
— Cydaliso, nimfo lasów dziewiczych — zawołał Gironne — na pomoc!
Niebieskie domino weszło do namiotu i podało woreczek z pieniądzmi Gironowi.
Jeden ze starych szlachciców, siedzących przy bocznym stoliku zrobił giest pełen niesmaku.
— Za naszych czasów, panie Barbanchoa, — rzekł do swego sąsiada — działo się inaczej.
— A teraz wszędzie zepsucie, panie Hunodaj — odpowiedział sąsiad — i przewrotność.
— Wszystko skarlałe, panie Barbanchoa.
— Znikczemniałe, panie Hunodaj.
— Błazeństwa!
— Brudy!
I obaj w duecie z głębokiem westchnieniem:
— Gdzie my idziemy, baronie? Gdzie my idziemy?
— Kto są ci ludzie, panie baronie? — zapytał pan baron Barbanchoa, ciągnąc na agatowy guzik staroświeckiego kaftana barona Hunodaj.
— Panie baronie, ja pana o to pytam!
— Trzymasz, Taranne — krzyknął w tej chwili Montobert. — Pięćdziesiąt!
— Taranne? — skrzywił się p. Barbanchoa. — To nie człowiek, to motłoch!
— Trzymasz, Albert? Sto!
— A ten tak się nazywa — mruknął p. Hunodaj — jak matka Henryka Wielkiego. Gdzie oni wygrzebują te nazwiska?
— A Biszon, piesek pani baronowej, gdzie wygrzebał swoje? odrzekła p. Barbanchoa, otwierając tabakierkę.
Przechodząc koło nich Cydalisa bezczelnie wpakowała dwa palce do tabakiery. Pan baron zmartwiał, szeroko otwierając usta.
— Dobra! — rzekła córka Opery, zażyjmy tabaki.
— Pani — odpowiedział baron Barbanchoa, nie lubię mięszaniny. Racz przyjąć pudełko.
Cydalisa nie robiła ceremonii, wzięła tabakierkę i pogłaskała pieszczotliwie wygolony podbródek szlachcica. Poczem wykręciła się zręcznie na pięcie i wybiegła z namiotu.
— Gdzie my idziemy? — jęczał p. Barbanchoa, trzęsąc się z oburzenia. — Coby powiedział nieboszczyk król, gdyby widział podobne rzeczy?
— Przegrałeś Chaverny! — wołano przy lansknechcie. — Jeszcze raz przegrałeś!
— Wszystko jedno! Mam przecie dobra Szaneil: Trzymam wszystko, co w banku!
— Ojciec jego taki był zacny żołnierz — rzekł, kiwając ponuro głową p. Barbanchoa.
— Komu ten służy?
— Księciu Gonzadze.
— Boże, broń nas od Włochów!
— A czy Niemcy lepsi, panie baronie?
Hrabia Horn kołem łamany na placu za zabójstwo!
— Krewny jego cesarskiej mości! Gdzie my idziemy!
— Ja ci mówię, panie baronie, że dojdzie do tego, że będziemy się mordować na ulicach w biały dzień!
— E, panie baronie, to już się zaczęło. Czyś nie czytał w nowinach? Wczoraj zamordowano jakąś kobietę — lichwiarkę — koło Temple.
— A dziś wyciągnięto z Sekwany topielca, jakiegoś Sandry.
— A nie mówiąc o tym przeklętym Szkocie — rzekł, zniżając głos p. Barbanchoa.
— Sza! — szepnął p. Hunodaj. — To już jedenasty w przeciągu tygodnia.
— Oriol! Oriol — zawołano w tej chwili przy głównym stole — Bywaj!
Gruby, krótki finansista stanął u wejścia. Twarz miał zakrytą maską, a na sobie krzycząco strojny kostyum, który wywoływał powszechny szalony śmiech.
— To dziwne — rzekł dobrodusznie — jak mnie tu wszyscy znają!
— Niema dwóch Oriolów! — zawołał Navail.
— Te panie utrzymują, że dosyć im jednego — rzekł dowcipnie Noce.
— Zazdrośnik! — zaśmiano się jednogłośnie.
— Panowie — odezwał się Oriol — czy nie widzieliście Niwelli?
— I pomyśleć — deklamował Gironne — że nasz biedny przyjaciel, od ośmiu miesięcy napróżno się stara, zająć miejsce przy boku naszej Niwelli!
— Zazdrośnik! — powtórzono.
— Zdobyłeś już pergaminy, Oriolu?
— Obstalowałeś herb?
— Oriol! Jakie imię będzie miał ten twój przodek, którego wyślesz na wojny krzyżowe.
Wybuchnięto śmiechem.
Barbanchoa załamał ręce: p. Hunodaj kiwał ponuro głową, mówiąc:
— Oto dzisiejsza szlachta, która kpi z rzeczy świętych!
— Gdzie my idziemy, Zbawicielu świata? Gdziemy my idziemy?
— Pejrólu — rzekł gruby Oriol, zbliżając się do stołu. — Postawię na twoją cześć pięćdziesiąt luidorów, ale podnieść mankietki.
— Co takiego? — odciął służalec Gonzagi.
— Ja mogę żartować tylko z równymi sobie, mój paniczu.
Chaverny rzucił wzrokiem na gromadę lokajów stojących w dalszej części ogrodu.
— Do licha! — mruknął. — Naprawdę te biedaki tam wyglądają, jak gdyby się nudzili.
Biegnij po nich, Taranne, i niech ten poczciwcy pan Pejrol ma z kim choć trochę pożartować.
Ale p. Pejrol nie słyszał już tego. Cała jego uwaga zajęta była w tej chwili wygraną pięćdziesięciu luidorów od Oriola.
— A same papiery! — utyskiwał stary Barbanchoa — Nic tylko papiery!
— Już nam pensye wypłacają tylko samymi papierami baronie! — I wszystkie inne wypłaty. Cóż bo to znaszą te szpargały?
— Srebro przepadło.
— Złoto także. Czy wiesz panie baronie, co ci powiem? Zbliżamy się do jakiejś katastrofy.
— Drogi przyjacielu — odpowiedział p. Hunodaj, ściskając mocno rękę p. Barbanchoa, — zbliżamy się. Pani baronowa mówi to samo.
Z chaosu i gwaru przy lansknechcie wybił się znowu głos Oriola.
— Czy słyszeliście o nowinie? O wielkiej nowinie?
— Nie! Powiedz wielką nowinę!
— Założyłbym się o miliony, że nigdybyście nie zgadli.
— P. Law przyjął katolicyzm?
— Pani de Berry pije tylko wodę?
— Pan de Maine przyjął zaproszenie regenta?
Tysiące różnych nieprawdopodobieństw.
— Nie! Nie! — wołał Oriol. — Nie zgadnie cie, najukochańsi! Nigdy nie zgadniecie! Oto, księżna Gonzaga, niepocieszona wdowa po Neversie, poświęcona wiecznej żałobie.
Na dźwięk imienia księżnej Gonzagi, wszyscy starzy szlachcice nadstawili uszu.
— A więc — ciągnął powoli Oriol — księżna pani Gonzaga jest na balu.
Zakrzyczano mówcę.
Była to rzecz nie do uwierzenia.
— Widziałem ją na własne oczy — bronił się grubas — siedziała obok księżnej palatyńskiej. Ale widziałem rzecz jeszcze dziwniejszą.
— Co takiego? — dopytywano się ze wszech stron.
Oriol wydął z dumą grube wargi.
— Widziałem — a mam dobry wzrok i byłem zupełnie trzeźwy, — widziałem, jak księżną Gonzagę odprawiono z niczem od drzwi pokoju jego królewskiej wysokości regenta.
Nastała cisza. Wiadomość zaiste interesująca. Wszyscy ci gracze w lansknechta mieli obiecane fortuny od Gonzagi.
— Cóż w tem dziwnego? — zapytał Pejrok — Sprawy państwa....
— O, w tej porze nigdy — jego królewska wysokość nie zajmuje się sprawami państwa!
— A jednak może jaki ambasador..
— Nie, nie! U jego królewskiej wysokości nie było wcale żadnego ambasadora..
— To może jakiś nowy kaprys..
— Nie, nie! U jego królewskiej wysokości nie było żadnej damy.
Stanowcze i kategoryczne odpowiedzi dawał Oriol. Ciekawość ogólna wzrastała.
— Więc któż wtedy był u jego królewskiej wysokości?
— A właśnie dopytywano się o to — odrzekł finansista. — Nawet sam p. Gonzaga wściekły z gniewu, osobiście o tem się dowiadywał.
— I cóż mu lokaje odpowiadali? — pytał Nawail.
— Tajemnica, panowie, tajemnica! Pan regent od chwili otrzymania jakiegoś pisma z Hiszpanii, jest bardzo smutny. Pan regent wydał dziś rozkaz wprowadzenia przez małe ukryte drzwiczkami na podwórcu Fontan jakąś dziwną osobistość, której żaden z lokajów, nigdy nie widział, z wyjątkiem jednego Blondo, któremu udało się przez dziurkę od klucza dojrzeć jakiegoś garbusa czarno ubranego od stóp do głowy.
— Garbusa! — zawołało naraz wiele głosów. — Wszędzie teraz pełno garbusów!
— Jego królewska wysokość regent zamknął się z nim w gabinecie i przed nikim drzwi nie otworzył.
Znowu nastała cisza.
Poprzez otwory w namiocie można było widzieć okna gabinetu regenta rzęsiście oświecone.
Oriol mimowoli zatrzymał wzrok na jednem z nich.
— Patrzcie! Patrzcie! — zawołał, wskazując ręką. — Oni są tam jeszcze razem!
Wszystkie oczy zwróciły się we wskazanym kierunku. Na białych firankach majaczyła ciemna sylwetka Filipa Orleańskiego; widać było, że chodził po pokoju.
Tuż za nim postępował drugi cień, mniej wyraźny. Ale to była tylko kwestya chwili: gdy, doszedłszy do okna, spacerujący po pokoju odwrócili się i zamienili z sobą miejsca, sylwetka regenta stała niewyraźną, a cień tajemniczego towarzysza zarysował się z całą dokładnością na firankach. Było to coś niekształtnego: na skurczonym kadłubie wielki garb i długie, żywo giestykulujące ręce.